Miałem nieodpartą pokusę posłania w tym miejscu kilku pejoratywnych epitetów. Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że nie mam prawa wypowiadać się o elemencie kultury, która jest mi zupełnie obca. A statystycznemu Polakowi wychowanemu na Sinkiewiczu i podwawelskiej ciężko jest pojąć wybujałą wyobraźnie nacji zamieszkujących Daleki Wschód. Xi you ji: Da nao tian gong (The Money King) oparte na 16-wiecznym opowiadaniu, to pełne absurdów i ukrytych religijnych podtekstów widowisko fantasy, które niestety od strony realizacji wpisuje się w powszechnie używane sformułowanie „chiński bubel”. Mało, że aktorstwo jest tam iście teatralne, to fatalny odbiór całości potęgują prymitywne animacje CGI. Animacje, które zastępują niemalże całą scenerię toczącej się akcji. Powszechnie krytykowany film zdołał jednak przyciągnąć do kin całkiem sporą grupę widzów, co zapewne było pokłosiem wielkiego namaszczenia z jakim Chińczycy odnoszą się do powieści Wędrówka na Zachód.
Dlatego też ciężko jest mi pojąć jakie okoliczności zaistniały, że do projektu zaangażowano akurat amerykańskiego kompozytora, Christophera Younga. Absolutnie nie mam pretensji do producentów i reżysera, bowiem po bliższym zapoznaniu się z partyturą, mogę śmiało stwierdzić, że to najlepsza decyzja, jaką podjęto podczas realizacji The Money King. Więcej. Jest to jedyny element filmu, który skutecznie odwlekał moje przedwczesne zakończenie seansu. Autor wielu spektakularnych ilustracji do mało spektakularnych kinowych hitów po raz kolejny udowadnia, że w orkiestrowo-chóralnym środowisku czuje się jak ryba w wodzie. Że łatwo wpadająca w ucho melodyka, to dla niego podstawa w komunikowaniu się z odbiorcą. Na pewno kompozycja ta nie brzmiałaby tak jak brzmi, gdyby nie gigantyczny budżet stojący za całym projektem. A skoro były możliwości, to czemu ich nie wykorzystać?
Young wywiązał się ze swojego zadania niemalże wzorcowo. Partytura jest wiernym towarzyszem filmu, rzadko kiedy pozwalając mu przemawiać w swoim imieniu. Nie jest to bynajmniej anonimowy towarzysz. Kompozytor co rusz zaskakuje nas jakimiś nowymi, łatwo wpadającymi w ucho tematami. Ma to swoje oczywiste wady, bo zamiast skupiać się na fabule, zaczynamy powoli kreować w wyobraźni swój własny fantazyjny świat z ilustracją Amerykanina w centrum. Jakkolwiek świetna by ona nie była, to pod względem samego brzmienia nie ma zbyt wiele nowego do zaprezentowania. Domniemam, że ideą było przeniesienie hollywoodzkiego, epickiego mainstreamu na grunt wschodniej ekspresji, co w moim odczuciu udało się perfekcyjnie. Jest to jednak okupione szeregiem uproszczeń w interpretowaniu azjatyckiego kręgu kulturowego i wielu znanych nam z warsztatu Younga zabiegów w moderowaniu muzyczną akcją. Ale o tym poniżej.
Głównym problemem, jaki pojawił się tuż po premierze filmu była kwestia dostępności tego muzycznego opus magnum Christphera Younga. Amerykański kompozytor nie ma szczęścia do wydawanych soundtracków. Najpierw przez długie lata miłośnicy muzyki filmowej ubolewali nad brakiem oficjalnego albumu do Jądra Ziemi, a teraz przyszło nam czekać na ukazanie się być może najlepszego słuchowiska w karierze Christophera Yonga. Skąd to przekonanie? Po wysłuchaniu kompozytorskiego „promo” na usta ciśnie się jedno wielkie „wooooow”!! Dwuletnie wyczekiwania w końcu postanowiła przerwać wytwórnia Intrada Records, której nakładem ukazał się dokładnie ten sam materiał, jaki można było usłyszeć na promującym dysku.
Już dawno nie zostałem tak pozytywnie zaskoczony przez Younga. Mimo faktycznie dosyć słabej oryginalności, kompozytor zdołał przykuć moją uwagę na całe 73 minuty. Być może kluczem do tak dobrego odbioru krążka jest układ utworów, które grupują tematykę w ramach suit przypisanych głównym bohaterom. Takie rozwiązanie wydaje się najbardziej optymalne. Z jednej strony jesteśmy bowiem ciągle zaskakiwani nowymi melodiami, a z drugiej zapobiega to zbytniemu rozwarstwieniu kompozycji, która w układzie filmowym mogłaby obfitować w momenty większego przestoju lub przesytu muzyczną akcją.
Przygodę z soundtrackiem zaczynamy od bezpardonowego rzucenia w wir akcji. Batalistyczna scena otwierająca chińskie widowisko ozdobiona została militarystycznym marszem przypominającym z jednej strony holstowską suitę planetarną Mars, z drugiej natomiast analogiczny temat przewodni z Jądra Ziemi. Bardzo wyraźnie zaakcentowany chór dodaje tej melodii dodatkowej „mocy” i dramaturgii. Mniej więcej w połowie owego siedmiominutowego utworu tempo zostaje podkręcone, a do naszych uszy dochodzi moim zdaniem najlepsza triumfalna fanfara w karierze Younga. Temat Imperatora Jade wieńczony jest serią mrocznych, underscoreowych fraz zdobiących scenę upadku Króla Demonów. Muzykę poświęconą temu antagoniście słyszymy pod koniec albumu. Szesnastominutowa suita jest w rzeczywistości mieszanką ilustracji z różnych scen ostatnich kilkudziesięciu minut filmu. W centrum uwagi stawiany jest oczywiście tytułowy demon, którego przebiegłe działania prowadzą do otwartej wojny w Niebie. Niu Mo Wang, The Buffalo Demon King nie jest tak spójne pod względem treści, jak omawiane wyżej otwarcie soundtracku. To mieszanka bardzo dynamicznej, okraszonej chóralnymi frazami akcji. Akcji opartej na marszowej rytmice, aczkolwiek dosyć często zmieniającej swoje tempo i przerywanej underscoreowymi momentami. Po kilku minutach do tego zestawu dołączają perkusje i gitary elektryczne, co może miejscami przypominać oprawę muzyczną do Ghost Ridera. Dodatkowym elementem zapożyczonym z tej pracy są tutaj „ślizgające” się smyczki i zamiłowanie kompozytora do akcentowania newralgicznych momentów uderzeniami w kowadła. W miarę upływu czasu muzyka staje się bardziej dramatyczna, prowadząc nas do melancholijnego zakończenia. Płaczliwy dźwięk erhu świetnie komponuje się z pejzażem zniszczeń, a na płycie stanowi chwilę wyciszenia przed kolejną porcją epickich brzmień.
Osią wokół której obraca się cała kompozycja jest temat tytułowego bohatera. W pełnej krasie możemy go usłyszeń w utworze Sun Wukong, The Monkey King. I tu po raz kolejny wchodzimy w rytmikę marszową tak bardzo przypominająca szereg poprzednich prac Christophera Younga. Sam temat jest piękną triumfalną fanfarą, która świetnie radzi sobie zarówno w indywidualnym starciu z odbiorcą, jak i w dźwiganiu filmowego, trochę groteskowego przekazu. Motyw małpiego króla jest dosyć częstym gościem w suitach dedykowanych innym postaciom, czego przykładem jest Nuwa, The Goddess of Works. Dowodzi to, że kompozytor przygotowując album nie podchodził do podziału suit zbyt sztywno. Pozwolił motywom delikatnie się przenikać, uzupełniać, tworząc przy tym szalenie spójny i atrakcyjny program muzyczny. Powyższy utwór jest zresztą nośnikiem wielu epickich, choć wyłączonych z dynamicznej akcji fragmentów.
Jednym z największych highlightów partytury jest w moim odczuciu Guanyin, The Goddess of Mercy. Smutna melodia oparta na żeńskim wokalu dostaje tu piękny symfoniczno-chóralny aranż. Jakby zupełnym przeciwieństwem takiego melancholijnego grania jest równie wysoko punktujący u mnie motyw Ao Kuang. Dziewięciominutowy utwór słyszany na krążku, to powolny, „ociężały” marsz ocierający się o apokaliptyczną, demoniczną wręcz wymowę. Poszczególne wejścia tematyczne przerywane są cierpkimi smyczkowymi dysonansami przypominającymi szereg zabiegów z partytur Christophera Younga do filmów grozy. Końcówka przynosi jednak złagodzenie nastroju w postaci triumfalnej fanfary.
Zdecydowanie więcej spokoju zapewniają ciepłe w wymowie, romantyczne wręcz utwory Tieshan Gongzhu, The Princess Iron Fan i Subhūti, The Old Master. Ten drugi przypisany mistrzowi wychowującemu małpiego króla, bardzo żywo kojarzy mi się z jednym z tematów Joe Hisaishi popełnionym na potrzeby serialu Tae Wang Sa Shin Gi. Skoczne, troszkę ironiczne wprowadzenie wieńczone jest dostojnym, choć nie odcinającym się od lirycznego tonu motywem. Swobodę w ekspresji, ale i jednocześnie silnie zakorzenioną etnikę czuć natomiast w utworach Erlangshen, The Three-Eyed Warrior i Ruxue, The Silver Fox. Wielką zagadkę stanowi natomiast piosenka promująca film – Just Dreams – w wykonaniu Julie Chae. Czemu zagadkę? Bo choć (piosenka) sama w sobie jest bardzo piękna, to nie do końca wykorzystuje ona wielki potencjał tematyczny Younga.
Powiem szczerze, że ścieżka dźwiękowa do filmu o małpim królu po prostu mnie zmiażdżyła. Oczarowała, zafascynowała i zniewoliła swoją polichromatyką, tematyką, świetnymi aranżami i, co najważniejsze, doskonałym układem albumu soundtrackowego. Albumu, który wyrasta na jedno z najlepszych słuchowisk w dorobku Christophera Younga. Polecam bardzo gorąco!
Inne recenzje z serii: