Drogi eksperyment
Projekt ten od samego początku budził wiele kontrowersji. Próba opowiedzenia historii Hana Solo bez udziału aktora, który wykreował tę postać? To nie mogło się udać! A jednak przystąpiono do realizacji tego pierwszego, gangsterskiego widowiska osadzonego w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Przedsięwzięcie zatytułowane później Han Solo: Gwiezdne wojny – historie (Solo: A Star Wars Story) spadło na barki nietypowego, artystycznego duetu: Chrisa Lorda oraz Tima Millera. Ich wcześniejsze dokonania (21 Jump Street, Lego przygoda) wyraźnie pokazywały w jakim kierunku chcą pójść włodarze Lucasfilm i Disneya. I jeżeli ktokolwiek w strukturach tego produkcyjnego molocha spodziewał się, że wyżej wspomniani będą bezkrytycznie wykonywali polecenia z góry… No cóż, można się było spodziewać, ze szumnie proklamowana dobra zabawa konwencją przeistoczy się w istną wojnę o to, kto ma rację. A że rację ma zawsze ten, kto wykłada na stół pieniądze, więc duetowi artystycznemu podziękowano. Jakże ironiczna była wymowa tej decyzji w kontekście wolnościowych, komunistycznych wręcz haseł, lansowanych w filmie. Na miejsce Lorda i Millera zwerbowano personę o zgoła innym, bardziej tradycyjnym podejściu do kina. Dla Rona Howarda możliwość pracowania nad gwiezdnowojennym spin-offem była niejako spełnieniem dziecięcych fantazji. Warto zaznaczyć, że swoją karierę zaczynał u boku Lucasa, więc wsparcie jakie udzielił mu dawny mentor było również czymś znaczącym. Tym bardziej, że Howard wszedł w ten projekt w momencie totalnej rozsypki. Większość scen było już zrealizowanych, ale w (ponoć) tak niedorzeczny sposób, że ni przypiął ni przyłatał. Słynne stały się historie o zmianach w scenariuszu tworzonych na kolanie i licznych improwizacjach, jakie wymuszali na aktorach Lord z Millerem. Ale jak było naprawdę? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy.
Natomiast tego, czego możemy doświadczyć namacalnie, to efektu końcowego wszystkich tych perypetii. Produkcja, która zaliczyła ponad 3-miesięczną obsuwę w realizacji i pochłonęła gigantyczną kwotę na dokrętki, okazała się całkiem przyjemną rozrywką dla szerokiego grona odbiorców. Ale czy czymś więcej? Tutaj zdania są podzielone. Na pewno włodarze Disneya, jak i sam reżyser zadbali, aby fani obsłużeni zostali niezliczoną ilością smaczków i nawiązań do historii i postaci z gwiezdnowojennego uniwersum. Pod względem realizacyjnym również nie miałbym większych obiekcji. Howard jest sprawdzoną instytucją, która poniżej pewnego poziomu technicznego nie schodzi. Razić może natomiast gra aktorska i warstwa fabularna tworzona (o dziwo) przez sprawdzonych, gwiezdnowojennych scenopisarzy – Kasdanów. Dziecinnie naiwna, pełna niedorzeczności, sprowadza całe przedsięwzięcie do poziomu niezobowiązującej rozrywki. A w zestawieniu z innym spin-offem, Łotrem 1, wydaje się produktem zupełnie pozbawionym polotu. Nie mam jednak wątpliwości, że wielu widzów będzie się doskonale bawić przy tym widowisku. Odpowiednia ilość popcornu i coli pozwoli przetrwać seans bez większego szwanku. Oczywiście przy założeniach że na chwilę zapomnimy o charyzmatycznej kreacji Harrisona Forda i damy porwać się czystej, niezobowiązującej przygodzie.
Powiew ducha kina nowej przygody musiał poczuć zapewne każdy miłośnik muzyki filmowej, kiedy świat obiegła informacja o angażu do tego projektu Johna Powella. Obserwując rozwój kariery tego kompozytora, a nade wszystko efekt jego działań w kinie familijnym, chyba większość imaginowała sobie rozpisaną z wielkim rozmachem, bombastyczną ilustrację, upstrzoną łatwo wpadającą w ucho tematyką. Poziom adrenaliny podskoczył, gdy w grudniu 2017 roku ogłoszono, że do pomocy Powellowi zwerbowano samego Johna Williamsa. Jego rola już na wstępie ograniczona została do stworzenia bazy tematycznej, którą Powell miał po prostu zaadaptować na potrzeby swojej partytury. I już w tym miejscu pojawiały się pytania i wątpliwości, czy zatrudnienie Williamsa było zabiegiem czysto marketingowym, czy też propozycje tematyczne młodszego z Johnów po prostu nie odpowiadały decydentom studia. Z perspektywy finalnego produktu nie miało to większego znaczenia. Oznaczało bowiem, że w ten czy inny sposób otrzymamy produkt, który pod względem melodycznym będzie ukłonem w stronę fanów.
Z dużej chmury mały deszcz
Na potrzeby Hana Solo Williams stworzył kilka propozycji tematycznych, z których wybrano dwa najbardziej odnajdujące się w rzeczywistości filmowej. Oba odnosiły się bezpośrednio do postaci Hana, co mogło wydawać się dosyć dziwne, biorąc pod uwagę ogrom innych postaci przewijających się przez film. No ale cóż, Maestro zaaranżował to wszystko w trzyminutową suitę demo pt. The Adventures of Han, którą następnie nagrano przy udziale pełnej orkiestry. I tyle właściwie jeżeli chodzi o udział Johna Williamsa w tym projekcie. No może nie do końca, bo w szeregu do „skorzystania” ustawiała się pokaźna liczba motywów, jakie Amerykanin tworzył przez dziesięciolecia na potrzeby gwiezdnowojennej franczyzy. Był to filar na bazie którego Powell budować miał swój potężny, symfoniczny monument. Na tym jednak nie poprzestano. W filmie pojawiło się wiele postaci i miejsc, które aż prosiły się o jakąś muzyczną wizytówkę. I w ten sposób uzbierało się aż siedem dodatkowych melodii, wśród których nie zabrakło tematu Chewbacci, robota L3, gangu Enfys Nest oraz motywu miłosnego. Wszystko to w założeniach i statystykach prezentowało się bardzo spektakularnie i barwnie. A jak było w rzeczywistości?
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że współczesne kino blockbusterowe dosyć brutalnie obchodzi się z muzyką ilustracyjną. Choć coraz częściej zwraca się uwagę na funkcjonalną, dramaturgiczną i światotwórczą rolę muzyki w filmie, jednocześnie robi się wszystko, aby zepchnąć ją na dalszy plan doświadczenia audytywnego. I niestety w widowisku Han Solo: Gwiezdne wojny – historie również przejawiane są te tendencje. Wychodząc z kina niewiele można powiedzieć o muzyce Powella, jako całościowym produkcie. Są bowiem momenty, kiedy wybrzmiewa ona okazale – na przykład w ekspozycji, czy kilku montażach działań głównych bohaterów. Natomiast sceny akcji praktycznie nie dają żadnych możliwości wniknięcia w treść partytury. Jest ona skutecznie zagłuszana efektami dźwiękowymi, a przy tym sprowadzana do roli zwykłego metronomu. Wyjątek stanowią momenty, kiedy kompozytor świadomie (i prawdopodobnie z polecenia studia) sięga po tematy Williamsa z klasycznej trylogii. Znamienna wydaje się słynna scena ucieczki z Kassel, gdzie twórcy pozwolili sobie na tzw. fanservice w epatowaniu znanymi melodiami. Na podobne fory w dźwiękowym miksie nie mogły liczyć nowo skonstruowane motywy – również te stworzone przez starszego z Johnów. Jednakże ogół wrażeń, jakie pozostawia po sobie ścieżka dźwiękowa oscyluje wokół satysfakcji ocierającej się miejscami o umiarkowany zachwyt. Miało być potężnie, barwnie oraz melodycznie i z takim też przeświadczeniem kończyłem filmowy seans. Pojawiająca się w napisach końcowych fanfara z tematem przewodnim sagi idealnie podsumowała ten dwugodzinny, polifoniczny twór. Pozostało tylko skonfrontować te doświadczenia z materiałem zawartym na albumie soundtrackwoym.
Solo był chyba najbardziej intensywnie promowanym soundtrackiem do gwiezdnowojennych filmów tworzonych pod szyldem Disneya. Duża w tym zasługa samego Powella, który na każdym kroku opowiadał o procesie tworzenia, tematach i ich wykorzystaniu. Spośród skomponowanych łącznie dwóch godzin ilustracji muzycznej, na krążku znalazło się niespełna 80 minut skrzętnie przemontowanego i zgrabnie zaprezentowanego materiału. Obok właściwiej treści ścieżki dźwiękowej nie mogło również zabraknąć skromnej, ale znaczącej dla ogółu pracy, suity Johna Williamsa. Ten trzyminutowy utwór miał być wizytówką całej partytury – jej filarem i towarem eksportowym. Ale pierwszy odsłuch daleki był od wielkiego entuzjazmu. Nie zrozumcie mnie źle. Ta dwuczłonowa melodia skomponowana przez weterana muzyki filmowej spełnia swoje założenia programowe. Skonstruowana została w przygodowym duchu, oddającym filmowy klimat, a jej heroiczny wydźwięk idealnie sprawdza się jako podwalina licznie pojawiających się utworów akcji. Ale brak jej tzw. bożej iskry, która wyniosłaby rzeczony temat ponad standardowe możliwości jego twórcy. Nie łudźmy się, że w gwiezdnowojennej franczyzie zyska on na znaczeniu tak samo, jak motywy Luke’a, Lei, czy innych bohaterów starej Trylogii. Jednego natomiast nie można odmówić tej prostej w konstrukcji melodii. Dobrej funkcjonalności w zderzeniu z kreacją głównego bohatera.
Uczeń, który przerósł mistrza
Skupmy się przez chwilę na samej tematyce. „Na papierze” wygląda imponująco, choć w praktyce przypomina to trochę teatr jednego aktora. Wiadomym było, że melodia Williamsa procentowo zabierze najwięcej przestrzeni, choć moim skromnym zdaniem to nie ona kradnie tutaj uwagę słuchacza. I dowodem na to jest właściwa część filmowej ilustracji. Odważnym, ale chyba właściwym będzie stwierdzenie, że cała magia muzyki Powella zaczyna dziać się dopiero po wybrzmieniu ostatnich nut kompozycji Williamsa. To właśnie John Powell nadaje tej prostej melodii większego sensu. I żeby się o tym przekonać nie trzeba daleko szukać. Wystarczy przeprawić się przed pierwsze dwa fragmenty właściwej części scoru Meet Han i Corellia Chase. Dodając do tego równie dynamiczny i porywający Flying with Chewie już na wstępie maluje się ciekawy obrazek żywiołowej akcji, której… No właśnie, bardzo blisko do doskonale znanej nam twórczości Johna Pawella z animacji. Monotonna, wysuwająca się na pierwszy plan perkusja jest stałym bywalcem aranżacji „akcyjniaków”, co już na wstępie może powodować pewien zgrzyt. Zbyt radośnie i zbyt modernistycznie… Ale przecież taki był plan. Dopiero wypowiedzi kompozytora rzuciły światło na motywy, jakie stały za taką, a nie inną stylistyką. To właśnie Williams zachęcał Powella do bardziej współczesnego potraktowania historii Hana. I jeżeli przysłuchamy się jego suicie, to możemy dojść do wniosku, że w tej klasycznie brzmiącej orkiestracji jest właśnie coś z takiego młodzieńczego, współczesnego (orkiestrowego) grania.
Oczywiście uniwersum gwiezdnowojenne rządzi się swoimi prawami, a jednym z nich jest wstrzemięźliwość od syntetycznego brzmienia. Rzeczywistość tą próbował naginać Michael Giacchino kreując dźwiękową panoramę Jedhy, ale John Powell nie szedł tą drogą. Każda nuta jaka wychodzi spod jego ręki jest na tyle organiczna, na ile tylko może. Oczywistym ograniczeniem jest element kulturowy, który każe kompozytorowi w muzyce źródłowej poeksperymentować z basem i subtelną elektroniką tworząc zmysłowe, jazzowe stylizacje (Chicken in the Pot). Nie brakuje również pulsujących, lekko slapstickowych fraz ilustrujących działania grupki złodziei (Is This Seat Taken?, L3 & Millennium Falcon). Wszystko to jest tylko dodatkowym ornamentem do pięknie uszytego stroju, jakim jest ścieżka dźwiękowa do Hana Solo.
Największą uwagę przykuwa jednak materiał, z jakiego została ona wydziergana. A jest nim muzyczna akcja. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że soundtrack do spin-offowego filmu Howarda to w głównej mierze action score. Zaczynamy bez zbędnych formalności, od razu lądując w morzu niekończącej się przygody, ale na prawdziwe fajerwerki przyjdzie nam jeszcze poczekać. Mniej więcej do sekwencji napadu na pociąg wypełniony coaxium. Tytułowe Train Heiest jest tylko preludium do zaskakującego w formie i treści Marauders Arrive. Co jest zaskakującego w tym utworze? Przede wszystkim bałkańskie wokalizy, które przez wielu (słusznie lub nie) kojarzone są z podobnymi zabiegami, jakie Horner stosował w Avatarze. Trzeba przyznać, że słuchanie tego płaczliwego „zawodzenia” bez filmowego kontekstu budzi wiele sprzecznych emocji. Dopiero wycieczka do kina pozwala zrozumieć zamysł kompozytora. Faktem jest, że egzotyka, jaka wdziera się dzięki temu do treści partytury nie pozostaje bez reperkusji. Wątek Enfys Nest jest tak ważny dla dalszego rozwoju wydarzeń, że siłą rzeczy, podjęte tu zabiegi będą musiały wracać również w finalnych aktach ścieżki dźwiękowej.
A takowy pod względem muzycznym prezentuje się nad wyraz wybornie. Scena słynnej ucieczki z Kessel ozdobiona została co prawda serią fanservice’owych cytatów tematycznych z klasycznej trylogii, ale abstrahując od treści warto zwrócić uwagę na sposób aranżacji. Te rwane, wzajemnie „przeganiające” się melodie, oddają ducha całej kompozycji – żywiołowej, nieposkromionej i buntowniczej jak sam bohater siedzący za sterami Sokoła Millenium. Ta samo nakręcająca się maszynka prowadzi nas do jednego z highlightów partytury. Do utworu Into the Maw. A ileż tam pasji wykonawczej i dbałości o techniczne detale! Poziom narzucony w tym spektakularnym kawałku zawstydza byle jaką w gruncie rzeczy końcówkę soundtracku, gdzie przez kilkanaście minut zamęczani jesteśmy ckliwą lub slapstickową liryką.
W kategoriach aranżacyjnych świetnie prezentuje się również marszowe Mine Mission. Żywo kojarząca się z twórczością Williamsa, czterominutowa fuga, odprowadza nas do mniej dostojnego w wymowie Break Out. Sprowadzenie tego motywu na grunt muzycznej akcji wychodzi Powellowi bardzo fajnie, ale do momentu, kiedy na horyzoncie pojawiają się perkusje. Słuchając tego uporczywie stosowanego zabiegu można dojść do wniosku, że perkusja jest wymówką kompozytora na przywiązywanie większej wagi do aranżacyjnych detali. Miarowo wystukiwany rytm najprościej ustawia motorykę, którą w innych warunkach należałoby szukać w świetnej chemii między innymi instrumentami. No ale przecież i tu można zasłonić się koncepcją uwspółcześniania gwiezdnowojennego uniwersum muzycznego. Można…
Przygody. Podniety. Jedi nie pożąda takich rzeczy.
A jednak. Bez przygody wywołującej ciarki na plecach, Gwiezdne Wojny nie są prawdziwymi Gwiezdnymi Wojnami. A w przeciwieństwie do Ostatniego Jedi, który zasłaniał się niewybredną stroną techniczną, te ciarki pojawiły się na moich plecach słuchając właśnie Hana Solo. I skoro niewiele w tym zasługi samego Williamsa, to musi to o czymś świadczyć. W partyturze do Han Solo: Gwiezdne wojny – historie jest wiele detali i smaczków, o których można rozpisywać się w nieskończoność. Wszystko sprowadza się jednak do ogólnego stwierdzenia, że John Powell podołał ciążącej na nim odpowiedzialności. Stworzył elektryzującą, świetnie odnajdującą się w filmie partyturę, która ma również wiele do zaoferowania poza obrazem. Mamy więc dwójkę sprawdzonych w boju kompozytorów (Giacchino, Powell), którzy bez większych kompleksów mogą w przyszłości przejmować franczyzę po wyraźnie zmęczonym serią Williamsie.
A co do samego soundtracku wydanego przez Walt Disney Records mogę dodać tylko tyle, że w zupełności wyczerpuje potencjał tego, co w filmie możemy usłyszeć i co może się ewentualnie spodobać. Aczkolwiek dzięki dużej aktywności kompozytora w mediach społecznościowych, wiadomo nam, że poza albumem funkcjonuje jeszcze ok 45 minut materiału. Cóż, jednym z największych minusów majowej premiery Hana Solo jest brak możliwości praktycznie natychmiastowego skonfrontowania albumu z materiałem na promocyjnym FYC kierowanym do akademików. Czekamy na ten dodatek z niecierpliwością, delektując się tym co mamy.
Inne recenzje z serii:
oraz: