Michael Giacchino nie bez powodu nazywany jest współczesnym Johnem Williamsem. Mało który kompozytor w branży z takim zapałem podchodzi do powierzanych mu projektów. Wielkim pechem tego twórcy jest niezbyt dobra passa filmów, do których pisze. Żywym tego przykładem jest John Carter aspirujący jeszcze na etapie preprodukcji do miana współczesnej odpowiedzi na absencję Gwiezdnych Wojen. Koniec końców film Disneya okazał się epokowym niewypałem, ale muzyka Amerykanina zdobyła uznanie wielu melomanów. Niezbyt dobrze radził sobie również Speed Racer, który od strony muzycznej również dawał powody do zachwytów. Czy rok 2015 zapisze się w karierze laureata Oscara podobnym przedsięwzięciem? Wszystko na to wskazuje.
Jeszcze piętnaście lat temu byli symbolem rewolucji kinematografii – wizjonerami, którzy zmieniali oblicze kina science-fiction. Dzisiaj są symbolem porażki i gigantycznego rozczarowania. Oto rodzeństwo Wachowskich, które po sukcesie trylogii Matriksa koncertowo zmarnowało swoją szansę na podbój Hollywood. Każdy kolejny projekt był bowiem jeszcze większą porażką. I wydawać by się mogło, że po kasowym (ale i artystycznym) niewypale, jakim okazał się Atlas Chmur, kredyt zaufania producentów się skończy. Nic bardziej mylnego. Pompując prawie 200 mln $ w kolejny projekt – Jupiter: Intronizacja – przekonali, że słynne rodzeństwo trochę pogubiło się we współczesnym kinie. Tym bardziej, że już nawet w weekend otwarcia widownia dała do zrozumienia, że woli pełnometrażowe przygody SpongeBoba aniżeli nijakie widowiska Wachowskich.
Dla ludzi choć trochę siedzących w branży nie stanowiło to wielkiego zaskoczenia. Zwiastunem nadchodzącej katastrofy była już zmiana daty premiery, która oficjalnie uchronić miała Jupitera przed detronizacją marvelowskim blockbusterem. Podejrzliwi węszyli jednak spore problemy na etapie post-produkcji, co uderzyło również w tworzącego oprawę muzyczną Michaela Giacchino. Kompozytor tworząc bowiem część ścieżki dźwiękowej jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć nie miał wielkiego wpływu na to, co będzie się działo z tym materiałem po ostatecznym montażu. Suity tematyczne przysłużyły się co prawda na etapie dalszego rozwijania koncepcji, ale ile z tej koncepcji ostało się po brutalnej, półrocznej edycji, przekona się ten, kto po obejrzeniu filmu weźmie na warsztat album soundtrackowy wydany nakładem WaterTower / Sony Classical.
Paradoksalnie nie jest to zarzut kierowany pod adresem filmowców oraz wydawców krążka. Prawie dwugodzinnego soundtracku słucha się z zapartym tchem, a oglądając film Wachowskich, to właśnie muzyka wydaje się najbardziej dopracowanym elementem tejże produkcji. W czym więc problem? Chyba w tym, że oba doświadczenia wydają się skrajnie różne, nie opowiadające tej samej historii. Jeżeli więc pokochaliście muzykę w filmie, to kontakt z soundtrackiem wyda się wam co najmniej dziwnym doświadczeniem. I na odwrót. Nie zmienia to faktu, że muzyka Michaela Giacchino robi tytaniczną pracę, ratując słabą, zupełnie niewiarygodną historię Wachowskich. Daje się to odczuć już w pierwszych kadrach, kiedy przeplatane ze sobą sceny ukazujące smutny żywot Jupiter i polityczne rozgrywki rodu Abrasax dosłownie bombardują nas wspaniałymi, łatwo wpadającymi w ucho melodiami. Takiej kumulacji w zakresie tematyki próżno szukać we współczesnym kinie fantastycznym. Temat to jedno, ale umiejętność dopasowania go do filmowej rzeczywistości, to już zupełnie inna kwestia. Nie wiem dokładnie komu należą się gratulację za sprawnie przeprowadzoną edycję, ale o dziwno nie odbiło się to na jakości samej muzyki. Wręcz przeciwnie.
Ilustracja oddycha filmową rzeczywistością, bardzo sprawnie poruszając się pomiędzy prezentowanymi tam światami. Pełne dostojeństwa tematy rodziny Abrasax, demoniczny motyw Balema i romantyczna melodia kojarzona z Jupiter mimo wielu skrajności potrafią znaleźć swoje miejsce w tej zapełnionej efektami dźwiękowymi przestrzeni. Podziwiając panoramiczne ujęcia poruszających się po przestrzeni kosmicznej statków, wielkich miast i pałaców wspieranych adekwatnym, patetycznym argumentem muzycznym, czułem się jakbym faktycznie podziwiał pracę następcy Johna Williamsa. Czy miłośnik muzyki filmowej może oczekiwać od kompozytora czegoś więcej?
Okazuje się że tak. Melodia to jedno, ale sposób przedstawienia jej, to już zupełnie inna kwestia. Nie chodzi mi tu o sprawy orkiestracyjne, gdyż wszyscy chyba zgodnie przyznamy, że pod tym względem prace Giacchino zawsze stoją na w miarę wysokim poziomie (nie bez powodu są te porównania z Williamsem). Warto natomiast powiedzieć słów kilka o samym nagraniu. Od dawna bowiem był to jeden ze sztandarowych moich zarzutów pod adresem albumów soundtrackowych Giacchino. Wszystko sprowadzało się właściwie do jednego – Dana Wallina – autora nagrań, którego maniera „wysuszania” brzmienia doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Owe efemeryczne cofanie nas do czasu królującego analogu miało jako taką rację bytu w przypadku serii Mission: Impossible, ale gdziekolwiek indziej najzwyczajniej w świecie denerwowało. Pewne zmiany zwiastowały już obie części Star Treka, ale Jupiter: Intronizacja jest jakby totalnym odwróceniem od tej metodologii. Czymś, czego na przykład Johnowi Carterowi zupełnie zabrakło. W nagraniu (zwłaszcza suit rozpoczynających album) słychać w końcu fenomenalną przestrzeń tak mocno przecież kojarzoną z fantastyką rozgrywającą się w kosmosie. Koncertowa wręcz maniera rozmywania partii wokalnych nadała temu wszystkiemu jeszcze większej autentyczności – muzyka faktycznie wydaje się organiczna, a nie odmierzona od linijki, jak w przypadku większości współczesnych ścieżek dźwiękowych. Oczywiście wrażenie to szybko idzie w zapomnienie, gdy do głosu dochodzi dynamiczna, wkomponowana w środowisko filmowe akcja. Niemniej należą się tu Giacchino słowa uznania za porzucenie starych przyzwyczajeń na poczet jeszcze większej integralności ze światem przedstawionym widowiska.
Długi ten wstęp, ale uznałem, że warto zagłębić się w całą otoczkę i sferę funkcjonalną ścieżki dźwiękowej zanim poddamy ją ocenie na albumie soundtrackowym. W ten sposób może przynajmniej po części usprawiedliwię tak dobry odbiór arcydługiego wydawać by się mogło czasu prezentacji. Przyznam szczerze, że gdy pojawiły się pierwsze informacje o wypuszczeniu na rynek dwupłytowego albumu, zrodziły się we mnie obawy, czy oby wydawcy z WaterTower nie szarżują, jak w przypadku Hobbitów. Pomijając fakt, że Shore najzwyczajniej w świecie olał nową trylogię Jacksona, przypadek Giacchino należało analizować przez pryzmat wcześniejszych jego ultradługich soundtracków. Na szczęście moje wątpliwości odnośnie podzielenia losu kompletnych Star Treków szybko się rozwiały. Partytura Amerykanina, chyba na przekór retoryce Kalique Abrasax, najzwyczajniej w świecie zakrzywia czas, sprawiając, że nie mamy żalu w swobodnym jego „marnowaniu” z kompozycją Giacchino. Owszem, jest kilka utworów, których byt na tym wydaniu stawiałbym pod znakiem zapytania, ale nie wiem, czy przystałbym na propozycję wymiany tego wydania na jednopłytową, skondensowaną formę prezentacji. Wszak z zestawu i tak wyrzucono co najmniej kilka minut nieopublikowanego na krążkach Sony materiału ilustracyjnego.
Już rozpoczynająca pierwszy krążek czteroczęściowa suita zabiera nam niepostrzeżenie 20 minut życia. I zanim tak na dobrą sprawę dokończymy dosłuchiwanie reszty, mamy już chęć powrócić do niektórych melodii. Jupiter Ascending – 1st-4th Movement, to w rzeczy samej suity, które napisano jeszcze na bardzo wczesnym etapie powstawania filmu. To filar, na którym oparto całą późniejszą kompozycję i zarazem jeden z najmocniejszych elementów całej partytury. Wycinki tych tracków usłyszymy na całej długości filmu – w dłuższych bądź krótszych fragmentach… Zupełnie zresztą jak i inne zawarte na krążkach utwory. Przykładem może być The Abrasax Family Tree skutecznie lawirujące między różnymi scenami, gdzie podmiotem opowiadania jest rzeczony ród. Commitment to również pewnego rodzaju suita rozsiana po wielu scenach, a większy jej fragment usłyszymy między innymi w napisach końcowych. Z kolei siedmiominutowy The Titus Clipper pojawia się tylko w dwóch sekwencjach. Soundtrack jest zatem swoistego rodzaju koncept-albumem, któremu bliżej do polityki wydawniczej Hansa Zimmera, aniżeli tego, do czego przyzwyczaił nas Amerykanin.
Omawianie każdego utworu z osobna mija się z celem. Warto zatem skupić się na całokształcie doświadczenia muzycznego. A takowe ma prawo dostarczyć zarówno tych dobrych, jak i negatywnych wrażeń. Niewątpliwym atutem Jupitera jest jego klimat. Mroczny i świetnie stylizowany; z jednej strony na holstowską klasykę, z drugiej natomiast na williamsowy sposób muzycznego interpretowania potęgi i grozy Imperium. Temat Balema ociera się nawet o majestatyczny ton tematu Xizora z koncept-albumu Joela McNeely, Cienie Imperium. Znawcy twórczości Giacchino z pewnością dosłuchają się również kilku odwołań (na przykład w ostatniej części suity, czy I Hate My Life) do innych prac tegoż artysty, między innymi do utworu zamykającego Cloverfield. Wszystko to sprawia, że muzyka mieni się nie tylko paletą ciekawych tematycznych barw, ale zachwyca również od strony stylistycznej, aranżacyjnej. Piękno tkwi w szczegółach takich, jak chociażby wrzucanie pędzącej na zabój orkiestry na rytmiczne tory walca (It’s A Hellava Chase), uspokajanie tej samej, bezkompromisowej akcji pięknymi lirycznymi wstawkami wokalnymi (Commitment), czy też konsekwentne rozwijanie pewnych melodycznych koncepcji. Wszystko to przypomina poniekąd Johna Cartera, choć w Jupiterze muzyka Giacchino wydaje się mieć większy „flow”. Nie bez znaczenia pozostaje również układ albumu, który przeplata dynamiczne, trochę narzucające się fragmenty, z mrocznymi, underscoreowymi ilustracjami. A wbrew pozorom nie jest ich tu mało. Pewnego rodzaju ratunkiem wydają się tu wspomniane tematy rodu Abrasax i Balema. Tematy, które systematycznie dają o sobie znać skutecznie sprowadzając snujące się smyczki na melodyczne tory.
Z powyższego opisu wywnioskować można, że mamy do czynienia z soundtrackiem niemalże idealnym – takim kandydatem do zapisania się grubą czcionką w historii muzyki filmowej. Niestety z grona potencjalnych klasyków dyskwalifikować go może (o ironio) owe wydanie na dwóch krążkach. Choć materiał na nich zawarty chłonie się bez większych obiekcji, są jednak fragmenty, bez których słuchowisko mogłoby się obyć. I jako że niespecjalnie przemawia do mnie metodologia ilustrowania akcji Giacchino, zwłaszcza scen pościgów, strzelanin i bijatyk, wyrzuciłbym kilka minut, gdzie kompozytor z uporem maniaka i do znudzenia powtarza te same frazy. O wiele lepiej prezentuje się tu nowy model podkreślania dynamiki, gdzie do rytmicznych uderzeń angażowany jest krzyczany chór. Przeniesienie tej koncepcji z drugiej odsłony Star Treka (The Kronos Wartet) na epickie, kosmiczne bitwy, sprawdziło się w stu procentach. Zbędnym wydaje się również bonusowo dołączony do wydania utwór Flying Dinosaur Fight With Guts. Po podniosłym crescendo wieńczącym Commitment nie powinno się już nic dopowiadać do usłyszanej wcześniej, symfonicznej historii.
Mógłbym natomiast godzinami opowiadać o muzyce do Jupitera. O emocjach, jakie ona we mnie wywołuje. O fascynacji, która zrewidowała nieco mój stosunek do Michaela Giacchino. Pewne lody przełamywał już wspomniany wcześniej John Carter i druga odsłona Star Treka, ale dopiero w przypadku Jupitera mogę bez skrępowania powiedzieć, że Giacchino odwalił kawał dobrej roboty. Wzniósł się na wyżyny i mimo komercyjnej i artystycznej porażki filmu, do którego napisał tę partyturę, udowodnił, że i we współczesnym kinie za pomocą klasycznych środków muzycznego wyrazu da się ukręcić bata na atencję odbiorcy. Brawo!