Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michel Giacchino

Star Trek: Beyond (Star Trek: W nieznane)

(2016)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 12-08-2016 r.

Nie ma rady. Trzeba iść z duchem czasu, bo na samych sentymentach jeszcze nikt nigdy dobrych pieniędzy nie zrobił… Prawdopodobnie z takiego założenia wychodzili decydenci Paramountu, kiedy w 2007 roku dali zielone światło na realizację kinowego reboota popularnej marki Star Trek. Stworzone przez J.J. Abramsa widowisko wywołało spore poruszenie wśród krytyków i widzów. Niekoniecznie w odcieniach zachwytu, bo choć takowe się pojawiały, to jednak najwierniejszy fandom nie pozostawił na Star Treku suchej nitki. Głownie za to, że zwrócił się w kierunku popcornowego, stylizowanego na Gwiezdnych Wojnach widowiska. Ostatecznie cel został osiągnięty, a seria podźwignęła się z upadku. Ale nie obyło się to bez długotrwałych konsekwencji. Wszak wariackie tempo i gigantyczny rozmach nowego Treka kazał spoglądać na poprzednie odsłony serii jak na leniwie prowadzoną partię szachów wykonywaną przez rezydentów domu spokojnej starości. Zmieniło się właściwie wszystko – poza głównymi bohaterami, których brzemienne w skutkach decyzje pchnęły fabułę na nowe tory. Ten szczenięcy entuzjazm musiał jednak w końcu zostać utemperowany. Nasi bohaterowie wysłani zostali przecież na pięcioletnią, dosyć trudną misję i właśnie w połowie tej służby rozpoczyna się akcja trzeciej części „zrewidowanego” Treka.

Już sam tytuł Beyond sugeruje, że mniej uwagi poświęcimy tu sentymentalnemu spoglądaniu wstecz, a więcej temu, co nieznane. Bo właśnie z takim wypaleniem i poszukiwaniem swojej drogi wita nas załoga Enterprise. Ratunkiem przez totalnym marazmem jest pozornie prosta misja powierzona prze dowódcę Yorktown – nowoczesnej stacji kosmicznej przypominającej gigantyczne miasto. Oto bowiem odebrany zostaje sygnał S.O.S. i to właśnie Enterprise oddelegowane jest do ewakuacji uwięzionej w mgławicy załogi pewnego statku. Całość okazuje się pułapką misternie przygotowaną przez tajemniczego osobnika, Kralla i jego bandę. Po raz kolejny więc kapitan Kirk i jego najbliżsi będą musieli stanąć na wysokości zadania, by uporać się ze sprytnym przeciwnikiem. Ot niby nic nowego, bo czytając między wierszami w dalszym ciągu dokopujemy się do wydarzeń z pierwszych filmów serii. Cieszy natomiast wtłoczenie w te znane schematy kilku nowych bohaterów, których można darzyć taką samą sympatią co obojętnością. Na pewno film Justina Lina nie jest kontynuacją jego frywolnej, radosnej twórczości z czasów, kiedy pracował nad marką Szybcy i wściekli. Choć widowisko obfituje w spektakularne sceny akcji (czasami ocierające się o kicz), to jednak całość spowija płaszczyk refleksji nad sensem idei podróży „w nieznane” i odkrywania tego, co jeszcze nie odkryte. I szkoda, że nawet pozytywne recenzje nie wpłynęły na większe zainteresowanie widzów tą produkcją. Swoistego rodzaju rozczarowanie w światowym box office z pewnością przyczyni się do wielu dalekosiężnych decyzji studia Paramount. Jedno jest pewne. O ile na stanowisku producenckim dalej urzędował będzie J.J. Abrams, to współpracujący z nim Michael Giacchino będzie mógł spać spokojnie.

I tak też było w przypadku Star Trek: Beyond. Wielu sądziło, że skoro za kamerą stanął Linn, to propozycja stworzenia oprawy muzycznej powędruje w kierunku jego muzycznego kompana, Briana Tylera. Przyznam, że ciekawe byłoby to doświadczenie – tak dla fanów serii, jak i samego kompozytora. Ostatecznie projekt trafił na ręce Michaela Giacchino, który jak nikt inny mógł właściwie z marszu i w ciemno przystąpić do pisania ilustracji. Cóż, słuchając efektu końcowego, można pokusić się o stwierdzenie, że właśnie w pośpiechu i bez zbędnej iluminacji tworzona była ta oprawa. W tym miejscu należy jednak jasno podkreślić, że odczuwalny w Beyond dystans nie miał większego przełożenia na najbardziej istotny aspekt ilustracji – na funkcjonalność. Pod tym względem partytury Giacchino, szczególnie te popełnione w ostatnich latach, stoją na bardzo wysokim poziomie. Zresztą swoją pracę domową w kształtowaniu języka komunikacji z odbiorcą kompozytor odrobił już wiele lat wcześniej, kiedy brawurowo odrzucał niemalże całą spuściznę Goldsmitha, Hornera i wielu innych. Beyond, zupełnie zresztą jak dwa poprzedni filmy, porusza się w nowej przestrzeni, o czym Giacchino na każdym kroku stara się nam przypominać. Przede wszystkim w systematycznie cytowanej tematyce – głęboko już zakorzenionej w stylistyce widowiska i poszczególnych postaciach. Nie są to oczywiste, pozbawione zasadności cytaty. Słuchając filmu odniosłem wrażenie, że amerykański kompozytor bawi się jak na koncercie, gdy rzucając jedną frazę każe audytorium nucić pozostałą część. Ma to swój urok.

Panoramę tych choćby nawet symbolicznych, ale obowiązkowych powrotów, uzupełniają muzyczne idiomy przypisane nowym bohaterom i nowym sceneriom. I tutaj można mieć żal do kompozytora, że w pełni nie wykorzystał wszystkiego, czym Beyond stoi i nie zafundował nam tak porywającej palety, jaką mogła się cieszyć oprawa do poprzedniego filmu. Być może w tym dystansie i chłodnej kalkulacji była metoda. Pokazuje to dobitnie sposób z jakim Giacchino rozprawia się z tytułowym antagonistą – Krallem. Surowy wizerunek prymitywnego, żądnego krwi barbarzyńcy znajduje swoje odzwierciedlenie w równie surowym, miarowo wystukiwanym na perkusjonaliach, „hymnie” wojennym Nie bez powodu kojarzył się on będzie z równie nieokrzesaną wizytówką Nero z pierwszej części. Podobną, choć uderzającą w nieco bardziej etniczny ton melodią obdarzono Jaylah – miejscową dziewczynę, która w przybyszach widzi swoją okazję do ucieczki z planety. Oparcie muzycznej akcji na tych prostych, klarownych tematach załatwia niejako dwie kwestie: estetyczne i poszukiwania rozwiązania na muzyczną akcję. Niesie to za sobą poważne reperkusje, bo Giacchino porzuca techniczny majstersztyk jakiego się dopracował w ostatnich latach, a powraca do „teorii chaosu” będącego domeną jego pierwszych lat Hollywoodzkiej kariery. Zabieg skądinąd słuszny z filmowego punktu odniesienia, ale rozczarowujący dla słuchacza oczekującego po Amerykaninie czegoś kreatywniejszego. Balsamem na zbolałe od natężenia dźwięku uszy może się okazać motyw wspominanego wcześniej Yorktown. Melodia skonstruowana w formie walca nie kryje swoich konotacji z często cytowanym przez Giacchino klasykiem – Shadows of the Empire. Kompozytor wygrywa jednak sposobem prezentacji angażującym cały urok orkiestrowo-chóralnego zaplecza. Ale czy kilka wybitnie rzucających się w ucho fragmentów stawia Star Trek Beyond w gronie wybornych słuchowisk zdolnych fascynować poza obrazem?

I tutaj po raz kolejny czuję się rozdarty. Bo z jednej strony jak na lekarstwo tu highligtów godnych zapisania na kartach twórczości Giacchino. Coś, z czym poprzednie dwa soundtracki nie miały najmniejszego problemu, w Beyond wydaje się towarem deficytowym. Z drugiej strony pojawia się element, którego Trekowe albumy Varese nie miały – narracja. Nie tylko Spock nazwałby nielogicznym wypychanie krążka utworami akcji z pominięciem podtrzymującej treść ilustracji. Czy to właśnie leży u podstaw sukcesu publikowanych po pewnym czasie kompletnych wydań? Trzeci Star Trek nie będzie miał tego problemu. Godzinny album spełnia bowiem wszystkie oczekiwania i fantazje rozmiłowanego w filmie słuchacza. Spełnia je na tyle dokładnie, że pozostawia nawet drobny margines na znużenie nadmiarem treści.

Trudno to sobie wyobrazić u progu soundtrackowej przygody. Logo and Prosper odwołuje się bowiem do klasycznych introdukcji, gdzie intonowany jest temat przewodni. Tuż po nim, zamiast oczekiwanego fragmentu akcji, otrzymujemy… solidną porcję ciepłej liryki. Fortepianowe wykonanie ikonicznej melodii w Tank You Lucky Star Date idealnie wpisuje się w obraz znużonej długotrwałą podróżą załogi. W tym nieco melancholijnym tonie zawijamy do portu, w którym zapewne wielu słuchaczy zechce się zatrzymać na dłużej. Mowa mianowicie o flagowym i eksportowym utworze tej ścieżki dźwiękowej – Night on the Yorktown. Jakże piękne to trzy minuty, stawiające przed słuchaczem ocean emocjonalnych uniesień, zgrabnej melodyki i fantastycznego wykonania. Słuchając tego wszystkiego przypominają się najciekawsze fragmenty Jupitera intronizacji. Ale jak szybko wprowadzeni zostajemy w błogostan, tak też szybko zejść musimy na ziemię, bo na horyzoncie pojawia się tajemnicza kapsuła ratunkowa z jeszcze bardziej intrygującą zawartością.



W tym momencie następuje zawiązanie się głównego wątku fabularnego, a punktem zwrotnym jest wyprawa w głąb mgławicy. Charakterystyczne militarystyczne werble ze snującym się w tle tematem, to klasyczny zabieg podkreślający początek misji. Najciekawsza pod względem muzycznym wydaje się jednak ostatnia minuta The Dance of the Nebula, gdzie atmosferę wyczekiwania podsycają klimatyczne frazy na wibrafon. Prowadzą one do opartego na dysonansach crescenda ujawniającego prawdę o „uszkodzonym” statku. Od tego momentu ilustracja muzyczna wchodzi na inną płaszczyznę komunikacji z odbiorcą.

Partytura przestaje być narratorem, a staje się metronomem wyznaczającym rytm toczącej się akcji. Takową funkcję przejmuje pierwszy „pełnokrwisty” akcyjniak o wymownej nazwie, A Swarm Reception. Troszkę więcej finezji w racjonalizowaniu filmowych wydarzeń serwuje nam Hitting the Saucer a Little Hard. Mimo tego, w dalszym ciągu możemy odnosić wrażenie, że Giacchino z sentymentem spogląda wstecz do lat, kiedy wyznacznikiem jakości jego muzycznej akcji była jej motoryka. Skromną rehabilitacją może być końcówka utworu, w której umieszczono piękną chóralną aranżację tematu przewodniego, świetnie wpisującą się w dramatyczną wizualizację „twardego” lądowania Enterpirse. Stosunkowo twarde jest również zderzenie z surową i pozbawioną charyzmy ilustracją finałowej konfrontacji. Wiele highlightów można było wyszczególnić spośród analogicznych fragmentów poprzednich dwóch partytur, ale czy w trzeciej odsłonie jest podobnie? Niestety nie. Jak na lekarstwo tu mocarnych fragmentów wołających o liczne powroty. Niemniej pewną przebojowością i prostotą w komunikacji z odbiorcą cechuje się utwór Cash Decisions z pięknie wyeksponowaną fanfarą. Cofając się o kilka minut na pewno docenimy ciekawie skonstruowaną ilustrację ekstrakcji więźniów z obozu Kralla. „Ociężały”, zakuty w militarystyczny marsz, temat przewodni, idealnie sprawdza się tutaj jako muzyczne tło do fortelu mającego odciągać uwagę żołnierzy od działań Jaylah. A skoro o niej mowa, to nie sposób przejść obojętnie obok jednego z ciekawszych fragmentów akcji z jej udziałem – Mocking Jaylah. Pod względem wymowy i angażowanych środków muzycznego wyrazu przypominać może to, co Giacchino pisał w kontekście Klingonów. Jest więc potężna symfonika z akcentującymi frazy kowadłami, nisko schodzący chór oraz… gitary elektryczne wzmacniające przekaz. Uważni słuchacze z pewnością wychwycą ciekawostkę w postaci nawiązań do warsztatu Goldsmitha w sposobie wyprowadzania akordów fortepianowych. Ot miła ciekawostka, która w ostateczności przekłada się na poprawę odbioru całości.



Niestety nasz entuzjazm ulatnia się wraz z nastaniem wspomnianej wcześniej finałowej konfrontacji. W kategoriach funkcjonalnych nie można jej wiele zarzucić. Tak perfekcyjnie zespala się z montażem, że nie sposób w ogóle zanotować jej obecności. Ma to swoje oczywiste konsekwencje przy próbie oderwania tej kompozycji z filmowego kontekstu. Niestety utwory Krall-y Krall-y Oxen Free oraz Shutdown Happens nie dają wielu sposobności do zachwytu, tak samo zresztą, jak zamykający całą sekwencję Cater-Krall in Zero G. I być może jedynym ratunkiem przed byle jakim rozstaniem się ze ścieżką dźwiękową do Star Trek Beyond jest suita wieńcząca to całe przedsięwzięcie. Star Trek Main Title nie wybija się aranżacyjnie ponad to, co doskonale już znamy z poprzednich odsłon serii, choć jego miks brzmi bardziej koncertowo, naturalnie.

I naturalnie, również w kontekście tej serii, pojawia się pytanie o sens sięgania po rzeczony krążek. Na pewno dla fanów jest to zakup obowiązkowy. Tym bardziej, że dostęp do płyty jest łatwy, bo od pewnego już czasu tłoczeniem i dystrybucją tytułów Varese na terenie naszego kraju zajmuje się Universal Music Polska (deklasujące jakością wszystko, co tworzy za oceanem Varese). Fakt ten może jednak sprawić, że soundtrackiem zainteresują się również mniej ortodoksyjni wyznawcy trekowego uniwersum. I dobrze, bo ścieżka dźwiękowa Giacchino bynajmniej wstydu mu nie przynosi. Jest to dobrze skonstruowana i równie efektywnie odnajdująca się w filmie kompozycja, która ma kilka mocnych momentów. Czy na tyle mocnych, by można było delektować się nimi poza obrazem? O tym przekonacie się słuchając tego godzinnego albumu. Jedno jest pewne. Jakikolwiek zamach na nasz budżet w postaci opublikowania kompletnego Beyond będzie raczej nieskuteczny. Podstawowy soundtrack w moim odczuciu w zupełności wyczerpuje potencjał tej partytury.

P.S. Film promuje piosenka Rihanny, Sledgehammer, która nie znalazła się na albumie Varese. Została opublikowana na oddzielnym singlu nieopublikowanym w naszym kraju.

Inne recenzje z serii:

  • Star Trek: The Motion Picture
  • Star Trek: The Wrath of Khan
  • Star Trek: The Wrath of Khan (expanded)
  • Star Trek: The Search for Spock
  • Star Trek: The Search for Spock (expanded)
  • Star Trek: The Voyage Home
  • Star Trek: Final Frontier
  • Star Trek: Final Frontier (expanded)
  • Star Trek: The Undiscovered Country
  • Star Trek: The Undiscovered Country (expanded)
  • Star Trek: Generations
  • Star Trek: Generations (expanded)
  • Star Trek: First Contact
  • Star Trek: First Contact (expanded)
  • Star Trek: Insurrection
  • Star Trek: Insurrection (expanded)
  • Star Trek: Nemesis
  • Star Trek: Nemesis (Deluxe Edition)
  • Star Trek: The Next Generation
  • Star Trek: Voyager
  • Star Trek: Deep Space Nine
  • Star Trek: Enterprise
  • Star Trek: Enterprise (Canamar, Regenerations)
  • Star Trek (2009)
  • Star Trek (Deluxe Edition)
  • Star Trek Into Darkness
  • Star Trek Into Darkness (Deluxe Edition)
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze