Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Tom Holkenborg

Mad Max: Fury Road (Mad Max: Na drodze gniewu)

(2015)
4,0
Oceń tytuł:
Maciej Wawrzyniec Olech | 31-05-2015 r.

Wiedzieliśmy, że po tym wszystkim świat nie będzie już taki sam. Niektórzy ludzie śmiali się, niektórzy płakali, ale większość była milcząca. Przypomniałem sobie fragment z hinduskiej świętej księgi Bhagavad Gita “ Stałem się śmiercią, niszczycielem światów”. Myślę że każdy z nas myślał o tym w taki mniej więcej sposób”.

Julius Robert Oppenheimer, 1965

Mimo, że minęło 70 lat od zrzucenia bomb atomowych na Hiroshimę i Nagasaki, strach przed tą niosącą zagładę bronią pozostał. Wystarczy chwila, aby zrównać świat i tworzone przez wieki cywilizacje ziemią. Wiedzieli o tym naukowcy pracujący nad bombą, ale też zwykli ludzie. Szczególnie pisarze science fiction poświęcali możliwej III wojnie światowej i atomowemu holocaustowi wiele stron w swoich powieściach i książkach. Czy nuklearna wojna oznacza całkowity koniec dla ludzkości? Czy jednak na zgliszczach starego świata narodzi się nowy? A jeżeli tak, to jak on będzie wyglądał i czy będzie czerpał z resztek przeszłości?

Tematykę tę podjął australijski reżyser George Miller w swojej kultowej serii Mad Max. Szczególnie warta uwagi jest druga część pokazująca świat po zniszczeniu, kiedy frakcje i gangi zmotoryzowane walczą o to co pozostało, ze szczególnym uwzględnieniem wody i ropy. Seria ta nie tylko przyniosła sławę Melowi Gibsonowi jako tytułowemu Maxowi i nie tylko mogła się poszczycić pasjonującymi oraz szalonymi pościgami na złamanie karku, ale przede wszystkim zdefiniowała pod wieloma względami kino z gatunku post-apokaliptycznego. Nawiązania do tej legendarnej już serii można do dziś odnaleźć w innych filmach, literaturze, komiksach, czy też grach, ze szczególnym uwzględnieniem serii Fallout.

Zważywszy, że mamy do czynienia z kamieniem milowym w historii kina, aż trudno uwierzyć, że ponad 30 lat trzeba było czekać na czwartą część. Jeszcze trudniej uwierzyć, że ta część w ogóle powstała, jeżeli weźmiemy pod uwagę w jakich bólach ten projekt się rodził i ile razy przekładano premierę. Reanimacje takich serii po latach rzadko się udają, szczególnie jeżeli główne role powierza się innym aktorom. Tym razem to nie Mel Gibson, ale Tom Hardy wciela się w postać Maxa Rockatansky’ego. W skrócie: wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ten film nie może się udać. I wszystkie znaki na niebie i ziemi powinny się teraz zapaść w radioaktywną czeluść i nigdy nie powracać. Gdyż George Miller nie tylko doskonale wskrzesił swoją legendarną serię, ale stworzył jeden z najlepszych filmów akcji współczesnego kina. Mad Max: Fury Road bez nadmiaru CGI, bez zaniżonej kategorii wiekowej, bez trzęsącej się kamery i chaotycznego montażu, w pewnym sensie przeczy współczesnym blockbusterom. Zamiast tego mamy masę praktycznych efektów, świetny montaż i wizualną orgię, przy której samemu chce się wsiąść do skonstruowanej przez siebie bryki, wysprejować sobie usta chromem, nacisnąć pedał gazu i pognać ku autostradom Walhalli! Nie należy też zapomnieć o oszałamiającym, pomysłowym post-apokaliptycznym świecie oraz o Tomie Hardym, który idealnie zastąpił Mela Gibsona jako Maxa. Tak samo jak i o Charlize Theron, której Imperator Furiosa ma wszelkie zadatki, aby dołączyć do panteonu bohaterek science fiction z Ellen Ripley i Sarah Connor na czele.

Jak w tym nagromadzeniu genialności odnajduje się muzyka? Cóż, jak mogłoby być inaczej, odnajduje się genialnie! Chociaż znowu wszystkie znaki na niebie i ziemi, które teraz gniją zżerane przez zmutowane robaki, zapowiadały coś zupełnie innego.

Zważywszy, że ani poprzedni kompozytorzy Brian May, czy Maurice Jarre nie mogli być brani pod uwagę, trzeba było znaleźć kogoś kto będzie kontynuował ich dzieło. Jednak ze względu na wiecznie przedłużającą się postprodukcję nazwiska wybrańców zmieniały się szybciej niż Max zmienia biegi. Na początku brany pod uwagę był John Powell, z którym George Miller współpracował przy obu animacjach Happy Feet. Potem przypisany do projektu był Marco Beltrami, a w międzyczasie brano nawet pod uwagę, pominięcie score’u, do czego jeszcze wrócę. W ostateczności wybór padł na Tom Holkenborga, znanemu wielu jako Junkie XL. Byłego DJ’a, multi-instrumentalistę i producenta muzycznego, który postanowił się przekwalifikować na kompozytora muzyki filmowej. Decyzja ta wywołała trochę zamieszania, jeżeli weźmie się pod uwagę, że do tego czasu Holender nie mógł się pochwalić jakiś większym doświadczeniem, pomijając może pracę przy Man of Steel Hansa Zimmera, czy oprawę dźwiękową do 300: Rise of an Empire. Dodatkowo fakt, że wywodzi się on z Cytadeli rządzonej przez potężnego Immortan Hansa, już na starcie zraził tradycyjnych miłośników filmówki, którzy modlą się do Maurice’a Jarre’a. Były obawy, że otrzymamy typowy dla współczesnych blockbusterów score, który masowo wylewa się z Cytadeli w Santa Monica. I chociaż połowicznie się one sprawdziły nie oznacza, że powstała zła ścieżka. A wręcz przeciwnie.

Mimo niedużego stażu Tomowi Holkenborgowi udało się wypracować swój (głośny) styl, oparty w dużej mierze o brzmienie z Man of Steel, ze szczególnym uwzględnieniem instrumentów perkusyjnych. Właściwie we wszystkich jego pracach perkusja spełnia wiodącą rolę i nie inaczej jest w przypadku Mad Max: Fury Road. Dlatego też pierwsze wrażenie po zapoznaniu się z soundtrackiem, wielu może określić „hukiem” czy „waleniem po garach”, albo najlepiej „hukiem wywołanym waleniem po garach”. Tylko nie po raz pierwszy i nie ostatni, nie możemy zapominać, w jakim celu ta muzyka została skomponowana. Najważniejszy jest film, zaś album to dodatek do niego, o czym każdy szanujący się Score Boy wie, ale czasami czuję, że trzeba o tym przypominać.
Tym samym ze znajomością obrazu Millera i dokładniejszym przesłuchaniem muzyki Holkenborga wyłania się nam sensownie skonstruowana i koncepcyjnie bezbłędna ścieżka dźwiękowa. Pod niekończącymi się szarżami perkusyjnymi ukazują się nam ciekawe tematy. Zaś cały huk i hałas przemienia się w bezkompromisową muzykę rodem z dystopijnej przyszłości.

Czy metoda jaką obrał holenderski kompozytor była jedyną jaką można zilustrować ten szalony spektakl? Zapewne nie i można się zastanawiać jakby brzmiał score Johna Powella. Przy czym są to trochę takie dywagacje nad rozlaną benzyną. Tak samo jak i ciągłe przywoływanie Maurice’a Jarre’a, który skomponował jeden z najlepszych score’ów, ale do nie do końca najlepszego filmu z tej serii. Mad Max: Beyond Thunderdome bliżej do kina nowej przygody niż brutalnego post-apokaliptycznego akcyjniaka jakim jest Road Warrior, któremu najbliżej do Fury Road. Dlatego też, aby oddać brutalność oraz szaleństwo post-nuklearnej przyszłości, a w szczególności zamieszkujących ją osób, Tom Holkenborg stworzył bombastyczny i ostry score mieszając przy tym mocarne perkusyjne dźwięki, klasyczne brzmienie, industrialne odgłosy oraz elektroniczne eksperymenty z domieszką rocka i metalu. W połączeniu z obrazem Miller z Holkenborgiem stworzyli coś na kształt death-metalowej opery. Śmierci sporo na ekranie, muzyka jest potężna, a rolę śpiewaków i aktorów pojawiających się na scenie przyjmują najróżniejsze maszyny, rycząc swoimi silnikami lepiej od niejednego barytonu. Nie wspominając o odgłosach miażdżonego metalu i pirotechnicznych fajerwerkach. Wrażenia nie gorsze od niejednego koncertu metalowego z Rammstein na czele.

Dlaczego warto wspominać o rocku, czy nawet najcięższych odmianach metalu w kontekście tej muzyki i tego filmu? Ano dlatego, że jedną z maszyn jest ogromna ciężarówka skonstruowana z całej masy głośników i schodkowo na tyle ułożonymi bębnami z walącymi w nie wojownikami, ma się rozumieć. Na samym szczycie tej konstrukcji gra na zionącej ogniem gitarze elektrycznej Coma aka The Doof Warrior. Jest to chyba jedna z najbardziej wyrazistych kwintesencji metalu jaką można ujrzeć w kinematografii. Sama ciężarówka, nawołuje do walki. Tyle, że jeżeli w przypadku chociażby Wikingów służyły do tego bębny i rogi tak tym razem czyni to rock’n’roll. Szalony gitarzysta i jego niezwykły bębniący wehikuł były w ogóle pierwszym ujęciem jakie Tom Holkenborg zobaczył z jeszcze nie zmontowanego obrazu. I wtedy też po konsultacjach z Georgem Millerem narodziła się idea, aby tak samo jak ta dudniąca ciężarówka, tak samo i instrumenty perkusyjne napędzały ten score. Co też czynią. W ogóle wracając do wczesnych pomysłów, to właśnie The Doof Warrior wraz ze swoimi perkusistami mieli być jedyną słyszalną muzyką w filmie. Holender rozwinął ten pomysł i sam nagrał parę gitarowych riffów, które na ekranie symbolizują zbliżającą się samochodową armię.

Heavy-metalowa-ciężarówka jest naturalnie równie ważnym elementem filmu, jak każdy pojawiający się tam pojazd. Ale nie należy zapominać o tytułowym bohaterze i holenderski kompozytor dobrze to wiedział. Właściwie już w otwierającym płytę i film Survive słyszymy dwu-nutowy, prosty motywy na wiolonczelę, brzmiący mniej więcej tak: Dah-DAH. Słychać doświadczenie nabyte w korytarzach Cytadeli Immortan Hansa i jego słynnych motywów zagrożenia. Mimo prostoty i braku oryginalności, ta surowa melodia dobrze pasuje do Maxa Rockatansky’ego, który niczym pies po przejściach w każdej chwili może ugryźć i zaatakować. Ten motyw symbolizuje trochę warczenie i im główny bohater jest bardziej nieufny, tym częściej ex-DJ go powtarza. Wraz z nabraniem zaufania do otaczających go osób owe warczenie robi się podwójne, czy wręcz pojedyncze. Poza tym reżyser chciał mieć motyw, który bardziej oddawałby szaleństwo Maxa i otaczającego go świata. Chodziło o muzykę nawiązującą trochę do kompozytorów z lat 50-ych z Bernardem Herrmannem na czele. I tak powstał charakterystyczny smyczkowy riff brzmiący mniej więcej tak: Na-na-naa-naaa-naaaaa, Na-na-naa-naaa-naaaaa który również efektownie przewija się przez obraz i album, symbolizując jakieś niebezpieczeństwo, szaleństwo, przekraczające nie raz nasze ludzkie wyobrażenie.

Ciągle mówimy o tym szaleństwie, pościgach, kraksach to naturalnie najważniejszym elementem tej ścieżki dźwiękowej jest muzyka akcji. A podobnie jak film jest to muzyka mocarna, niezwykle dynamiczna, która z pewnością zmasakruje niejedne delikatne uszy. I dobrze, gdyż świat Mad Maxa nie zna kompromisów, a tytułowa Fury Road potrafi zniszczyć największych mistrzów kierownicy. W tej napisanej z głową i niezwykle sugestywnej eksplozji dźwięków dominującą rolę wiedzie oczywiście perkusja, wspomagana rozpędzonymi smyczkami, ryczącymi niczym klaksony rogami i innymi instrumentami dętymi. Prawdziwy popis tej epickości otrzymuje w równie epickiej scenie wjazdu w potężną burzę piaskową. Tak samo jak wielu kierowców nie dało rady sile natury, tak ciekawe ilu przeżyje konfrontację z Storm is Coming? Wśród wysokooktanowych perełek nie mogło zabraknąć naszego kultowego gitarzysty. Chapter Doof to nie tylko pędzący z zawrotną prędkością utwór, który zamiast zwalniać przyspiesza, ale też mistrzostwo ilustracji. Wszystkie partie Doof Warriora są tak zsynchronizowane, że wraz walczącymi bohaterami, rykami silników i odgłosami miażdżonego metalu w tumanach kurzu, otrzymujemy post-apokaliptyczny musical śmierci i destrukcji.

Naturalnie są to wszystko kawałki przeznaczone dla miłośników takiego ostrego grania, gdzie za orkiestracje odpowiadał silnik V8. Miłośnicy pojazdów hybrydowych mogą się poczuć przytłoczeni, czy wręcz zajechani tym action-scorem. Ale chyba i oni powinni docenić najbardziej spektakularny utwór pt. Brothers in Arms, który na płycie i filmie błyszczy niczym pięknie chromowany grill. Kawałek rozpoczyna się eksplozją dźwięków wszelakich, od klasyki, po industrial i elektronikę z szalonym motywem głównym na czele. I kiedy już myślimy, że będzie to wymagająca przeprawa dla naszych uszu, nagle utwór przemienia się energetyczny, dynamiczny, kawałek z pięknie pulsującymi smyczkami. Oddaje on idealnie heroizm głównych bohaterów, kiedy to Max i Furiosa muszą ze sobą współpracować, aby przebić się przez niebezpieczną przełęcz. Już na albumie robi on wielkie wrażenie, a co dopiero w dziele Millera. Pędząca cysterna ścigana przez skocznych motocyklistów. Przeciwnik, po lewej, po prawej, z góry i na dole. PIF! PAF! BUM! Szybka zmiana broni, amunicji i wracamy do walki o przetrwanie i kibicujemy naszym bohaterom i ich epickim zmaganiom! Po prostu poezja ze smarem i ołowiem na kółkach!

Wręcz w opozycji do rozbuchanego action score’u i ciężkiego underscore’u otrzymujemy zaskakująco klasyczną lirykę. Mad Max: Fury Road to efektowne kino ucieczki. Ucieczki od cierpienia, zniewolenia ku krainie szczęścia. Wśród tumanów kurzu i upadku cywilizacji otrzymujemy dramat ludzki, chęć nie tylko przetrwania, ale też życia. W tym celu Tom Holkenborg odrzuca na bok perkusję, eksperymenty elektroniczne, industrialne pomruki i podąża w klasyczne regiony. Kto wie, czy nawet nie te, którymi swego czasu kroczył legendarny Maurice Jarre. We Are Not Thing , Redemption i szczególnie Many Mothers serwują niesamowity ładunek emocjonalny. Są one też rozwinięciem tematu Furiosy, który kiedy jeszcze nic nie wiedzieliśmy o tej bohaterce był zaledwie pulsującym dźwiękiem, aby przerodzić się w klasyczne tony. Szczególnie w przypadku tego ostatniego, widząc czas trwania, możemy oczekiwać, kolejnego monstrualnego kawałka akcji. A otrzymujemy piękną, melancholijną symfoniczną podróż, jakże niezwykłą w tym nieludzkim świecie. I właśnie siła leży też w tym kontraście.

Jeżeli chodzi o całą destrukcję i brutalność, to Holender serwuje muzykę równie brutalną i pewnie dla wielu delikatnych uszu równie destrukcyjną. Jednak w chwili kiedy wchodzi w ten bardziej „ludzki aspekt” tego filmu, kiedy mamy do czynienia z tragedią człowieczeństwa, wchodzimy już na tereny klasyki. Może na płycie to trochę się gryźć, ale w filmie, szczególnie w jednej scenie, z prześlicznym ujęciem pustyni, gdzie wiatr delikatnie muska ziarenka piasku, wypada to naprawdę potężnie i destrukcyjnie, ale nie na maszynach, czy konstrukcji mózgu, ale w naszych sercach. Równie piękny efekt osiąga My Name Is Max, który podobnie jak wymienione wcześniej utwory charakteryzuje się pierwiastkiem ludzkim, w świecie gdzie przez walkę o przetrwanie łatwo o utracenie człowieczeństwa. Naprawdę bardzo ładnie ten kontrast Tomowi Holkenborgowi wyszedł i koncepcja ta idealnie wpisuje się do tego genialnego filmu.

Niestety czasami pewne braki oryginalności rzucają się trochę cieniem na tę ścieżkę. Mimo wspomnianego niedużego jeszcze doświadczenia, Tom Holkenborg zaczyna się czasami brzmieniowo powtarzać. Chyba trzeba się przyzwyczaić, że perkusje z Man of Steel będą cechą charakterystyczną jego stylu i nie inaczej jest w Mad Max: Fury Road. Poza tym przy tworzeniu muzycznej tożsamości dla głównego czarnego charakteru Immortan Joe’ego i jego War Boys, Holender niczym James Horner sięga do swoich wcześniejszych dokonań. W tym wypadku czerpie garściami z kompozycji stworzonej dla Xerxesa z 300: Rise of an Empire. I choć naleciałości są ewidentne, to znowu – jak to świetnie brzmi i jak jeszcze lepiej współgra z obrazem. Tak więc może ta miejscami nieoryginalna droga okazała się jednak słuszna?

Problematyczne może być również ociężałe, mocarne brzmienie tej ścieżki. Oczywiście jest ono uzasadnione charakterem samego filmu. Jednak bez obrazu, sam album może być dla niejednego słuchacza nie lada wyzwaniem. Co prawda Tom Holkenborg wychodzi słuchaczom naprzeciw oferując standardowe fizycznie wydanie, oraz rozszerzoną wersję elektroniczną w wersji Deluxe. Niby wybór jest i dobrze, że kompozytor nam go daje. Gorzej, że nie jest on wcale taki łatwy. Na wersji Deluxe znajdują się niektóre zacne kawałki, czy też rozszerzone wersje chociażby takich perełek jak Brothers In Arms, które w standardowej wersji wydają się jakby ucięte. Niestety wydanie elektroniczne to ponad dwie godziny muzyki, która swoim ciężarem potrafi rozłożyć na łopatki. Przy czym warto zaznaczyć, że ponad godzinne wydanie standardowe to też waga ciężka pośród soundtracków.

Tak jak Mad Max: Fury Road miażdży swoją stroną wizualną, swoją energią i ogólnie swoją genialnością konstrukcję mózgu, tak muzyka do niego potrafi zmiażdżyć narządy słuchowe. I to jest wielka zaleta, zważywszy, że mamy do czynienia z nie znającym granic dystopijnym akcyjniakiem, gdzie wszelkie hamulce są tylko przeszkodami. George Miller wraz Tomem Holkenborgiem stworzyli niezwykle intensywny, dynamiczny, mocarny, bombastyczny spektakl będący swoistą death-metalową-operą. I choć to destrukcyjne dzieło łączy w sobie wiele stylów, od industrialnego metalu po najczystszą klasykę, czuć, że to kontrolowany chaos. Podobnie zresztą jest ze światem Mad Maxa, który składa się z ocalałych pozostałości minionych epok, tworząc nowy post-nuklearny okres. Wiadomo, miłośnicy bardziej delikatnego grania, czy też bezpośrednich nawiązań do kina nowej przygody i kierowcy samochodów hybrydowych nie zapałają jakimś szczególnym uczuciem, do tego co przez 18 miesięcy stworzył holenderski kompozytor. Jednak świat po wojnach nuklearnych jest brutalny i tym samym zbrutalizowali się ocalali ludzie, a wraz z nimi muzyka. Można marzyć i poszukiwać utopijnych miejsc gdzie słychać dźwięk harfy i pianina. Albo jak Max w tym całym obłędzie i szaleństwie stać się jego częścią, aby móc przetrwać. Muzyka Holkenborga jest integralną, zwariowaną, bezwzględną częścią tej dystopii. Można ją odrzucić i wspominać w nieskończoność Maurice’a Jarre’a, albo się z nią pogodzić, odpalić ją (silnik), ustawić maksymalną głośność (wcisnąć gaz do dechy) i pognać przed siebie aż ujrzymy się na szerokich autostradach Walhalli lśniąc chromem!

Najnowsze recenzje

Komentarze