Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Dennis McCarthy

Star Trek: Generations – Expanded Collectors Edition (Star Trek: Pokolenia)

(2012)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 06-06-2013 r.



Pojawienie się w 2009 roku nowej odsłony Star Treka niewątpliwie przyczyniło się do odbudowy hype’u na wszystko co związane z tym uniwersum. Zarobić chciał każdy – od autorów książek, poprzez gadżeciarzy, a na wydawcach soundtracków skończywszy. I tak oto lawinowo posypały się wznowienia i rozszerzone wydania znanych już nam partytur, a wszystko dzięki wytwórni FSM, która zabierając się za dwa klasyki Hornera – Gniew Khana i W poszukiwaniu Spocka – rozbudziła apetyty fanów. Na kolejne „complete’y” nie musieliśmy długo czekać. Rynek z entuzjazmem przyjął Ostateczną granicę i trzypłytowy album zestawiający całość muzyki z pierwszego trekowego filmu. Ale w tej zaciekłej batalii o klienta nie zabrakło także istnych absurdów. Takowymi nazwałbym 15-płytową cegłę z pierwszego serialu i nie mniej usypiające wydanie muzyki do Stacji kosmicznej. Tych nawet kijem nie tknąłem, ale gdy na horyzoncie pojawił się dwupłytowy „Expanded Collector’s Edition” z filmu Star Trek: Pokolenia, nie mogłem przejść obok niego obojętnie.



Muszę przyznać, że ten wydawniczy delikates w znacznym stopniu zmienił mój sposób postrzegania partytury McCarthy’ego. Bynajmniej nie przez wzgląd na jej geniusz. Przez dobrych kilka lat regularne wydanie soundtracku jawiło się w moich oczach jako serialowa popłuczyna z okazjonalnymi przebłyskami. Cóż, po przesłuchaniu „expanded score” nabrałem pokory względem tego skromnego albumiku. Po kilkukrotnej próbie oswojenia się z niezbyt przyjaznym mi warsztatem McCarthy’ego nasunął się tylko jeden wniosek – 45 minut muzyki to max co można i należałoby wycisnąć z tej partytury.



Wydawcy doskonale chyba to rozumieli, bo rozkładając całość na dwa krążki dokonali klasycznego skoku na kasę. Czemu tak sądzę? Otóż w normalnych warunkach dwa porozumiewające się ze sobą podmioty wydawnicze, ustalają, że w zamian za odstąpienie praw do materiału, w planowanym albumie znajdzie się miejsce na oryginalną prezentację soundtracku. Moderująca całym przedsięwzięciem wytwórnia GNP Crescendo nie musiała zabiegać o prawa, bo już je posiadała. Upychanie do pudełka drugiego kompaktu traktowałbym więc jako próbę wyłudzenia od klienta dodatkowych dolarów. Tym bardziej, że szumnie zapowiadanego remasteringu raczej nie uświadczymy. Abstrahując jednak od polityki wydawniczej skupmy się może na tym, co najbardziej istotne, czyli na zawartości pierwszego krążka.



Film krótki to i muzyki mało. Fakt, jak na niemalże kompletną partyturę, te zgromadzone na płycie niespełna 80 minut „original score” nie robi wielkiego szału. W liczbach może nie, ale gdy przyjdzie zmierzyć się z materiałem nasze odczucia będą wręcz przeciwne. Zanim jednak dosięgnie nas rozczarowanie, wielu słuchaczy zapewne podda się urokowi schludnego montażu nagrania.




Cóż, jedną z najbardziej irytujących mnie kwestii dotyczących regularnego wydania była pojawiająca się znikąd uwertura, która obiecywała przygodę pełną gębą, po czym ustępowała miejsce bardziej poważnym, coplandowskim, klimatom. W rozszerzonym albumie problem ten rozwiązany został za pomocą pełnej chronologii. Dzięki temu systematycznie wprowadzani jesteśmy w nastroje, jakie panowały będą w dalszej części partytury. I tak od doskonale znanej nam fanfary z Main Title wędrujemy powoli na kolejne pokłady Enterpirse. Na tym etapie naszej podróży muzyka pisana jest jeszcze w duchu klasycznego Star Treka – tego widzianego oczami Goldsmitha i Courage’a. Mamy więc powolne frazy i solową trąbkę roztaczającą nad kompozycją cienki płaszczyk patosu. Więcej o charakterze tej muzyki pisałem zresztą w recenzji oryginalnego albumu soundtrackowego.



Trudności w odbiorze przychodzą wraz z utworem Piccard’s Message / Raid Post Mortem, kiedy to wyraźnie zaczynamy oddalać się w kierunku molowych tonacji. Ciężka, żeby nie powiedzieć, nudna, przeprawa, to w głównej mierze skutek telewizyjnego warsztatu kompozytora. Ścigając się przez wiele lat z terminami, opracował on najkrótszą drogę do osiągnięcia kompromisu pomiędzy odpowiednim ładunkiem emocjonalnym, a zrównoważonym brzmieniem. Efektem tego jest underscore, co prawda dobrze sprawujący się w obrazie, ale kompletnie spływający po odbiorcy mierzącego się z albumem. Niestety, cała środkowa część płyty, to dla przeciętnego słuchacza jeden wielki ziew. I tak trwamy przez prawie 20 minut aż do ponownego tąpnięcia w muzyce akcji, czyli do utworu The Gap / Coolant Leak… A w tym miejscu odkrywamy kolejną interesującą rzecz. Otóż ostatnie osiem utworów w żaden sposób nie burzy naszej dotychczasowej wizji tej partytury. Czemu? Materiał tam słyszany prawie w całości znalazł się już na regularnym wydaniu. Tak więc rozszerzona wersja, poza kilkoma mało istotnymi frazami, nie ma nam wiele nowego do zaoferowania.



Na pocieszenie wydawca przygotował dla swoich klientów drobną niespodziankę. Są to trzy bonusowe utwory, które znajdziemy na końcu drugiego krążka. Ot taka ciekawostka dla tych, którzy lubią odkrywać subtelne różnice pomiędzy albumowymi, a filmowymi wersjami poszczególnych fragmentów. Na mnie największe wrażenie zrobiła chóralna odsłona utworu A Christmas Hug… chyba z racji ogólnej słabości do tego typu wykonań. Tyle o zawartości krążków, a teraz słów kilka o montażu.



Jak już wspominałem wyżej, pozwala on poznać partyturę McCarthy’ego od kuchni. Nie oznacza to tym samym, że polepszyła się przez to jakość odbioru. Przytoczone wyżej argumenty mogą świadczyć, że wręcz przeciwnie. Oto bowiem fragment Distress Call / Harriman and the Gibbon wchodzi klinem w świetnie zmontowany na regularce, The Enterprise B / Kirk Saves the Day. Najwięcej szkody wprowadzają jednak liczne przestoje w akcji i underscore’owy charakter partytury, który skutecznie zabija przyjemność czerpaną ze słuchania highlightów. Te nudne jak flaki z olejem fragmenty dadzą sposobność do gruntownego przestudiowania obszernej książeczki dołączonej do płyt.



Innymi słowy, nowe wydanie muzyki do Star Trek: Pokolenia to pozycja kierowana dla pedantów, którzy poddają analizie nawet najkrótsze i najmniej absorbujące frazy ich ulubionych partytur. Z pewnością będzie to również ładna laurka dla przeżywającego swój renesans, środowiska trekkies, bowiem przeciętny miłośnik muzyki filmowej prawdopodobnie zostanie przy oryginalnym albumie. Reasumując, inwestycja w „expanded score” jest w moim odczuciu stratą pieniędzy.


Inne recenzje z serii:

  • Star Trek: The Motion Picture
  • Star Trek: The Wrath of Khan
  • Star Trek: The Wrath of Khan (expanded)
  • Star Trek: The Search for Spock
  • Star Trek: The Search for Spock (expanded)
  • Star Trek: The Voyage Home
  • Star Trek: Final Frontier
  • Star Trek: Final Frontier (expanded)
  • Star Trek: The Undiscovered Country
  • Star Trek: The Undiscovered Country (expanded)
  • Star Trek: Generations
  • Star Trek: First Contact
  • Star Trek: First Contact (expanded)
  • Star Trek: Insurrection
  • Star Trek: Insurrection (expanded)
  • Star Trek: Nemesis
  • Star Trek: Nemesis (Deluxe Edition)
  • Star Trek: The Next Generation
  • Star Trek: Voyager
  • Star Trek: Deep Space Nine
  • Star Trek: Enterprise
  • Star Trek: Enterprise (Canamar, Regenerations)
  • Star Trek (2009)
  • Star Trek: The Deluxe Edition
  • Star Trek Into Darkness
  • Star Trek Into Darkness: The Deluxe Edition
  • Star Trek Beyond
  • Star Trek Beyond: The Deluxe Edition
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze