Gość w dom… trup ściele się gęsto – można by rzec po seansie filmu Adama Wingarda The Guest, skądinąd jednego z moich ulubionych obrazów roku 2014. I nie tylko moich, gdyż dzieło tego niemal nieznanego reżysera podbiło serca wielu kinomanów, zwłaszcza tych tęskniących za estetyką lat 80., do których niepozbawiony czarnego humoru, nieszablonowy thriller Wingarda jawnie nawiązuje (choć jego akcja umiejscowiona jest współcześnie). Ze wszystkich swoich elementów to właśnie ścieżka dźwiękowa jest tym, co z wspomnianą dekadą Gościa łączy najbardziej. Składają się na nią utwory różnych wykonawców, zarówno pochodzące z tamtego okresu, jak i współczesne, ale utrzymane w zbliżonej stylistyce, oraz oryginalna muzyka ilustracyjna Stevego Moore’a, również brzmiąca jak żywcem wyrwana z jakiegoś obrazu z lat 80. i podpisana przez kogoś pokroju Johna Carpentera. I brzmiąca tak nieprzypadkowo.
Zanim jednak o brzmieniu ilustracji Moore’a, warto poświęcić słów kilka kwestii wydania. Nie dość, ze nie doszło do niego szybko, to zdaje się idąc tropem wszelakich retro stylizacji postanowiono wypuścić score jedynie na winylu (na kasecie chyba już się nie dało). Wielu kolekcjonerów takich płyt pewnie będzie zadowolonych ale fanom korzystającym ze standardowych CD przydałaby się i edycja na takim krążku, o -chyba nieodzownym w dzisiejszych czasach- wydaniu elektronicznym nie wspominając. Nabywcom muzyki w formie mp3 lub kompaktów pozostał jedynie wydany wcześniej, w roku premiery filmu, songtrack zawierający większość pojawiających się w większych lub mniejszych fragmentach utworów nieoryginalnych.
Wspomniany songtrack to skądinąd całkiem ciekawa pozycja, dlatego warto i przy nim chwilę się zatrzymać. Piosenek oraz utworów instrumentalnych wykorzystano w filmie całkiem sporo i w wielu przypadkach naprawdę w udany i zapadający pamięć sposób (jak cukierkowe Because I Love You w scenie… wysadzenia knajpy granatami). Poza tym reżyser i scenarzysta, którzy układali listę kawałków pod swój film już na etapie tworzenia scenariusza, sięgnęli po mniej znane utwory, jak już wspominałem, zarówno z lat 80., jak i późniejsze, głownie z nurtów muzyki elektronicznej, synthpopu i pokrewnych. Na krążku znajdziemy 7 piosenek i 5 kawałków o charakterze instrumentalnym, układanych początkowo naprzemiennie, dopiero dziesiąta ścieżka zaburza tę strukturę. Płyta powinna przypaść do gustu przede wszystkim fanom tego typu brzmień jak i samego filmu, a poszczególne utwory szybko i bez problemu przywiodą słuchaczy do scen, w których je użyto. Same kawałki nie należą raczej do tych najwybitniejszych przedstawicieli swego gatunku (wtedy pewnie nie byłyby tak słabo znane), tym niemniej okazują się całkiem sympatycznym doznaniem słuchowym, przynajmniej dla niżej podpisanego. Można też zauważyć, że w niektórych przypadkach reżyser po prostu sprytnie użył najlepszych, najbardziej chwytliwych kilkudziesięciu sekund danego utworu.
Tak obszerna lista muzyki nieoryginalnej (obok 12 utworów z songtracku w filmie odnajdziemy krótkie fragmenty jeszcze 7 innych!) mogłaby sugerować, że Amerykanin Steve Moore napisał właściwie muzykę dodatkową, jakiś ilustracyjny zapychacz dla scen, których już nie udało się opatrzyć żadną piosenką. Byłoby to jednak totalnie niesprawiedliwe i nieprawdziwe stwierdzenie. Kompozycja Moore’a jest co najmniej równorzędnym partnerem dla wybranych przez reżysera utworów i w równym stopniu buduje filmowy klimat, a mimo że nie jest przesadnie eksponowana, łatwo zwraca na siebie uwagę. Ponadto prezentując podobne brzmienie co wiele nieoryginalnych kawałków potrafi nieźle się z nimi zlewać, tworząc zaskakująco, jak na taki mix, spójną ilustrację.
Podstawową tego przyczyną jest fakt, że Moore – klawiszowiec niszowej grupy Zombi (która to zresztą zilustrowała pełnometrażowy debiut Adama Wingarda przed laty i stąd Moore trafił do świata filmu), jest wielkim fanem elektronicznego brzmienia lat 80. i tworzy muzykę na sprzęcie z tamtej dekady. Muzyk wręcz chwalił się, że dane mu było korzystać z takich samych modeli syntezatorów jakich używali przed laty John Carpenter, czy Mark Isham (przy Austostopowiczu choćby). Dzięki temu jego score nie sprawia wrażenia jakiejś podróbki stylu lat 80. czy stylizacji na tamtą epokę. To jest autentyczne brzmienie synthów przedostatniej dekady XX wieku, nawet jeśli czasem ubrane są w nie bardziej współczesne idee ilustracyjne.
Zatem mamy retro brzmienie, a co poza tym? Głównie świetny temat główny oparty na nerwowym, pulsującym rytmie, mogący przynosić skojarzenia z muzyką Johna Carpentera czy Brada Fiedela. Najwyraźniej nie na darmo Adam Wingard mówił, że podchodząc do kręcenia Gościa myślał o skrzyżowaniu Halloween z Terminatorem. Główny motyw score’u Moore’a co prawda pojawia się dopiero w utworze After School, ale od tego momentu często i regularnie przewijać się będzie tak przez film, jak i przez winyl, w nieco różnych aranżach. Oprócz tego usłyszymy kilka pobocznych, zbudowanych właściwie bardzo podobnie, o zbliżonym charakterze i stylu, że aż czasem trudno rozróżnić czy to inny temat, czy tylko wariacja na ten główny.
Oderwana od filmu muzyka z The Guest ma dokładnie te same przywary, co wymieniane w tym tekście, inspirujące ją tytuły kina grozy/akcji lat 80. Świetny temat i funkcjonalna w filmie, atmosferyczna reszta. Funkcjonalna w filmie, a na albumie zdecydowanie nie zachwycająca, raczej obojętna dla słuchacza. Mam tu na myśli głównie złożony z elektronicznych faktur underscore jak w pierwszych utworach soundtracku, średnio frapujący suspens jak w kawałku The Guest czy prosta, sprawdzająca się w filmie idea z imitującym gong brzmieniem, nie robiąca już jednak kompletnie żadnego wrażenia na płycie. Nie ma tego dużo, co daje więcej miejsca głównemu tematowi, ten jednak powtarzany na płycie zbyt intensywnie (w filmie pomiędzy jego kolejnymi wejściami możemy usłyszeć choćby piosenki) nawet jeśli sam w sobie jest całkiem „cool”, po jakimś czasie może zacząć nużyć.
To że Gość nie jest muzyką dla każdego, to rzecz oczywista. Osoby nie sympatyzujące z elektronicznymi ścieżkami lat 80. nie mają tu właściwie czego szukać. Ale i dla czujących miętę do dzieł Carpentera czy Fiedela w wersji płytowej jest to soundtrack pozostawiający troszeczkę do życzenia. W mojej opinii muzyka została nieco pokrzywdzona przez dwa osobne wydania. Krótka płyta zawierająca sam score (nie licząc bonusów trwa mniej jak pół godziny) jest nazbyt monotonna i jednak przydałoby się tu co najmniej kilka najciekawszych utworów nie-Moore’a. Z kolei songtrack aż się prosi o dorzucenie choćby długiej suity zbierającej co najlepsze fragmenty kompozycji oryginalnej. Bez tego trudno nawet pisać o nim jako o „muzyce z Gościa. Mimo wszystko fanów filmu do sięgnięia tak po jedną jak i drugą edycję namawiać specjalnie pewnie nie trzeba. Warto też mieć baczenie na samego Stevego Moore’a. Praktycznie odkryty dla filmu przez Adama Wingarda, z uwagi na przywiązanie do starych keyboardów do mainstreamowego kina zapewne nigdy nie trafi, ale fanom oldskulowej elektroniki w niszowych filmach może przysporzyć sporo radości. A wydanie stylistycznie zbliżonej do Gościa muzyki z belgijskiego horroru Welp już podobno w drodze.