Marco Beltrami

Hitman: Agent 47

(2015)
Hitman: Agent 47 - okładka
Tomek Goska | 11-09-2015 r.

Nie jestem wielkim miłośnikiem elektronicznej rozrywki. O serii Hitman wiem tylko tyle, że coś takiego funkcjonuje na rynku gamingowym i jest kultowe w niektórych kręgach. Co zaś się tyczy przemysłu filmowego, to a i owszem. Znane są mi dwie najbardziej nagłośnione ekranizacje. O ile ta pierwsza, popełniona jeszcze w 2007, była w moim odczuciu kinem kierowanym dla konesera dobrej i krwawej akcji, to już najnowsze dziecko popcornowego przemysłu – Agent 47 – wywoływać może tylko szyderczy uśmieszek. Nie będę się wdawał w liczne nawiązania do uniwersum gry, jakie przemyca między kadry swojego debiutanckiego widowiska nasz rodak, Aleksander Bach. Skupiając się zatem na samej stronie fabularno-wizualnej, mogę jednoznacznie stwierdzić, że przypadkowy odbiorca będzie tu miał pod górkę. Nie tylko z prostą jak konstrukcja cepa treścią. Tytułowy bohater staje się bowiem dobrym ziomkiem pomagającym przyrodniej siostrze walczyć z bezdusznym systemem. I tak oto przemierzają wspólnie nieskończenie długie 106 minut naszego życia, zostawiając po sobie stertę trupów, czerstwe dialogi i okrutnie niedopracowane sceny akcji, przypominające budżetowe seriale z lat 90-tych.

Aż dziw bierze, że do tak mizernie zapowiadającej się rozrywki dał się namówić dobrze ostatnio rokujący Marco Beltrami. Rozumiem, że nie posiada on branżowego statutu Hansa Zimmera, czy Johna Williamsa, by kręcić nosem i przebierać w propozycjach, ale na litość boską, szanuj się człowieku! Nie po to walczyłeś tyle lat z przypiętą łatką odtwórcy tych samych elektroniczno-symfonicznych treści, by teraz historia zatoczyła koło. No cóż, stało się. Beltrami przyjął zlecenie i efekt tego jest dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać.

Akcja pogania akcję i tak niemalże przez półtorej godziny. Amerykański kompozytor stawia przed nami prostą i klarowną pod względem stylistycznym ilustrację, która zaskakująco często ma prawo zwracać na siebie uwagę. Zresztą nie było o to trudno. Biorąc pod uwagę fatalne choreografie i montaż akcji, wystarczyło tylko stworzyć chwytliwy temat przewodni, by uwaga widza powędrowała w kierunku ścieżki dźwiękowej. Być może właśnie ten charakterystyczny motyw jest najlepszym, co oferować nam może oprawa muzyczna do Hitmana. Prosty, skonstruowany w rockowym stylu, jest motorem napędzającym dziarską muzyczną akcję. I o ile dzieli ona przestrzeń na korzyść symfonicznego instrumentarium, to wtedy możemy nawet mówić o jakiejś interesującej strukturze. Bazującej na pokutujących w Hollywood schematach, tudzież ostinatach i tym podobnych formach wyrazu, ale na pewno nie przynoszących wstydu jej kompozytorowi.



Niestety takich fragmentów jest w gruncie rzeczy stosunkowo niewiele. Dominuje bowiem drapieżna elektronika sprowadzająca klasyczne środki muzycznego wyrazu do poziomu dramaturgicznego wypełniacza. Nie odbiega to dalece od miriadów McScorów zalewających nasz rynek istnym tsunami przeciętniactwa. Zasadnicza różnica tkwi w jakości aranżacji oraz miksu, a także większej dbałości Beltramiego o zachowanie jako takiej struktury. Mamy więc klarowną paletę tematyczną, która konsekwentnie przeprowadza nas przez historię tytułowego agenta. Z drugiej strony mamy również pisaną jakby na kolanie lirykę, która nie sili się na żadną emocjonalną głębię. Bo i czemu by miała? Wszak obraz Aleksandra Bacha nie postawił przed Beltramim wysokiej poprzeczki. Każda płaszczyzna ścieżki pracuje zatem na podtrzymanie tego poziomu. A dziwi to tym bardziej, bo przecież reżyser, jak mało który kolega z branży, to również muzyk z krwi i kości – jest absolwentem akademii muzycznej w Dusseldorfie!!! Wszystko to pozwala sądzić, że zarówno Bach, jak i Beltrami nie zgrzeszyli jakimikolwiek chęciami i zaangażowaniem.


Spore zaangażowanie i chęci towarzyszą natomiast ewakuacji z sali kinowej – jeszcze w trakcie lub zaraz po seansie. Wątpliwa rozrywka raczej niewiele osób skłoni do jej przedłużenia poprzez sięgnięcie po album soundtrackowy. Muzyka, której jedynym wyznacznikiem jest pulsujący bit i sterta ambientowych tekstur raczej nie znajdzie zbyt wielkiego odzewu ze strony miłośników muzyki filmowej. A może się mylę? Mimo tego wydawcy z La-La Land Records postanowili oddać w nasze ręce niespełna godzinny krążek z materiałem ilustracyjnym Marco Beltramiego. Czy doświadczenie płytowe ma prawo zmienić wizerunek tej kompozycji? Jasne. Ale tylko na gorszy. Hitman: Agent 47 nie daje nam bowiem nic, czego nie moglibyśmy usłyszeć w setkach podobnych gatunkowo prac. Jeżeli zaś chodzi o twórczość samego Beltramiego, to cóż… W kolejce do podium highlightów raczej bym tego nie ustawił.

Wybaczcie, że daruję sobie zwyczajową wycieczkę po zawartości krążka, ale po czterokrotnym wysłuchaniu, wycieczce do kina i jeszcze pięciokrotnej próbie podejścia do materiału płytowego, niewiele mogę wskazać momentów, które skłoniłyby mnie do dalszych powrotów. No może poza otwierającym widowisko The Agent Program, które całkiem zgrabnie przeprawia nas przez pierwszą akcję nie odsłaniając jeszcze tematycznych kart. Powściągliwość kompozytora się opłaca, bo wytaczając pełne działa w Point Blank rozpoczyna lawinę mniej lub bardziej udanych aranży. Pewne jest jedno. Nim dotrwamy do końca albumu będziemy mieli dość tego motywu. Głównie dlatego, że jest mało „rozwojowy” i nie ma on większej konkurencji w melodyce muzycznej akcji. Aczkolwiek po drodze napotkamy jednak kilka ciekawie wykorzystanych pomysłów – nie upośledzonych w stu procentach rzemieślniczą monotonią. Są to między innymi fragmenty pościgu w metrze (Tube Tumbie), i finalnej konfrontacji w budynku Syndicate International ( Harpooned). W żaden sposób nie przekonały mnie natomiast sceny, kiedy Katia odkrywa swoje niezwykłe moce. Jest to zazwyczaj przeładowany elektroniką metronom, z którego tylko miejscami przebijają się elementy „dojrzałego” warsztatu Beltramiego.



Zagadką jest dla mnie zupełna obojętność kompozytora na tą jakże ważną dla fabuły postać (Katię). Nawet przypięta do niej liryka jest słaba, jak na możliwości Amerykanina. Temat słyszany w trzecim utworze nie odgrywa praktycznie żadnej znaczącej roli, bo i tak większość dramaturgii zakrywana jest płaszczem ambientowego underscore. Nie imaginujmy sobie, że będzie to tekstura najwyższej próby. Już kilka miesięcy wcześniej usychaliśmy z nudy wysłuchując centralnej części albumu ze ścieżką dźwiękową do Gunman: Odkupienie. Dopiero ostatnie piętnaście minut staje się areną, na której wyrasta drapieżna, bezkompromisowa, ale i łatwo nawiązująca kontakt z odbiorcą muzyka. Czy to jednak wystarczy, by kończąc przygodę z soundtrackiem zapałać chęcią rychłego do niej powrotu? Oh, hell no!!

Tak na dobrą sprawę jestem strasznie rozdarty w ocenie tego całego projektu. Bo o ile cieszy hollywoodzki debiut Polaka, to o efektach tego debiutu chciałoby się szybko zapomnieć. Filmowiec z tak duża wiedzą muzyczną winien determinować swojego kompozytora do jeszcze bardziej wytężonej pracy, a tymczasem w nasze ręce trafiła zupełnie nijaki, mainstreammwy półprodukt. Zastanawiającym jest fakt, że wiele soundtracków do gier z serii Hitman prezentuje naprawdę wysoki poziom. Tymczasem widowisko z wielkim budżetem sięga przysłowiowego bruku. Przyczyn takowego stanu rzeczy należy szukać nie tylko w brzemiennych w skutkach decyzjach reżysera, ale i w przedmiotowym podejściu do muzyki filmowej. Także przez autora takowej, co pokazuje dodatkowo istna litania ludzi współtworzących ścieżkę dźwiękową. Bo skoro niewiele się wymaga… Hajs przecież się zgadza, nieprawdaż?


Najnowsze recenzje

Komentarze

Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.