W Hollywood ostatnimi czasy panuje bardzo irytująca moda na odgrzewanie starych kotletów. Na patelnie trafiają niemalże wszystkie kultowe serie, począwszy od animacji, poprzez kino akcji, a skończywszy na klasykach science-fiction. Prędzej czy później Star Trekowi również musiało się dostać. I wydawać by się mogło, że po finansowej dziurze jaką Paramountowi zgotował dziesiąty film serii, Nemezis oraz średnio udany serial Enterprise, studio raz na zawsze porzuci idee eksplorowania odległych zakątków kosmosu. Cóż, bardziej pomylić się nie można było. Sukces Batmana: Początek dobitnie pokazał, że nawet upadłego anioła można zrehabilitować, ubierając go w pięknie zdobione szaty pozorów i przypinając doń kartkę z wypisaną litanią ideologii. J. J. Abrams, jako człowiek, który z pozornie prostej historii potrafi zrobić zaskakujące kino akcji był idealnym kandydatem do procesu resuscytacji umierającego Star Treka. Długi był to proces, trwający od pierwszych wzmianek, jakie obiegły Internet blisko 3 lata. Suma sumarum projekt sfinalizowano no i w maju A.D. 2009 po raz kolejny w swoich szałowych trykotach, załoga Enterprise poczynała sobie na ekranie.
Amerykańska kinematografia żyje ostatnio niepisaną zasadą, że jak nie wiadomo o czym opowiadać, to zawsze można rozgrzebać temat genezy jakiegoś wydarzenia (patrz Batmany, X-Men’y, Hannibale i inne Supermany będące w produkcji). Najnowszy Star Trek to cofnięcie się w czasie do okresu młodości znanego nam z pierwszego serialu oraz filmów, kapitana Jamesa T. Kirk’a. Trzeba zaznaczyć, że Abrams przedstawił nam pierwszą przygodę słynnej załogi statku Enterprise w nieco innej konwencji, traktując ją jako… No dobra. Tym, którzy z obrazem się jeszcze nie zmierzyli nie będę odbierał przyjemności zabawy w temporalne zawiłości trekowego uniwersum. Spoglądając na dzieło Abramsa z perspektywy dotychczas stworzonych filmów i seriali nie trudno odgonić się od myśli, że wizja Roddenberry’ego ginie gdzieś w natłoku ideologizowanej sensacji oraz wizualnego orgazmu. Dla fana z wieloletnim stażem film ten może wydać się zatem próbą wyrwania serii z jego ciasnych szpon i rzucenia go w objęcia oczekujących ogromu wrażeń mas. Nie neguję jednak faktu, że Abrams gotuje swoim widzom solidną dawkę rozrywki stawiającej nowego Star Treka w gronie najlepszych (póki co) podobnych gatunkowo filmów roku.
Gdy świat obiegła wiadomość, że najnowszym filmem z serii Star Trek zajmie się J. J. Abrams, można było bez cienia ryzyka obstawiać, że oprawę muzyczną skomponuje nie kto inny jak Michael Giacchino. Przyznam, że myśl ta napawała mnie dalece idącymi obawami. Obawami o tak zwaną subtelność i spójność muzycznego trekowego świata. Wszak Giacchino z subtelnością raczej mało ma wspólnego, co ustawicznie potwierdza swoimi nierzadko „przebrzmiałymi” i nadętymi partyturami. Obawy okazały się jak najbardziej słuszne, gdyż po pierwszym zetknięciu się z albumem Varese nie wiedziałem co dokładnie mam myśleć o tej kompozycji i w jakich kryteriach mam ją oceniać. Czy należałoby traktować ją jako kontynuację spuścizny, Courage’a, Goldsmitha i innych, czy też wyjąć ją z tych ram i traktować jak coś zupełnie nowego? Odpowiedzi na to pytanie dostarczyć mógł tylko sam film. I faktycznie, pełne zrozumienie tego, co napisał Giacchino następuje tylko wtedy, gdy rozważy się muzykę w kontekście filmu Abramsa. Zanim podejmiemy ową kwestię proponuję poświęcić chwilkę uwagi estetyce samej warstwy muzycznej.
Jakże inne to dzieło od dotychczas powstałych z serii! Takie zdanie ciśnie się na usta po pierwszym odsłuchu. Ową „inność” zauważy każdy, kto przynajmniej raz przesłuchał kompozycje do wcześniejszych filmów. Wspominałem wcześniej o subtelności muzycznego uniwersum Star Treka. W gwoli wyjaśnienia podam tylko, że nie należy utożsamiać jej z minimalizmem. Subtelność w tym przypadku oznaczała ni mniej ni więcej ino zachowanie statusu quo pomiędzy niezbędną do udźwignięcia dramatu ilustracyjnością, a estetyką brzmieniową pozwalającą zatopić się słuchaczowi w ogromie trekowego uniwersum. Giacchino zrywa z tym standardem, stawiając przede wszystkim na szeroko pojętą dynamikę i intensywność faktury. Słuchając muzyki do nowego Star Treka nie można oprzeć się wrażeniu, że jest to typowy dla Amerykanina score akcji – bardzo solidnie skonstruowany, jednakże rozmijający się gdzieś z pierwotną wizją Courage’a, Goldsmitha, czy chociażby Hornera. Oczywiście znajomość filmu racjonalizować może konwencję, jaką przyjął Giacchino. To, czego zracjonalizować jednak nie można, to całkowity brak przestrzeni dźwiękowej. Zarówno Goldsmith jak i Horner, mimo, że nierzadko uciekali się do bardzo kompleksowych orkiestracji i środków syntetyzujących w postaci elektroniki, pozwalali, aby ich muzyka wrastała w podświadomość widza, zostawiając mu pole do dopowiadania historii. Giacchino interpretuje obraz nazbyt dokładnie. Stara się wtórować epickim scenom akcji, przerysowuje dramaty bohaterów, bądź skupia się na nieistotnych detalach – innymi słowy poddaje się manierze dynamizowania filmu kosztem owej trekowej estetyki…
Przestrzeni, a może raczej przestrzenności, zabrakło także w nagraniu. Mimo, że partyturę zarejestrowano, obrobiono i wysterowano całkiem przyzwoicie (lepiej w każdym razie niż poprzednie ścieżki Giacchino, czyli M:I-3 i MoH: Airborne), słuchacz dalej ma prawo czuć się przytłoczony tym ascetycznym brzmieniem. Efektem tego jest wrażenie jakobyśmy słuchali surowego miksu nie poddanego finalnej obróbce. Kontrolowany defekt? Niepowtarzalny styl? Nazwijcie to jak chcecie…
Podobnie sprawy się mają jeżeli chodzi o kwestie melodyczne. Giacchino to wichrzyciel, który lubuje się w instrumentarium dętym. Jego utwory, mimo iż porażają aranżacyjnym kunsztem, zazwyczaj budowane są na wypracowanych schematach – nasycone są dużą porcją stale repetowanych fraz. Choć niektóre fragmenty mogą przywołać na myśl tak wirtuozerskie partytury, jak MoH: Airborne, to jednak w dalszym ciągu prezentują one bardzo uproszczoną budowę. Szczególnie, gdy wdrążymy się w warstwę tematyczną. I tym oto sposobem przechodzimy do najbardziej delikatnej kwestii nowego Star Treka.
Przyznam szczerze, że pod tym względem Giacchino sprawił przykry zawód. Podświadomie bowiem wierzyłem, że będzie on odwoływał się częściej do spuścizny muzycznego uniwersum Treka, albo przynajmniej wykreuje nowy „fantastyczny” swiat. A tu co? Próżnia! Cóż, kilka razy odwołał się do Courage’a, ale dopiero w kulminacyjnej części obrazu. Z drugiej strony, nawet Spock stwierdziłby, że pozbawionym logiki wydaje się pomysł zrzucenia całego ciężaru partytury na jeden temat przewodni. Temat tak miałki i oklepany w swojej heroiczności, że nie potrafiący w sposób inwazyjny przemówić do odbiorcy. Plastikowy patos, jaki kreuje w ramach tej melodii Giacchino (parafrazującej skądinąd conajmniej tuzin podobnych brzmieniowo lejtmotywów) odbija się wyraźnym echem na przebojowości ścieżki, a raczej na momentalnym jej braku. Czasami wydaje się, że kompozytor bezmyślnie żongluje tym tematem na prawo i lewo, wciskając go raz w patetyczną i pędzącą na zabój sekcję dętą, innym razem wciskając pomiędzy budujące emocje smyczki. Mimo, że w ramach obrazu melodię tą neutralizuje natłok efektów dźwiękowych, na albumie potrafi solidnie irytować. Ot tak na przykład w utworze tytułowym Star Trek, a wbijającym podwójne ostrze w plecy słuchacza „Lostową” manierą punktowania narastającym dysonansem. Z drugiej strony znaleźć można fragmenty w których temat ten wypada najmniej sztucznie, mianowicie: Enterprising Young Men oraz End Credits. Oba utwory, to moim zdaniem najlepszy materiał muzyczny, jaki odnaleźć możemy na albumie.
Poruszając kwestię tematyczną warto odnieść się do motywu Vulcan, przewijającego się parokrotnie w tle nowej części Star Treka. Właściwie ciężko mówić tu o motywie jako takim, wszak linia melodyczna w żadnym przypadku nie jest sztywno zdefiniowana. Elementem scalającym utwory opisujące rodzimą planetę Spocka jest instrument etniczny erhu, którego walory dramatotwórcze docenić możemy w utworze That New Car Smell. Zaglądając na drugą stronę barykady… Szkoda, że czarny charakter filmu Abramsa, tudzież Nero, nie rozwija się tematycznie tak, jak główni bohaterowie. Na potrzeby Romulan, Giacchino stworzył co prawda kilka melodii, jednakże żadna z nich nie przebija się przez grubą warstwę sztampy i utylitaryzmu filmowego. Paradoksalnie, najbardziej wyraźnie malują się one nie w utworach stricte bazujących na tych tematach, ale w suicie końcowej…
Ostatnie dwa tracki albumu, to pewnego rodzaju rehabilitacja po półgodzinnej przeciętności soundtracku Varese. To Boldly Go prezentuje oryginalny temat serialowego Star Treka napisany przez Alexandra Courage’a. W filmie Abramsa fragmentowi temu towarzyszy również słynny monolog Leonarda Nimoy’a, otwierający każdy odcinek TOS. Trochę szkoda, że owe kwestie Spocka nie znalazły się również na albumie… End Credits, to już suita łącząca zarówno tematykę nowego filmu jak i lejtmotyw Courage’a. Dosyć interesującym zabiegiem na jaki zdecydował się kompozytor, jest zestawienie ze sobą metodą kontrapunktu tematów: przewodniego serii oraz filmu. Warto również zwrócić uwagę na dynamikę tegoż utworu. Po raz kolejny Giacchino utwierdza w przekonaniu, że suity, to te części partytury, które wychodzą mu najlepiej…
W taki oto sposób postrzegam najnowszego Star Treka. I o ile opisanie wszystkich walorów i mankamentów partytury Giacchino przychodzi stosunkowo łatwo, to dokonanie jej ostatecznej oceny wydaje się nie małym wyzwaniem. Jako osoba skądinąd zapoznana z uniwersum (także muzycznym) Star Treka bardziej krytycznie mogę podejść do tego eksperymentu, jaki poczynił Giacchino. Słuchacz wyrwany z kontekstu filmowego zapewne inaczej spojrzy na tą samą partyturę. Mi osobiście ścieżka dźwiękowa Michaela nie spędza snu z powiek – nie grzeje mnie, ani też nie ziębi. Po prostu jest. Jest dobrym rzemiosłem prawidłowo wywiązującym się ze swoich podstawowych ilustracyjnych zobowiązań i tylko ciekawostką, której można, ale nie trzeba, doszukać się na albumie soundtrackowym. Jedno jest pewne. Mój odtwarzacz częściej będzie współpracował z „trekowymi” krążkami Goldsmitha, aniżeli Giacchino…
Inne recenzje z serii: