Pierwszy odsłuch ścieżki dźwiękowej do Star Trek: Nemezis nie należał do moich najlepszych doświadczeń. Wychowany na żywiołowych, pełnych orkiestrowego przepychu oprawach do poprzednich kinowych odsłon tej serii, najzwyczajniej w świecie rozczarowałem się konwencją jaką przyjęli filmowcy oraz sam kompozytor. Przez wiele miesięcy nie mogłem się przekonać do tej partytury, więc po prostu jej unikałem. Jednakże po śmierci Goldsmitha wiele czasu spędziłem na wertowaniu jego ostatnich prac i siłą rzeczy musiałem również wziąć na warsztat tego „gorszego brata” trekowych ilustracji. Tak to już jest, że upływający czas i dogłębniejsza analiza pewnych zjawisk muzycznych potrafią dać nieco szerszą perspektywę na oceniany niegdyś soundtrack. Podobnie było w przypadku Nemezis, który błyskawicznie urósł w moich oczach, a po wielu latach stał się również symbolem bezbłędnej transkrypcji nastrojów panujących w filmie. Sporą zasługę w tym wszystkim miało pojawienie się w domenie publicznej kompletnego bootlega. Osłuchanie się z tym 80-minutowym soundtrackiem dawało szersze pojęcie zarówno o kierunku rozwoju muzycznej narracji, jak i o samej warstwie tematycznej. Co ciekawe, właśnie takie doświadczenie zrodziło myśl, że wydany nakładem Varese Sarabande album jest tylko zbiorem najdłuższych kawałków zarejestrowanych podczas sesji nagraniowej.
Minione lata rozwoju rynku kolekcjonerskiego dawały nadzieję, że kwestia należytego wydania ścieżki dźwiękowej do Star Trek: Nemezis zostanie w końcu rozwiązana. Tym bardziej, że do połowy roku 2013 renowacji i rozszerzeniu poddane zostały oprawy muzyczne do wszystkich poprzednich pełnometraży z tej serii. Wychodząc więc naprzeciw oczekiwaniom fanów, wytwórnia Roberta Townsona wzięła na warsztat rzeczony score Goldsmitha i już w grudniu wypuściła na rynek dwupłytowe, limitowane do 5 tysięcy sztuk, „Deluxe Edition”. Na krążkach, poza znanym nam już wcześniej kompletnym materiałem, znalazły się również liczne dodatki w postaci utworów źródłowych, piosenki śpiewanej przez Brenta Spinera oraz cała gama alternate’ów. Ostatnią płytę wieńczy wycięty z sesji nagraniowej dialog między reżyserem a kompozytorem – taki sentymentalny powrót do ostatnich lat aktywności Jerry’ego. Pewnego rodzaju sentyment odczytać można również na kartach dołączonej do wydania książeczki. Pomijając ogólne namaszczenie z jakim Jeff Bond podchodzi do każdej kwestii związanej z Nemezisem, można się tam dowiedzieć kilku ciekawostek. Ot chociażby takich, że utwory słyszane na oryginalnym wydaniu soundtracku były miksowane… na żywo! Co ciekawe nie był to pierwszy raz kiedy kompozytor wraz z jego stałym realizatorem, Brucem Botnickiem próbowali „uchwycić” takie żywe, nieskażone postprodukcją wykonania. Jednak na potrzeby filmu materiał ten poddano kilku drobnym poprawkom. Przede wszystkim na pierwszy plan wysunięto budującą atmosferę grozy elektronikę, a także sekcję perkusyjną dyktującą tempo rozgrywającej się akcji. Sięgając pamięcią wstecz można zauważyć, że w każdym kolejnym trekowym filmie Jerry Goldsmith coraz bardziej uzależniał swoją muzykę od militarystycznych form wyrazu – od rytmu pełniącego w obrazie jak gdyby funkcję metronomu. Co ważne, kompozytor nie posługuje się tu tylko klasycznymi werblami, ale paleta środków muzycznego wyrazu jest szeroka – od perkusji, poprzez elektronikę, a na smyczkach skończywszy. W takiej właśnie muzycznej rzeczywistości, nieco urobionej na potrzeby filmowe, odnajduje się nasz kolekcjonerski specjał.
Zanim przejdę do prezentowania zawartości obu krążków muszę po raz kolejny podkreślić, że kompletna ścieżka dźwiękowa do Nemezis nie jest łatwa w odbiorze. Z pewnością nie jest to rozwiązanie dla przygodnego słuchacza, który zachwycony ilustracją do pierwszego trekowego filmu od razu pragnie rzucić się na głęboką wodę. Partyturę do widowiska z 1979 roku dzieli wielokilometrowa przepaść od zupełnie innej pod względem stylistycznym i brzmieniowym opisywanej tu kompozycji. Goldsmith bardziej aniżeli na ilustrowaniu scen skupił się na budowaniu nastrojów, uchwyceniu tej posępnej scenerii – środowiska w jakim funkcjonuje Shinzon, a także na zawiłych relacjach między Picardem, a jego klonem. Trzeba zrozumieć też konwencje filmu, któremu bliżej do thrillera psychologicznego aniżeli klasycznej opery kosmicznej.
I z tym właśnie przekonaniem zaczynamy naszą przygodę z soundtrackiem. Po dosyć stonowanej fanfarze Courage’a przechodzimy bezpośrednio do tematu Romulan (Remus) ilustrującego posiedzenie tamtejszego senatu. The Box to już z kolei utwór zanurzający nas w posępnej, dusznej atmosferze jakiej nie szczędzić nam będzie większa część oprawy muzycznej. Owa atmosfera budowana jest na teksturach szorstkiej, anachronicznej elektroniki, którą w warunkach warsztatu Goldsmitha można utożsamiać z pewnego rodzaju ambientem. Taki leniwy, snujący się underscore kreuje w wyobraźni odbiorcy poczucie niepewności, głębokiego dystansu do miejsca toczącej się akcji. I słusznie, bo poddany czystce senat stanie się areną apodyktycznych zapędów nowego prefekta – Shinzona.
Materiał tematyczny poświęcony tej postaci jest wręcz banalny od strony konstrukcyjnej, ale właśnie ta pozorna prostota najlepiej sprawdza się w mrocznej wizualizacji Bairda. Shinzon jest interpretowany przez Goldsmitha za pomocą dwóch motywów operujących na niskich skalach. Pierwszy z nich, to przygnębiająca melodia, której zaczątki słyszymy już we wspomnianym wyżej The Box. Jego potencjał uwalnia natomiast The Knife świetnie przeplatane z poprzednim tematem. Właśnie ta druga melodia jest osią wokół której obraca się cała relacja na tle Piccard – Shinzon. Tak ascetyczna w brzmieniu linia melodyczna nie bierze się tylko i wyłącznie z chęci podkreślenia szpetnego wizerunku bohatera i surowego środowiska w jakim funkcjonuje. Ważna wydaje się tu również jego wrażliwość na dźwięk i światło, które już na wstępie przekreśliły możliwość sięgnięcia po bardziej inwazyjne środki muzycznego wyrazu. Ciekawym jest fakt, że temat Shinzona pojawia się w ilustracji zanim jeszcze poznajemy tę postać – w chwili, gdy załoga Enterpirse odbiera nietypowy sygnał z odległej planety. Kompozytor bawi się zatem wyobraźnią odbiorcy, sugerując mu, że ta podróż nie wróży niczego dobrego. Kolekcjonerskie wydanie Nemezisa prezentuje nam ilustracje tej sceny w utworze Star Field – Positronic. W moim odczuciu był to jeden z większych braków na oryginalnym albumie. To samo można powiedzieć o Perfect Timing / Allegiance oraz Secrets, które całkiem dobrze podkreślają wątpliwości targające Picardem. Warto zaznaczyć, że Goldsmith stara się również ukazać ludzką stronę Shinzona, czego dobitnym przykładem jest ciepła interpretacja tematu w Ideals.
Niestety ciężar monotematyczności zaczyna po pewnym czasie wpływać na jakość odbioru. Pierwszy krążek jest pod tym względem bardzo toporny. Owszem, są tutaj mocne akcenty znane nam z oryginalnego albumu, ot chociażby takie, jak mój ulubiony utwór Odds and Ends, czy świetnie dopasowane do obrazu The Mirror oraz Scorpion. Z nowych akcentów pojawia się tu między innymi świetna fanfara towarzysząca scenie lądowania na planecie skąd dochodził tajemniczy sygnał (The Argo). Przykłady te jasno pokazują, że Goldsmith nie zamierzał kisić swojej kompozycji w dusznym, klaustrofobicznym klimacie komnat Shinzona. Kosmos i cały majestat związany z tą nieograniczoną przestrzenią dają liczne okazje do wyprowadzenia kilku bardziej patetycznych fanfar. Nie tylko zresztą na tej płaszczyźnie kompozycja wyrywa się z ciasnych szpon underscoreingu.
Doskonałym przykładem jest tutaj muzyka akcji kształtująca ostanie kilkadziesiąt minut filmu. Pierwsze jej podrygi docierają do nas w finalnych utworach pierwszego krążka. Heroiczne Battle Stations wprowadza nas w atmosferę prężnego przygotowania do planowanego abordażu. I począwszy od tej sceny praktycznie nie rozstajemy się już z ilustracją aż do ostatnich sekund napisów końcowych. Goldsmith szczelnie wypełnia filmowe kadry rytmicznymi utworami, które w dłuższej perspektywie czasu wydają się nieco monotonne. Tę monotonię można co prawda wytłumaczyć chęcią utrzymania jednolitego przekazu audytywnego, ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że kompozytor po prostu rozmienia się na drobne w tym co robi. Oczywiście są fragmenty, które w sposób szczególny zaznaczają swoją obecność, ale ich treść mogliśmy w większej mierze poznać już na jednopłytowym wydaniu. A będą to: Lateran Run, Engage oraz Final Flight. Wyjątkiem może być tu sekwencja brawurowego poświęcenia się Daty w celu uratowania Enterprise. Ta krótka, minutowa scena po raz ostatni przypomina nam temat Shinzona, a wieńczy go dramatyczne, jakby zawieszone w połowie crescendo. Sporą niespodzianką jest umieszczenie na krążku filmowej wersji suity końcowej – A New Ending – o dwie minuty dłuższej niż w wersji albumowej.
Na tym nie kończymy naszej przygody ze specjałem Varese. „Deluxe Edition” serwuje nam blisko pół godziny materiałów dodatkowych. Miłośnicy odkrywania technicznych niuansów z pewnością ucieszą się aż dziewięcioma fragmentami prezentującymi alternatywne wykonania lub nieco inne miksy znanych nam już utworów (w tym albumową wersję A New Ending). Jednakże w moim odczuciu najciekawiej prezentują się cztery utwory stanowiące diegetyczny element narracji filmowej. Otrzymujemy więc swingowe przygrywki towarzyszące scenom wesela Rikera i Troi. Nie mogło również zabraknąć standardu Irvinga Berlina (Blue Skies) zarówno z wokalem Brenta Spinera, jak i w wersji instrumentalnej.
Jak już wspomniałem na początku tego wywodu, długo czekałem na ukazanie się kompletnej wersji ilustracji do Star Trek: Nemezis. I choć w pierwszej chwili przeraziła mnie ilość materiału jaki ostatecznie trafił na krążki wydania Varese, to jednak z czasem zaakceptowałem, a nawet polubiłem taką formę prezentacji. Niemniej jednak zdaję sobie sprawę że partytura ta wymaga dużej atencji ze strony odbiorcy. Dla wielu może wydawać się monotonnym cieniem bardziej żywiołowych trekowych prac Goldsmitha. Dlatego przyjemność obcowania z tym delikatesem pozostawiam tylko zagorzałym fanom serii, którzy z pewnością docenią również fantastyczną filmową funkcjonalność kompozycji Jerry’ego. Pozostałym słuchaczom proponuję pozostać przy jednopłytowym albumie.
Inne recenzje z serii: