Rok 2003 był szczególnie owocny w karierze Briana Tylera. Nie chodzi mi bynajmniej o fakt, że zrealizował on wtedy aż siedem większych projektów, ale o to, że dwa spośród nich okazały się skądinąd przełomowymi. Mowa tu o ścieżce dźwiękowej do mini-serialu Dzieci Diuny oraz pełnej patosu i muzycznej akcji oprawie do filmu Richarda Donnera, Linia czasu. Mało kto wie natomiast, że przebojowość obu tych partytur zawdzięczamy między innymi drobnemu eksperymentowi jakiemu Brian Tyler poddał swój warsztat już na przełomie roku 2002 i 2003. Cóż to za eksperyment, pewnie zapytacie? Pomijając wszelkie próby unowocześnienia swojego stylu podejmowane już w toku prac nad muzyką do filmu Gdy zapada zmrok, był jeszcze jeden dosyć ciekawy incydent, o którym znawcy gatunku zdają się nie pamiętać.
Otóż stacja telewizyjna Sci-fi, która podjęła się produkcji Dzieci diuny zamierzała powierzyć pieczę nad oprawą muzyczną właśnie Brianowi Tylerowi. Sęk w tym, że decydenci nie byli do końca pewni, czy odnajdzie się on w epickim projekcie spod znaku s-f. W ramach „rozgrzewki” zaproponowali mu więc skomponowanie ilustracji do dwóch odcinków kręconego obecnie drugiego sezonu serialu Enterprise. Możliwości były naprawdę spore. Specjalnie na potrzeby tego eksperymentu zwiększono budżet muzyki, a do dyspozycji kompozytora pozostawiono pełen skład orkiestry oraz chór – aparat wykonawczy, który zresztą wykorzystany został później do nagrania Dzieci Diuny! Na efekty nie trzeba było długo czekać. Już w lutym premierę miał pierwszy zilustrowany przez Tylera odcinek, Canamar, a w maju ukazał się kolejny, Regeneration, będący pokłosiem prac również nad Dziećmi Diuny. Całą pompę z jaką przystąpiono do realizacji projektu przykrył jednak dosyć mizerny obraz, który szczerze powiedziawszy zjadł na śniadanie epicki wymiar oprawy muzycznej Tylera. Abstrahując jednak od ilustracyjnych nieporozumień, pod względem ideologicznym włożony w pracę wysiłek jak najbardziej się opłacił. To, co stworzył wówczas Amerykanin spokojnie nazwać mogę wykonaniem podmurówki pod konstrukcję jego „agresywnej” muzyki akcji. Nie dziwne więc, że jeszcze przez wiele miesięcy po premierze epizodów Enterprise’a, Brian Tyler promował się w branży właśnie tymi partyturami. Jeden z takich krążków trafił również i w moje ręce…
Wrażenia wyniesione z pierwszego odsłuchu były zaskakująco pozytywne. Jak na 50-minutowy telewizyjny „complete score”, muszę przyznać, że prezentował się on całkiem okazale. Jedynym udziwnieniem było pozbawienie materiału pewnej chronologii. Utwory zostały bowiem porozrzucane z typową dla Tylera, albumową logiką (jak się okazało tym razem słuszną). Płyta zdominowana została przez dynamiczną akcję okraszoną kilkoma łatwo zapadającymi w pamięć tematami. Zanim jednak do nich dojdziemy, czeka nas naprawdę miła niespodzianka. Otwierający płytę, a zamykający epizod Canamar, utwór Enterprise NX-01, jawnie nawiązuje do ikony trekowej muzyki filmowej – tematu Hornera, który w nieco zmienionej aranżacji towarzyszy scenie powrotu kapitana Archera po zwycięskiej potyczce z Kurodą. Chwilę później trafiamy w sam środek muzycznego tornado.
Niewątpliwym filarem dźwigającym „przebojowość” płyty Tylera jest temat Kurody, na bazie którego powstały dwa energiczne, ale bardzo proste w budowie utwory akcji – tytułowy Canamar oraz End of Kuroda. Wszystkich, którzy zachwycali się Linią czasu z pewnością zaskoczy fakt, że jeden z motywów akcji z filmu Donnera ma swoje źródła właśnie w tej, wydawać by się mogło, mało istotnej produkcji serialowej.
Jeżeli już o źródłach i inspiracjach mówimy, to zatrzymajmy się na chwilę przy podpinającym się pod doskonale nam znaną, holstowską stylistykę, utworze Plasma Splash. Na ile zabieg ten był inspiracją samą w sobie, a na ile przypominać miał epicki początek partytury Cliffa Eidelmana do szóstej filmowej części Star Treka, tego niestety nie wiem. Faktem jest natomiast, że podejmowane przez Briana Tylera działania mające na celu ujednolicenie komponowanej partytury z opisywaną serią przyniosły swoje wymierne efekty. Przykładem tego jest chociażby temat Borga z odcinka Regeneration i flagowy w tej materii utwór Hive Mind. W pewnym stopniu sięga on po kluczowe środki stylistyczne wypracowane jeszcze przez Jerry’ego Goldsmitha, czyli mroczny chór, militarystyczne perkusje, metaliczne sample i przeciągłe frazy smyczkowe utrzymane w molowych tonacjach. Nie bez znaczenia okazała się również dotychczasowa praktyka Tylera w kinie grozy. Powstałej w ten sposób muzyce nie można zatem domówić specyficznego posępnego klimatu, a co za tym idzie także poprawności ilustracyjnej. Niestety po drugiej stronie barykady stanął element akcji, czyli utwory Borg Hunt, Borg Attack oraz Maximum Warp, w których Brian Tyler używa sobie do woli. W miejsce progresywnych wynurzeń tematu Borga, kompozytor serwuje nam wzbogacony o apokaliptyczne partie chóralne, rytmiczny spacer po „Marsie” Gustava Holsta. Choć efekt tych eksperymentów nie jest najgorszy, to do najlepszych również bym go nie zaliczał.
Tyler nie rozmienia się na drobne w tym co robi. Gdy na ekranie zaczyna się coś dziać, wtedy wysuwa najcięższą artylerię. Z jednej strony należałoby się cieszyć z takiego podejścia, gdyż dzięki owym zabiegom element underscore’owy jest ograniczony do niezbędnego minimum. Jednakże problemem, jaki rodzi się w takiej sytuacji jest poczucie monotematyczności – krępowania całej oprawy muzycznej w ramach dwóch lub trzech narzuconych z góry melodii. Gdy dodamy do tego obowiązkowe podporządkowanie wszystkiego regułom rytmicznym… Cóż, otrzymujemy łatwy w odbiorze materiał muzyczny, ale pozbawiony większej treści. Całe szczęście, że przynajmniej ekipa tytułowego Enterprise potraktowana została z taryfą ulgową. Nie odebrano jej bowiem charakterystycznej patetycznej trąbki i smyczków zobojętniających odczyn przebrzmiałej nieco partytury. Wolę jednak ową obojętność Tylera niż fuszerkę znudzonego już Star Trekiem Dennisa McCarthy’ego, który z wielkim bólem zdawał się rzeźbić kolejne oderwane od jakiejkolwiek estetyki, partytury drugiego sezonu Enterprise.
Jedno jest pewne. Gdybyśmy rozdzielili materiał z obu odcinków i spróbowali uporządkować go chronologicznie, trekowy album Tylera prezentowałby się nieco gorzej. Canamar dowołuje się bowiem do bardziej współczesnych fascynacji brzmieniowych kompozytora, podczas gdy Regeneration stara się postępować według zasad nakreślonych między innymi przez Jerry’ego Goldsmitha. W ogólnym zestawieniu otrzymujemy jednak dwa dosyć solidne rzemiosła, które w pewnym stopniu przekonują do siebie.
Inne recenzje z serii:
Zachęcam również do przeczytania artykułu o muzyce w serialach Trekowych.