Wykreowana dekady temu przez Gene’a Roddenberry’ego futurystyczna wizja gwiezdnych podróży zdaje się być niewyczerpalnym źródłem inspiracji. Co kilka lat debiutują kolejne filmy i seriale – jedne lepszy, inne gorsze. Ale chyba wszyscy będą w stanie przyznać, że dawno już twórcy z CBS nie odpalili przysłowiowej petardy na tym polu. Było tak do stycznia tego roku, kiedy swoją premierą miał długo wyczekiwany serial Star Trek: Piccard.
Jak sama nazwa wskazuje traktuje on o losach słynnego kapitana Jean Luc Picarda. Akcja rozgrywa się dwadzieścia lat po dramatycznych wydarzeniach na Marsie, w wyniku których Federacja nakazuje likwidację wszystkich androidów. Podstarzały, schorowany Piccard żyje z dnia na dzień przechadzając się po swojej winnicy w malowniczej, francuskiej scenerii, tęskniąc za czasami, kiedy przeżywał liczne przygody u boku przyjaciół. Pewnego dnia trafia do niego dziewczyna, którą ścigają tajemniczy asasyni. Kiedy na jaw wychodzą szczegóły jej przeszłości, okazuje się, że los dziewczyny i jej siostry nieodzownie związany jest z przyszłością Federacji. Piccard wyrusza więc na swoją ostatnią misję… Cóż, może ten opis, jak i w ogóle wątek od którego zaczynamy serial nie należą do najbardziej wymyślnych, ale sposób, w jaki jest nam to wszystko przedstawiane stuprocentowo rekompensuje wszelkie niedociągnięcia. Idealnie wyważona gra sentymentu i dawkowanych emocji związanych z nową przygodą świetnie komponuje się z niewybredną stroną wizualną, zawstydzającą niejedną telewizyjną produkcję. Aż trudno uwierzyć, że niemalże wszystko w tym serialu funkcjonuje tak, jak powinno. Również ścieżka dźwiękowa, która po poprzednim projekcie z tego uniwersum – Star Trek: Discovery – nie zwiastowała niczego spektakularnego. A jednak!
Do stworzenia oprawy muzycznej zwerbowano Jaffa Russo, który ilustrował wspomniane wyżej Discovery. Wydawać by się mogło, że kompozytor będzie miał ułatwioną drogę do angażu, ale tak się nie stało. Musiał walczyć o ten projekt z niemałym zacięciem, a zależało mu bardzo, ponieważ od dawna deklarował się jako wierny fan serii The Next Generation z Patrickiem Stewartem w roli głównej. Kiedy usłyszał, że powstaje serial Star Trek: Piccard, zgłosił się do producenta Alexa Kurtzmana z gotowością do współpracy. Musiał niestety przejść oficjalne przesłuchania wraz z prezentacją swoich melodycznych pomysłów na tę serię. Jak wyszło? Najwyraźniej całkiem nieźle, skoro ostatecznie pozwolono mu komponować. I była to słuszna decyzja, bo efekt końcowy jest satysfakcjonujący.
Muzyka koncentruje się na tytułowym bohaterze i na jego łagodnym, ale stanowczym usposobieniu. Upływ czasu, jaki odcisnął się na Picardzie od momentu przejścia na emeryturę odzwierciedlany jest w ciepłych melodiach spowitych nutką melancholii. Russo musiał więc totalnie odciąć się od tego, co tworzył na potrzeby Discovery, choć nie pozostawił w tyle warsztatu, jaki przez lata zdołał wypracować. Sposoby interpretowania scen akcji są mniej więcej podobne w przypadku obu tych serialu, ale to nie oprawa do scen batalistycznych zawłaszcza sobie większość przestrzeni tej ścieżki dźwiękowej. Zdecydowanie najwięcej miejsca kompozytor poświęca na budowanie relacji między bohaterami – zwłaszcza między Picardem, a tajemniczymi bliźniaczkami. To one niczym wytrych otwierają wiele wątków z przeszłości słynnego kapitana statku Enterprise i bezpośrednio wypływają na wymowę partytury Russo. Najbardziej zauważalnym efektem tego działania jest temat przewodni. Przemawia przezeń zarówno patos, jak i smutny odcień liryki nawiązujący do wielkiej przyjaźni między Picardem a androidem Datą. Wszystko inne jest echem tego wątku. Również relacje Picarda z Rafi oraz Siódemką, przez które również przemawia przeszłość. Daje to kompozytorowi olbrzymie pole do wertowania klasycznych tematów powstałych na potrzeby Następnego pokolenia, ale i Voyagera, w którym przecież poznaliśmy wspomnianą wcześniej Siódemkę. Gdy dorzucimy do tego egzotyczne scenerie oraz rasy, a także liczne nawiązania do wcześniejszych filmów i seriali – wtedy otrzymujemy polichromatyczną, świetnie odnajdującą się w serialowej rzeczywistości, oprawę muzyczną. Coś, czego jednak troszkę brakowało w przypadku Discovery. Czy podobne wrażenia towarzyszyć nam będą, kiedy zmierzymy się z albumem soundtrackowym?
Teoretycznie tak, choć wydawcy nieświadomie rzucili kilka przysłowiowych kłód pod nogi odbiorcy. Pierwszą była publikacja oficjalnego soundtracku w dniu premiery serialu. Sygnowany jako „Chapter 1” dawał obietnicę systematycznego publikowania kolejnych wolumentów, wszak materiał zgromadzony na tym cyfrowo wydanym scorze prezentował tylko fragmenty muzyczne z pierwszych pięciu odcinków. Ponad 70-minutowy album nie należał może do najbardziej przebojowych w dorobku Russo, ale zapewniał ogrom wrażeń zwłaszcza tym, którzy na bieżąco śledzili losy Picarda w serialu od CBS. Dodatkową atrakcją były dwa fragmenty pochodzące z webisodów wprowadzających w realia Picarda. Na kolejne wynurzenie w tej kwestii musieliśmy czekać do finału serialu. I wtedy to właśnie nakładem Lakeshore Records ukazały się pozostałe utwory stanowiące uzupełnienie pierwotnego albumu. Idea tworzenia rozdziałów gdzieś po drodze upadła, a posiadacze wcześniej zakupionego soundtracku stali przed dylematem ponownego wydatku, by otrzymać brakujące fragmenty. Wytwórnia widząc chaos jaki z tego wynikł, po prostu udostępniła klientom odpowiednie linki do darmowego pobrania pozostałych utworów. Efektem tego jest ponad 2,5-godzinny kolos serwujący słuchaczom praktycznie większość materiału, jaki miał okazję wybrzmieć w serialu Star Trek: Picard. I jest to zarówno wielką zaletą, jak i wadą tego wydania.
Zabierając się za słuchanie tego długiego albumu musimy przygotować się na nieustanną, nierówną walkę z poczuciem marnowania czasu przy mniej inwazyjnych kawałkach. Mimo selektywnego podejścia i oderwania od serialowej chronologii, album ma swoje mocniejsze i słabsze strony. Na pewno na brak wrażeń nie będziemy narzekać u progu tego doświadczenia, kiedy serwowane nam będą zestawy tematów z czołówki oraz epilogu serialu. Odrobina ciepłej liryki w skojarzeniu ze scenami rozgrywającymi się w malowniczej, francuskiej winnicy, również należeć będzie do tych przyjemniejszych chwil spędzonych z soundtrackiem. Niewątpliwie motorem napędzającym te ujmujące fragmenty będą wspomnienia z Datą w roli głównej oraz budowanie relacji z Dahj. Niestety czar pryska, kiedy stawiana jest przed nami muzyczna akcja. Motoryka budowana na perkusjonaliach i elektronicznych loopach okraszana jest raczej lichymi aranżami orkiestrowymi. To samo można powiedzieć o „jakości” motywów angażowanych do kreowania linii melodycznej. Wyjątek stanowi temat sześcianu Borgów, który staje się miejscem spotkania Picarda z siostrą Dahj – Soji. Również punktem zwrotnym w historii prezentowanej nam w pierwszym sezonie serialu. Nie sposób odnieść się do wszystkich fragmentów, jakie wybrzmiewają w kontekście tego statku kosmicznego, ale sam wątek podróży oraz postaci napotykane po drodze są wdzięcznym polem do przypominania starych motywów tworzonych jeszcze przez Goldsmitha. W tak zwanym międzyczasie jesteśmy oczywiście częstowani różnego rodzaju egzotycznymi wstawkami lub utworami pełniącymi funkcję źródłową. Zawodzące wokalizy, zaklęte w rytmice walca tematy… to wszystko czeka tych odbiorców, którzy mimo wielu trudności przeprawiać się będą przez to słuchowisko. Jego finał – tak samo zresztą jak i serialu – obfitować będzie w ogrom różnego rodzaju emocji. Muzyczna akcja w zrealizowanej z wielkim rozmachem, kosmicznej batalii, brzmi całkiem nieźle. Ale najbardziej satysfakcjonujący jest zaskakujący epilog nasączony niesamowitą dawką pozytywnej energii. Wytrwali słuchacze nagrodzeni zostaną również serialową aranżacją utworu Blue Skies powracającego i tym razem w kontekście wątku Daty.
Można jednak odnieść wrażenie, że dało się to wszystko odrobinę lepiej zrealizować. Chodzi mi głównie o konstrukcję albumu, ponieważ ścieżka dźwiękowa spełnia swoje serialowe funkcje niemalże bezbłędnie. Gdyby tylko w ślad za inspiracją szedł jeszcze odrobinę większy budżet na wykonawstwo, z pewnością najbardziej kulejący element, czyli muzyczna akcja wypadłby znacznie lepiej. Natomiast to, czego można było uniknąć, czyli rozdrabniania się w ramach konstrukcji albumu, nie do końca wyszło decydentom z Lakeshore oraz produkującemu tę muzykę Jeffowi Russo. Szkoda, bo ścieżka dźwiękowa ma olbrzymi potencjał, by zaistnieć poza wąskim gronem zagorzałych „trekkies”. Oby kolejne decyzje w tej muzycznej serii były bardziej przemyślane. O tyle, o ile Jeff Russo powróci do kolejnych, planowanych już, sezonów Star Trek: Picard. Oby.
Inne recenzje z serii: