FILMMUZY – podsumowanie roku 2015

FILMMUZY – podsumowanie roku 2015 - okładka


Dziewiąte spotkanie z Filmmuzami, wyróżnieniami naszej redakcji dla najlepszych dzieł muzyki filmowej oraz ich autorów, przynosi drobne zmiany w sposobie ich prezentacji. Pozwoliliśmy sobie zrezygnować z prezentowania wpierw nominacji a dopiero po kilku dniach wskazywania tych „najlepszych z najlepszych”. Skoro nie towarzyszą temu wielkie gale, ani dodatkowe atrakcje postanowiliśmy ująć wszystko w jednym, podsumowującym ubiegły rok artykule. W nim bez zbędnej zwłoki przedstawiamy i zwycięzców, i pozostałych nominowanych, ale także pozostałe wyróżniające się prace i artystów, którym nie udało się przebić do ścisłej czołówki, lecz zasługują co najmniej na wzmiankę. Tym samym Filmmuzy stają się, jak sądzimy, w większym jeszcze stopniu zamknięciem i omówieniem minionego roku.

A jaki był to rok? Każdy, także w naszej redakcji, ocenia go trochę inaczej, sprawiedliwie chyba jednak będzie określenie go przynajmniej „niezłym”, ci którzy patrzą na świat nieco surowszym okiem, rzec mogą że „przyzwoitym”. Ostatecznie mieliśmy w czym wybierać, o czym świadczyć może wyrównana walka i brak zdecydowanego faworyta w niemal każdej kategorii. Z drugiej strony można też zinterpretować ten fakt jako brak dzieł doprawdy ponadprzeciętnych, wybitnych… Być może, choć to przyjdzie nam lepiej ocenić z perspektywy iluś lat w przyszłości. Niewątpliwie jednak było trochę dzieł muzyki filmowej, które przysporzyły nam wielu emocji i dostarczyły sporej ilości frajdy i o nich to chcemy opowiedzieć. Zatem, zaczynajmy. I to od razu z grubej rury. 🙂

SCORE ROKU

James Horner: WOLF TOTEM & Daniel Pemberton: STEVE JOBS

W końcu do tego doszło. Remis w głosowaniu na punkty, bezowocna dogrywka, w końcu wspólna dyskusja. Co zrobić, gdy w tak wyrównanej stawce na czoło wysunęły się dwie bardzo dobre ścieżki, obie różne, z innymi zaletami, czym innym zapadające w pamięć? Z jednej strony Wolf Totem, najlepsza filmowa ilustracja z „pożegnalnych” dzieł Jamesa Hornera, sentymentalny powrót kompozytora do muzycznej epiki, wsparty subtelnymi elementami dalekowschodniej etniki, czyli coś w czym zawsze czuł się jak ryba w wodzie. Szerokie, orkiestrowe granie, ujmująca tematyka, dobra dramaturgia i dynamiczna, mogąca podobać się muzyka akcji. Mimo tradycyjnych u Hornera podobieństw do wcześniejszej twórczości, wszystko to ładnie komplementuje i dopełnia udaną produkcję Jean-Jacquesa Annauda. Z drugiej strony Daniel Pemberton i jego Steve Jobs, któremu filmowcy nie pozwolili zaistnieć w filmie w porównywalny sposób jak francuski reżyser Hornerowi. Jednak w oderwaniu od niego nie sposób nie docenić tej kapitalnej porcji świeżej, emocjonalnej, dramatycznej muzyki, przypominającej minimalizm Philippa Glassa. Brytyjczyk znakomicie lawiruje między klasycyzującą orkiestrą a nawiązującą do tematyki filmu (technologia, komputery) nieco nawet oldskulowej elektroniki. Fantastycznie potrafi też łączyć jedno z drugim. Absolutnie nikt z nas nie oczekiwał aż tak dobrej muzyki po tym filmie. Cóż z tego wybrać? Zależnie od preferencji każdy nieznacznie wspierał jedno albo drugie dzieło, ale reasumując i próbując wydać obiektywny werdykt wychodził nam remis. Pierwszy raz w historii postanowiliśmy więc przyznać dwie Filmmuzy, tudzież jedną rozdzielić na pół, gdyż każdy z tej dwójki niewątpliwie na to zasłużył.

Pozostali nominowani:

Ennio Morricone: THE HATEFUL EIGHT – Pierwszy oryginalny score do filmu Quentina Tarantino i to od kompozytora, którego reżyser podziwia najbardziej, to znaczące dokonanie 87-letniego nestora gatunku. Muzyka ekspresyjna, prąca do przodu, utrzymująca suspense, w każdym swoim wejściu w filmie Tarantino znacząco daje o sobie znać, z czego największe wrażenie robi kapitalne otwarcie The Hateful Eight. Włoch świetnie wczuł się w mroczną i krwawą historię, ku zaskoczeniu wielu odciął się od spaghetti-westernowej stylistyki, jakiej się spodziewano i nawiązał do własnych ilustracji z kina gangsterskiego i grozy z lat 70. i 80. „Stary, dobry Ennio” chciałoby się rzec.

John Powell: PAN – Może się początkowo wydawać, że to „How to Train Your Dragon 3” ale filmowy seans przekonuje, że Pan przemawia swoim własnym muzycznym językiem. Zgoda, czasem bywa trochę wtórnie, ale zrzucamy to na charakterystyczne cechy stylu kompozytora. A przy tym jakże jest żywiołowo, kolorowo i radośnie z masą tematycznych pomysłów oraz intrygującymi przeróbkami piosenek pochodzących z muzyki popularnej. Powell po raz kolejny zachwyca aranżami i techniką. Nie ma co, Brytyjczyk zna przepis na danie dnia, konsekwentnie go przyrządza i satysfakcjonuje coraz bardziej z każdym następnym podejściem. Czy nazwanie Powella mistrzem ilustracji familijnego kina spod znaku przygody/fantasy byłoby przesadą? Chyba nie.

Christopher Young: THE MONKEY KING – ścieżka, której wydania długo nie mogliśmy się doczekać. Choć sam film w chińskich kinach wyszedł (pod niewiele nam mówiącym tytułem Xi You Ji: Da Nao Tian Gong), to fani filmówki dopiero w 2015r. mogli zapoznać się z tą pozycją. Najpierw docierały do nas fragmenty zgrane prosto z filmu, później pojawiło się kompozytorskie promo The Monkey King, by wreszcie pod koniec roku oficjalnie i w pełnej krasie dzieło Younga objawiło się nam jako jedna z najlepszych pozycji ostatnich lat w swym gatunku. Świetny, kolorowy, różnorodny, polichromatyczny epicki score z prawdziwego zdarzenia. Jest wielka orkiestra, chóry, dobre tematy, a także ludyczne elementy, które przypominają dokonania Basila Poledourisa. Chińska wycieczka Christophera Younga przyniosła wspaniały rezultat, a twórca, niegdyś uważany jedynie za specjalistę od kina grozy, potwierdził swoje wielkie predyspozycje do ilustrowania kina fantasy. Jak widać John Powell nie jest tu zatem osamotniony.

Jak wspomnieliśmy we wstępie, chcieliśmy w tym miejscu przynajmniej wspomnieć o ścieżkach, które wprawdzie nie zmieściły się wśród najlepszej redakcyjnej piątki, ale w osobistych „topach” części poszczególnych głosujących jak najbardziej się pojawiały. Przede wszystkim zaś stanowią interesujące pozycje, z którymi niewątpliwie warto się zapoznać i które wyróżniały się w muzyczno-filmowym świecie roku 2015. Wśród nich znaleźć musi się przepełnione romantyzmem Far From the Madding Crowd Craiga Armstronga odwołujące się tak do mocno rozpoznawalnego stylu kompozytora jak i typowych dla gatunku (kostiumowy melodramat) rozwiązań. Przypomniał o sobie wreszcie Carter Burwell, a jego Carol dla Tomka Ludwarda było najlepszą ścieżką minionego roku. Tomasz stwierdził wręcz, że „Burwell przekroił obraz emocjonalnym skalpelem”.

Dla redaktora Tomka Goski z kolei numerem jeden AD2015 było Jupiter: Ascending Michaela Giacchino, które określił mianem „najlepszej gwiezdnowojennej ścieżki” tego roku. Inne kosmiczna praca, o której warto wspomnieć to The Martian czyli powrót Harry’ego Gregsona-Williamsa po słabszych latach. Tym razem bez niepotrzebnych eksperymentów Brytyjczyk udanie i bardzo przyjemnie połączył elektronikę z orkiestrą.

W licznym gronie najlepszych scorów 2015r. znalazł się także dający wiele frajdy score z kontynuacji losów Rocky’ego Balboy, czyli Creed młodego i utalentowanego a nieznanego dotąd Ludwiga Göranssona. Sporo radości słuchaczom przyniósł też niemłody już i na pewno nie nieznany Kenji Kawai. Jego score do japońskiego serialu Hana Moyu to zdaniem Dominika Chomiczewskiego istna kopalnia „świetnych tematów i temacików, mimo że poniekąd typowych dla Kenjiego, to jednak potrafiących dać kopa”. A skoro o serialach mowa, to zwycięzca kategorii Odkrycie sprzed dwóch lat – Steven Price znakomicie odnalazł się w przyrodniczym The Hunt, do którego stworzył momentami lekką i zabawną, a momentami podniosłą i majestatyczną ścieżkę, z którą wiele godzin spędził Maciej Olech.

Daniel Pemberton zdobył Filmmuzę ale jednym z większych konkurentów Steve Jobsa był przecież inny jego score – The Man from U.N.C.L.E., którego w piątce widziałby chociażby Daniel Krause, ceniący to dzieło za „świeżość, mnogość inspiracji, różnorodność i świetną słuchalność.” Totalnie inne zalety prezentuje nietuzinkowa, ascetyczna muzyka Ruyichi’ego Sakamoto, Alva Nato i Bruce’a Dessnera z The Revenant, kreująca chłodną, surową atmosferę filmu. Zestawienie „rezerwowej dziesiątki” kończy mała niespodzianka… w tym sensie, że pewnie wielu spodziewałoby się znaleźć ją wśród nominowanych. Dla jednych ścieżka ta była może lekkim rozczarowaniem (w końcu poprzeczka była ustawiona niezwykle wysoko), ale dla wielu, w tym dla Marka Łacha, wprost przeciwnie i Star Wars: The Force Awakens okazało się pięknym prezentem od Johna Williamsa na święta. I godnym powrotem maestro do świata Gwiezdnych Wojen.

KOMPOZYTOR ROKU

JAMES HORNER

Kompozytor, o którym wciąż ciężko pisać w czasie przeszłym. I od razu zaznaczmy, Horner znalazł się tu bynajmniej nie z powodu czerwcowej tragedii i chęci złożenia mu hołdu. Jego pożegnalny rok (któż mógłby przypuszczać…) okazał się dość mocnym w sumie akcentem na tle wspaniałej, przebogatej kariery kompozytora. Zaczął z przytupem, bo przecież Wolf Totem to jedna z dwóch najlepszych ścieżek 2015 roku, i najlepsze co Horner popełnił od paru lat. Jednocześnie kompozytor zabłysnął na niesoundtrackowej niwie. Pas de Deux to bardzo ciekawa praca koncertowa na wiolonczelę i skrzypce, w której jednak Horner nie odciął się całkiem od filmowej twórczości. Już po śmierci Amerykanina świat ujrzały dwa ostatnie jego soundtracki. Najpierw nieco zaskakujący, bo stylistycznie nietypowy dla Hornera, mocno elektroniczny Southpaw z filmu o bokserze, a na koniec skromna, dramatyczna ilustracja o etnicznym zabarwieniu, czyli The 33. Obie już może nie tak znakomite jak dwie pierwsze tegoroczne prace Hornera, ale trzymające solidny hornerowski poziom i znakomicie uzupełniające rok, który miał być wielkim „come backiem” po trzech latach bez nowej ścieżki dźwiękowej. Okazał się godnym pożegnaniem jednego z, nie bójmy się tego powiedzieć, najznamienitszych twórców w historii muzyki filmowej.

Pozostali nominowani:

MICHAEL GIACCHINO mimo, że 2015 roku nie wyszedł poza swoją „comfort zone”, pozostając w kinie przygodowym i animacji, to jednak trudno nie docenić włożonej przez niego pracy. Nawet komponując do tak słabego filmu jak Jupiter Ascending był w stanie stworzyć nieporównywalnie lepszy od obrazu, epicki, bombastyczny score, który zjednał sobie wielu entuzjastów. Inside Out to z kolei jedna z ciekawszych ilustracji pośród wszystkich animacji studia Pixar, niepozbawiona wielu wyróżników kina animowanego i technicznej woltyżerki. Nie można zapomnieć o kolorowym Tomorrowland, jednej z najlepszych ścieżek kina familijnego AD 2015, z udanym tematem głównym. Giacchino przyzwoicie wszedł także w buty Johna Williamsa (czyli tego, na którego następcę bywa namaszczany) przy okazji Jurassic World, gdzie zarówno aranżował tematy swego mistrza, jak i prezentował nowe, własne idee. I nawet jeśli żadne z wyżej wymienionych dzieł Giacchino złotymi głoskami w historii muzyki filmowej się nie zapisze, to zilustrował on cztery duże filmy tworząc cztery bogate partytury i nigdzie nie zaliczył żadnej wpadki.

DANIEL PEMBERTON choć nie miał aż tylu i aż tak dużych (filmowo) projektów jak Giacchino, to zaprezentował się równie udanie, będąc wśród kompozytorskiej czołówki zdecydowanie największym zaskoczeniem. Tak dużym, że niektórzy widzieliby w nim „odkrycie roku”, ale przypomnieć trzeba, że Pemberton pomimo może niewielkiego doświadczenia i pracy głównie w telewizji zabłysnął już parę lat temu w horrorze The Awakening, a później pisał muzykę choćby dla Ridleya Scotta. Dwie niezwykle błyskotliwe, eklektyczne, różne pod względem stylu i dramatycznego kalibru prace z roku 2015 pokazują jak piekielnie zdolnym i pełnym zapału jest on twórcą. O obu już zresztą pisaliśmy: Lekki The Man from U.N.C.L.E. znalazł się wśród „rezerwowych” nominacji, zaś badziej poważny, choć też nie pozbawiony nutki humoru Steve Jobs to już przecież pełnoprawny zdobywca tytułu score roku. Przy takim poziomie prac trudno nie chwalić Brytyjczyka za wszechstronność, zabawę konwencję jak i własną inwencję twórczą. Pozostaje liczyć, że mimo finansowych niepowodzeń obydwu filmów, kariera Pembertona będzie się dalej rozwija, także ku naszej radości.

Wśród wielu innych kompozytorów muzyki filmowej świętujących w ubiegłym roku mniejsze bądź większe sukcesy w swej zawodowej pracy warto wskazać jeszcze dwóch twórców, którzy wprawdzie nie załapali się na nasze nominacje, aczkolwiek nie umknęli naszej uwadze. To Carter Burwell (Anomalisa, Carol, Legend, Mr. Holmes, The Family Fang) i Thomas Newman (The Second Best Exotic Marigold Hotel, Bridge of Spies, He Named Me Malala, Spectre), obaj jak widać po ilości tytułów mocno zapracowani, mający na rozkładzie kilka ciekawych pozycji i nie schodzący poniżej przynajmniej solidnego poziomu. Oby tak dalej a może za rok któryś z nich znajdzie się na naszym podium.

ODKRYCIE ROKU

LUDWIG GÖRANSSON

Ludwig kto? Pewnie jeszcze nie tak dawno mało kto znał tego szwedzkiego kompozytora. Oczywiście nie można stwierdzić, że ten wciąż bardzo młody (rocznik 1984, a więc ledwo po trzydziestce) twórca trafił do branży nagle i znikąd, bo na koncie miał już choćby komedię Millerowie, nietuzinkowy slasher Miasteczko, które bało sie zmierzchu czy nadawany i w polskojęzycznych kanałach sitcom Jess i chłopaki. Czy ktoś z Was jednak dobrze pamięta muzykę z tych produkcji? No, właśnie. Tym większe było zaskoczenie, kiedy okazało się, że ma on odpowiadać za ścieżkę dźwiękową do produkcji Creed będącej kontynuacją słynnych filmów bokserskich o Rockym Balboa. Na szczęście Ludwigowi Göranssonowi udało się skomponować ciekawą, przebojową, żywą i dobrze współgrającą z obrazem ilustrację, pokazując, że nawet cień Billa Contiego nie jest mu straszny. I choć Szwed w dużej mierze odciął się od stylistyki wcześniejszych filmów serii, to wnosząc do niej świeżość i nowoczesne brzmienia nie zapomniał o drobnych ukłonach w kierunku poprzedników, zachowując przy tym amerykański charakter, flow i dosadność boksu jako sportu. Oby na tym pochodzący z miejscowości Linköping twórca nie poprzestał. My na pewno z dużą uwagą będziemy śledzić jego dalszą karierę.

Pozostali nominowani:

MAURIZIO MALAGNINI potwierdza, że rok 2015 był rokiem Piotrusia Pana, bo oprócz Powella także on postanowił przedstawić swój pomysł na Nibylandię. A jest nim partytura z telewizyjnego filmu Peter and Wendy, napisana z rozmachem, emocjami i tematyką, wspartą na klasycznym, orkiestrowym brzmieniu i wokalach. Ma swoją moc ale także potrafi zachwycić momentem wyciszenia. Na dużą uwagę zasługuje piękna piosenka śpiewana przez Phoebe Fildes. Włoski kompozytor drobnymi kroczkami prowadzi swoją karierę w brytyjskiej telewizji. Choć ma na koncie ilustracje do kilku całkiem popularnych seriali to dopiero wspomniana ubiegłoroczna ścieżka zwróciła wreszcie na niego uwagę fanów muzyki filmowej. Włoch pracujący w Anglii? Kto wie czy nie rośnie nam kolejny Dario Marianelli…

LE MATOS to nie pierwszy (i znając życie nie ostatni) zespół muzyczny wkraczający do świata filmu być może z jednorazową przygodą, którą my wolelibyśmy aby kontynuował. Kanadyjskie początkowo trio, potem przez jakiś czas duet, a obecnie znów trio (Jean-Nicolas Leupi, Jean-Philippe Bernier, Vincent Menard) specjalizuje się w muzyce elektronicznej czerpiącej ze stylistyki lat 80. a za swoje inspiracje wymienia takich twórców jak Vangelis, John Carpenter, Tangerine Dream, Shuki Levy czy Goblin. I przynajmniej część tych inspiracji i pewnie jeszcze parę innych w muzyce Le Matos do niszowego, choć w niektórych kręgach cieszącego się dużym uznaniem filmu Turbo Kid słychać. Jest tu wprawdzie sporo sound-design’u, ale jest i ujmujący temat główny i sekwencje przebojowej, niemal tanecznej w wyrazie muzyki syntezatorowej. A każdy kto zapoznał się z obrazem, doceni również jej trafność ilustracyjną. Miejmy nadzieję, że na tym przygoda kanadyjskich muzyków z filmem się nie zakończy.

Przedstawieni wyżej twórcy nie byli rzecz jasna jedynymi, którzy wyłoniwszy się z grona kompozytorów niemal nieznanych a czasem i debiutantów nagle bardzo w pozytywny sposób dali o sobie znać. Wśród nich kolejny zespół, połowicznie znów kanadyjski. Cat’s Eye’s, czyli duet Rachel Zeffira i Faris Badwan skomponował niezwykle urokliwą, inspirowaną ilustracjami do europejskiego kina erotycznego lat 70. partyturę. Ich The Duke of Burgundy to zdaniem Łukasza Koperskiego „jeden z absolutnie najprzyjemniejszych i hipnotyzujących sountracków minionego roku”. A skoro już o muzykach na co dzień niefilmowych mowa, nie można zapomnieć o Disasterpeace (w „cywilu” to Richard Vrelaand), specjaliście od muzyki elektronicznej, który skomponował niepokojącą, klimatyczną ścieżkę do bardzo dobrego horroru It Follows. Elektronika jest też domeną Steve’go Moore’a, który swe prace tworzy na analogowych syntezatorach z lat 80. Wprawdzie jego The Guest czy Cub to ilustracje do filmów z roku 2014, ale zapoznać się z wydaniami płytowymi mogliśmy dopiero w roku ubiegłym.

Zdecydowanie bardziej klasycznym kompozytorem jest Węgier Dániel Csengery, który nawiązując do dzieł europejskiej filmówki lat 60. I 70. świetnie zilustrował obraz Liza, the Fox Fairy. Ciekawy, pastoralny score, który odznacza się eleganckim brzmieniem oraz ładną melodyką i zagłębiają się w emocje trójki głównych bohaterów post-apokaliptycznego świata Z for Zachariach skomponowała Heather McIntosh. Na uwagę zasługuje również autor muzyki do nominowanego do Oscara filmu Room, czyli Steven Rennicks. „Za wydobycie podobnego ciepła i odwagi, które charakteryzowało książkę, a potem przełożyło się na film. Nie ma tego wiele, ale kto powiedział, że ma być?”- słusznie pyta Tomasz Ludward. Nasz recenzent chwali też Amerykanina Gregory’ego Tripi za bardzo solidne Dark Places. A my wszyscy czekamy na kolejne prace zarówno nominowanych jak i tych, którzy o te nominacje walczyli. Może do zobaczenia w przyszłości w kategorii „kompozytor roku”?

Nie udało się wygrać w „Score”, ale udało się tutaj. „Ostatni dyliżans do Red Rock” to kwintesencja i najbardziej charakterystyczny fragment kompozycji do The Hateful Eight. Utwór, który zwycięstwo zyskał za swą drapieżność, świetne orkiestracje, brzmienie fagotów, i chwytliwą melodię. To morriconowski kunszt w zakresie formy i muzycznej konstrukcji. Buzująca, pnąca się do góry, ekspresyjna, suspensowa i różnorodna ilustracja pod otwarcie filmu Tarantino to dziś w zasadzie zapomniana przez filmowców sztuka rozpoczynania swych dzieł właśnie takim mocnym akcentem. 87-letni nestor filmówki wraz z jego reżyserskim fanem przypominają właśnie jak to może i jak to powinno działać! Ogląda się to i słucha z wypiekiem na twarzy. Część naszej redakcji notorycznie katuje ten fragment, bo co tu dużo mówić – uzależnia!

Pozostali nominowani:

Tom Holkenborg: BROTHERS IN ARMS {EXT.VERS.} – spektakularny utwór holenderskiego kompozytora znanego też jako Junkie XL, nie tylko na płycie, ale i w filmie Mad Max: Fury Road błyszczy niczym pięknie chromowany grill. Rozpoczyna się eksplozją dźwięków wszelakich: od klasyki, po industrial i elektronikę. I kiedy myślimy, że będzie to wymagająca przeprawa dla naszych uszu, utwór przemienia się w dynamiczny kawałek z pulsującymi smyczkami. Bezsprzecznie wybija się z całej ścieżki i mimo względnej prostoty, wprost kipi energią, która potrafi przemówić nie tylko do miłośników filmówki.

Michel Legrand: L’ENTRÉE DANS LA LUMIÈRE [FINAL] – i oto kolejny właściwie weteran postanowił o sobie przypomnieć. Wprawdzie nieco rozczarowujący film La Rançon De La Gloire („Cena chwały”), z którego pochodzi ten prześliczny utwór miał premierę jeszcze w 2014r., ale soundtrack ukazał się z małym poślizgiem i dopiero w ubiegłym roku mogliśmy się zachwycić pięknym, pełnym pasji i emocji tematem, w którego prezentacji dominuje fortepian i smyczki. Stylistycznie przywodzi to na myśl okres największej chwały Legranda i dowodzi, że piękna muzyka odnajdzie się w każdych czasach niezależnie od mody i stylów.

Thomas Newman: HOMECOMING – to zdecydowanie najjaśniejszy punkt nieco może przygaszonej w filmie Stevena Spielberga kompozycji z Bridge of Spies. Uroczy, melodyjny utwór rozpoczyna się solową partią na trąbkę, by po chwili przejść w tradycyjne newmanowskie brzmienia i rozwiązania, które od wielu lat zjednywały mu fanów. O ile cała ścieżka w bogatej filmografii Newmana zapisze się bardziej faktem bycia pierwszą (ciekawe z ilu) jego ilustracją do filmu Spielberga niż walorami stricte muzycznymi, o tyle ten kawałek kompozytor może śmiało wrzucać na każde ze swoich wydawnictw typu „The Best of”.

Daniel Pemberton: REVENGE – pochodzące ze ścieżki do Steve Jobs imponujące 10-minutowe dzieło: od nastrojowego minimalizmu w duchu Philipa Glassa, poprzez dramatyczny quasi-marsz, aż po emocjonalną, wspinającą się kulminację. Tym bardziej doceniamy gdy pomyślimy o tym jako muzycznej interpretacji tworzenia nowych technologii: Zaczyna się od kameralnego procesu lecz później siła rażenia takiego wynalazku osiąga maksimum i dosięga wszystkich. Takie podejście do utworu: potworne crescendo rozpisane na parę rozdziałów i jednocześnie hamujące dramaturgię solowymi skrzypcami, jest absolutnie wspaniałe.

John Powell: A BOY WHO COULD FLY – z soundtracka do filmu Pan śmiało wybrać kilka wyróżniających się utworów i być może część z Was jako swój ulubiony wskazałoby inny. Nas najbardziej przekonał właśnie ten. Najbardziej chyba reprezentatywny dla całej ścieżki, spektakularny, inspirujący i przebojowy rajd na pełną orkiestrę i chór, z intonowanym pół tuzinem tematów – popisowa hybryda „oldskulowej” muzyki filmowej i dynamiki znanej dla twórczości brytyjskiego kompozytora. Wspaniały rozmach, tematyka i emocje. Podsumowując kolokwialnie: Powell na bogato.

John Williams: REY’S THEME – choć całości Star Wars: The Force Awakens nie udało się przebić do najlepszej piątki score’ów, to już najbardziej charakterystyczny i najlepszy muzyczny wyróżnik siódmego epizodu “Gwiezdnych Wojen” w gronie nominowanych utworów znaleźć się niewątpliwie musiał. Na potrzeby głównej bohaterki Williams skomponował temat piękny i perfekcyjny jak ona sama. Można na wiele aspektów nowej odsłony sagi narzekać, ale akurat ten kawałek jest jedną z rzeczy którym biją brawo nawet najzagorzalsi krytycy filmu J.J. Abramsa. Maestro Williams did it again!!!

Skoro przy poprzednich kategoriach poświęciliśmy nieco miejsca także tym wyróżniającym się pozycjom dla których zabrakło miejsca w nominacjach, tym bardziej wypada to zrobić przy kategorii tak bogatej w możliwości wyboru jak „utwór”. Tutaj na ławce rezerwowych będzie miejsce nie dla jednej, nie dla dwóch, ale nawet trzech siódemek, czyli karcianego „oczka” znakomitych kawałków, które bardzo nam się podobały i z których złożylibyśmy bardzo atrakcyjną kompilację. Polecamy waszej uwadze zatem:

  • Far From the Madding Crowd Love Theme (Craig Armstrong : Far from the Madding Crowd)
  • Theme de la Glace et le Ciel (Cyrille Aufort: La glace et le ciel)
  • Liza Dal (Dániel Csengery: Liza, the Fox-Fairy)
  • Variations on a Shade (Danny Elfman: Fifty Shades of Grey)
  • If I Fight, You Fight [Training Montage] (Ludwig Göransson: Creed)
  • 3rd Movement (Michael Giacchino: Jupiter Ascending)
  • Pin-Ultimate Experience (Michael Giacchino: Tomorrowland)
  • Crossing the Mars (Harry Gregson-Williams: The Martian)
  • Return to the Wild (James Horner: Wolf Totem)
  • The 33 (James Horner: The 33)
  • Convoy (Johan Johansson: Sicario)
  • Tequila Sunrise (Le Matos: Turbo Kid)
  • Take You Down (Daniel Pemberton: The Man from U.N.C.L.E.)
  • The Blue Whale (Stephen Price: The Hunt)
  • The Sea Miracle (A.R. Rahman: Muhammad- The Messenger of God)
  • Temper the Wind (Shiro Sagisu: Attack on Titan)
  • Allerdale Hall (Fernando Velázquez: Crimson Peak)
  • Main Theme (Ryuichi Sakamoto, Alva Noto: The Revenant)
  • What Are You Doing Jane? (David Wingo: Our Brand Is Crisis)
  • The Distant Asian Sky (Fumio Yasuda: The Wind over Asia)
  • Sun Wukong, The Monkey King (Christopher Young: The Monkey King)

    Jeśli któregoś z nich jeszcze nie znacie, to zachęcamy do zapoznania się z powyższymi utworami. Wśród różnorodnej stylistyki jaką prezentują na pewno znajdziecie coś, co trafi i w Wasze gusta.

    Antymuza: GNIOT ROKU

    Lorne Balfe: TERMINATOR: GENISYS

    Balfe, podobno jeden ze zdolniejszych wychowanków „akademii” Hansa Zimmera (który notabene, o czym z nieukrywaną dumą informują nawet napisy początkowe Terminator: Genisys, był producentem tego score, więc i my czujemy się w obowiązku o tym wspomnieć) po raz pierwszy został nominowany w tej mało zaszczytnej kategorii i od razu z wielkim przytupem zdeklasował konkurencję wygrywając zdecydowanie wszelkie tury głosowania. OK., nie jest to jakaś nieprawdopodobnie tragiczna muzyka per se, ale to podobno miał być score do „Terminatora”. I co prawda Balfe dość przyzwoicie adaptuje w jednym utworze słynny temat Brada Fiedela, ale to co dzieje się potem… Nie oszukujmy się, nikt nie oczekiwał, że do kiepskiego filmu powstanie muzyczne arcydzieło, ale czy należało się spodziewać muzyki w stylu słabej kopii „Transformers”? Lorne Balfe nieudolnie kopiujący Steve’a Jablonsky’ego, który niechlubnie zasłynął z nieudolnego kopiowania Hansa Zimmera? Wyjątkowo niezjadliwa to mieszanka i przykład jak nisko upadła ta niegdyś genialna seria. Pozycja kompletnie anonimowa, bez jakiegokolwiek charakteru czy stylu, zupełnie ignorująca franszyzę i nie dająca sobie żadnej szansy na zaistnienie pod tak znaną marką. Najgorszej jakości papka hollywoodzkiego action-scoringu, którą od jakiejkolwiek wcześniejszej odsłony serii „Terminator” dzieli ogromna przepaść.

    Pozostali nominowani:

    Marco Beltrami: HITMAN: AGENT 47 – Beltrami jest niczym sinusoida: raz pozytywnie zaskoczy, by za chwilę dostosować się do poziomu najbardziej dennych, żenujących ścieżek z Fabryki Snów (w tym przypadku raczej Koszmarów). Hitman: Agent 47 to niestety ten drugi przypadek, który słabuje zarówno w muzyce akcji, jak i każdym innym elemencie. Znamienne, że Beltrami miał tu aż pięciu pomagierów od muzyki dodatkowej. Najwyraźniej jednak gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść.

    Antonio Pinto: SELF/LESS – Bolesny przykład upadku skądinąd utalentowanego brazylijskiego kompozytora, który wmanewrował się w okropną hybrydę kina akcji i s-f spod ręki Hindusa Tarsema Singha, przemielony naturalnie przez hollywoodzkie „standardy” tego rodzaju ilustracji. Pinto brzmi tu jak jakiś trzeciorzędny kompozytor ze studia Hansa Zimmera. Czyżby nazbyt duże zaufanie do swojej 'oryginalności’ i nazbyt duża pewność siebie, czy też po prostu odbębnienie zleconej roboty i tworzenie byle pod temp-track, że Pinto w Self Less wypadł tak słabo? W każdym razie trochę wstyd.

    Tą przykrą kategorią (nie, tutaj nie będzie wymieniani innych potencjalnych kandydatów, choć byłoby z czego wybierać, ale po co) kończymy dziewiąte Filmmuzy i zamykamy rok 2015 w muzyce filmowej. Zamykamy w naszych analizach i podsumowaniach, bo niewątpliwie do wielu ścieżek i utworów wracać będziemy jeszcze nieraz. Choć wielu filmowców zapycha swe twory muzyką rodem z kategorii „gniot”, to na szczęście wciąż istnieje spora grupa, która docenia ważną rolę ścieżki dźwiękowej w obrazie i pozwala nam, widzom i słuchaczom, radować się z muzycznej strony ich dzieł. Cieszy też to, że choć wśród naszych zwycięzców i nominowanych są i mający najbardziej płodne muzycznie lata za sobą weterani czy ś.p. James Horner, to są i młodzi twórcy, ciągle perspektywiczni a już zachwycający swoimi kompozycjami. To pozwala z optymizmem patrzeć nie tylko na rok 2016 ale i kolejne.

  • Najnowsze artykuły

    Komentarze

    Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.