Niejedna wytwórnia możne pozazdrościć kondycji finansowej Disneyowi i należącego do niego Marvel Studios. Co film, to kolejny, najczęściej gigantyczny sukces finansowy. Ale faktem jest, że ta pomyślna koniunktura opiera się dosyć miałkich filarach kultowych postaci komiksowych i jeszcze bardziej zachowawczego sposobu przenoszenia ich przygód na duże ekrany. Nie ma tu miejsca na większe eksperymenty. Na szokowanie widza lub ograniczanie go wysoką kategorią wiekową. Produkt ma się sprzedać, nawet kosztem powielania pewnych schematów. Idealnym tego przykładem jest druga część Strażników Galaktyki, która przebojem wdziera się do światowych kin. Odmierzone od linijki widowisko Jamesa Gunna jest w gruncie rzeczy przedłużeniem rozrywkowego tonu pierwszego filmu z 2014 roku. Tym razem nasi bohaterowie uciekają przed zemstą Ayeshi, najwyższej kapłanki Suwerennych. Jest to tym samym dogodna okazja do przywołania wątku dzieciństwa głównego bohatera, Petera, który w najmniej oczekiwanym momencie odnajduje swojego ojca. Dokąd to wszystko doprowadzi tytułowych Strażników? Oczywiście do kolejnej dawki trzymającej w napięciu akcji, solidnej porcji humoru i pamiętnych „one linerów.” Przyglądając się temu wszystkiemu nie można nie odnieść wrażenia, że twórcy Strażników Galaktyki vol. 2 zbyt mocno skupili się na odgrzewaniu formuł znanych z pierwszego filmu. Cierpi na tym przede wszystkim środkowa część widowiska, z której wieje nudą. Skutecznie rekompensuje to finałowe starcie upstrzone taką ilością efektów specjalnych i kolorów, że widz wychodząc z kina ma prawo poczuć się lekko zdezorientowany. James Gunn wybrnął jednak z tego filmu obronną ręką, ścieląc grunt pod długo oczekiwany udział Strażników w marvelowskiej wojnie o Kamienie Nieskończoności.
Chęć utrzymania pewnego poziomu rozrywki najbardziej odbiła się na ścieżce dźwiękowej, która jak w przypadku poprzedniego filmu, podzielona została na dwie sfery działania. Pierwszą, najbardziej znaczącą dla fabuły są piosenki – klasyki muzyki rozrywkowej z lat 70. i 80., które towarzyszą głównym bohaterom podczas różnych wydarzeń. I choć druga odsłona przygód Strażników nie czaruje już tak pokaźną ilością kultowych evergreenów, to jednak trudno tutaj mówić o rozczarowaniu, zwłaszcza w kategoriach funkcjonalnych. Piosenki w dalszym ciągu stanowią integralną część rzeczywistości filmowej, dzięki czemu nietrudno docenić ich rolę w zderzeniu ze świetnie zmontowanymi scenami akcji i działaniami Petera Quilla O wiele trudniej tu docenić pracę orkiestry oraz chóru, które odczytują emocje z kart partytury. O skomponowanie takowej James Gunn po raz kolejny poprosił swojego przyjaciela, Tylera Batesa, który jeszcze kilkanaście lat temu brylował na scenie muzycznej jako gitarzysta. Błyskawiczna kariera Amerykanina zbiegła się z angażem do pierwszych Strażników. I jaki był tego efekt? Warto odwołać się do recenzji soundtracku sporządzonej przy okazji premiery tego filmu. Było to bowiem całkiem miłe zaskoczenie po serii średnio udanych prac Batesa. Wyrazisty temat przewodni zdobiony był ornamentem dobrych orkiestracji oraz subtelnej elektroniki, a całość odznaczała się nienaganną funkcjonalnością. Jedynym mankamentem tego przedsięwzięcia był fatalny miks, sprowadzający całe nagranie do statystycznych, odmierzonych od linijki prac rodem z Remote Control Productions. Czy druga odsłona Strażników przyniosła pod tym względem jakieś większe zmiany?
Jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko walory estetyczne brzmienia, to faktycznie doczekaliśmy się znaczącej poprawy pod tym względem. Co ciekawe, nawet filmowy montaż okazał się łaskawszy dla tworu Batesa. Aczkolwiek konkurując z efektami dźwiękowymi o każdy skrawek filmowej przestrzeni, nierzadko ugina się pod ciężarem „mocniejszych” elementów widowiska, wytracając tym samym swoją moc sprawczą. Ale potencjał był całkiem spory. Mimo że Tyler Bates opiera konstrukcję partytury na tematach i rozwiązaniach znanych z poprzedniej pracy, to czyni to jak gdyby z większą brawurą. W sporządzone podręcznikowo aranże wdziera się tutaj „flow” dodający kolorytu zarówno architekturze technicznej, jak i wykonaniu orkiestry. Kosztem elektroniki wzmocniono tutaj rolę chórów, stanowiących nieodzowny element muzycznej akcji. Dzięki temu otrzymujemy nie tylko monumentalną, sporządzoną z wielkim rozmachem, ilustrację muzyczną. Także solidną porcję rozrywki stawiającą pracę Batesa w ścisłej czołówce Marvelowych scorów. Czy obok tak dobrego produktu można było przejść obojętnie?
Przyznam, że początkowo nie do końca wierzyłem w sukces tego muzycznego sequela. Ale opublikowany przez Hollywood Records, krótki, bo 43-minutowy soundtrack, kupił mnie w zupełności. W pierwszej kolejności pochwalić należy umiejętny dobór materiału, pozwalający cieszyć się optymalną ilością muzycznej akcji i liryki przy minimalnym udziale dramaturgicznych tekstur wypełniających przestrzenie. I należałoby tylko żałować, że wydawcy nie zdecydowali się opublikować rzeczonego słuchowiska w formie płyty CD lub, jak w przypadku muzyki do poprzednich Strażników, na dwupłytowym wydaniu Deluxe. Tyle jeżeli chodzi o stronę techniczną wydania. Pora zatem wejść w merytoryczną zawartość wirtualnego krążka.
Tematyka jest zarówno siłą pociągową przebojowości tego soundtracku, jak i największym jego mankamentem. Wszystko rozbija się o oryginalność, a raczej jej brak. Kompozytor nie włożył nawet minimum wysiłku w urozmaicenie palety melodycznej wykreowanej już trzy lata wcześniej. Oczywiście nie przeszkodziło to w maksymalnym wykorzystaniu rzeczonych idiomów. I właśnie od takiego mocnego akcentu rozpoczynamy naszą przygodę soundtrackową. Półtoraminutowy Showtime A-Holes bezpardonowo rzuca nas w wir patetycznej, świetnie zaaranżowanej akcji. Rozbudzone apetyty słuchaczy dosyć szybko nakarmione zostaną kolejną porcją orkiestrowo-chóralnych fraz w muzycznej kontynuacji tej sceny – vs The Abilisk. Chwila grozy dosyć szybko rewidowana jest przez wdzierający się znienacka, swobodny ton. Pozwala on „ugryźć” temat przewodni od nieco innej strony – komediowej, żeby nie powiedzieć, slapstickowej. Troszkę więcej liryki i romantyzmu? Nie ma sprawy! Tutaj idealnie sprawdza się końcówka The Mantis Touch, a przede wszystkim ciepłe, podniosłe Family History. Jeżeli miałbym szukać na soundtracku do drugich Strażników najbardziej przyjemnego dla ucha i zaskakującego utworu, to byłby nim właśnie wspomniany wyżej kawałek.
Film Gunna bardzo poważnie traktuje wątek rodzinny, zatem siłą rzeczy musiał on znaleźć swoje odbicie w charakterze i brzmieniu ścieżki dźwiękowej. Najwięcej pod tym względem dzieje się w dalszej części albumu – właściwie pod jego koniec, kiedy częstowani jesteśmy serią ckliwych, ale niezbyt mocno przerysowanych utworów o zabarwieniu lirycznym. Najistotniejszy w tym wszystkim wydaje się fragment Dad, który jak nie trudno się domyśleć, przypisany został scenie budowania relacji między Peterem a Ego. W tym kontekście dosyć ważna wydaje się również dynamika relacji między resztą jego załogi dumnie nazywanej „rodziną”. Jest to domeną trzech ostatnich utworów słyszanych na płycie: A Total Hasselhoff, Sisters oraz nasyconego patosem finału widowiska w Guardians of the Frickin Galaxy.
Oczywiście nie liryka, ale muzyczna akcja jest magnesem przyciągającym uwagę odbiorcy. I nie można przejść obojętnie wobec znacznej poprawy warsztatu Batesa w zakresie instrumentacji oraz wykorzystanych środków muzycznego wyrazu, ukierunkowujących partyturę na bardziej klasyczną wymowę. Przykładem są nie tylko wspominane wyżej utwory z początku albumu, ale również takie monumenty, jak Space Chase, Two-Time-Galaxy Savers lub Ego. Niestety im dalej zagłębiamy się w treść soundtracku, tym częściej do głosu dochodzi względny brak pomysłu na zagospodarowanie tego potencjału. Skutkuje to serią podniosłych fragmentów angażujących orkiestrowo-chóralne środki, a które to w dłuższej perspektywie czasu zaczynają po prostu przygniatać swoją intensywnością. Dlatego też nie bez zdziwienia przyjąłem sporadycznie pojawiające się, tematyczne pastisze. A skoro o takowych mówimy, to najbardziej zaskakujące jest tutaj nawiązanie do goldenthalowskiego Batmana w końcówce Kraglin and Drax. Nie psuje ono jednak ogólnego, pozytywnego wrażenia z jakim kończymy przygodę soundtrackową.
W ramach podsumowania odwołam się do tego, co napisałem wcześniej. Ścieżka dźwiękowa do drugiej części Strażników Galaktyki była dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Spodziewałem się „wysmażonej” na poczekaniu, niezbyt inspirującej ilustracji z syndromem niepotrzebnego sequela, a otrzymałem wciągające słuchowisko. Obok walorów czysto estetycznych, warto podkreślić, że partytura Batesa jest przede wszystkim dobrze skonstruowaną ilustracją, która bez większych kompleksów i umiejętnie wykorzystuje swój czas w filmie. Są też momenty, w których błyszczy podniosłymi aranżami tematu przewodniego lub ckliwą liryką przypiętą do scen o większym ładunku emocjonalnym. Szkoda tylko, że to pasmo sukcesów nie zostało okraszone szczyptą tematycznej kreatywności, która pozwoliłaby ścieżce dźwiękowej do drugich Strażników wyrwać się z ciasnych szpon przynależności do filmowego pierwowzoru. Niemniej, biorąc pod uwagę dotychczasowy poziom prac tego kompozytora i całokształt muzycznego uniwersum Marvela, trzeba przyznać, że jest to bardzo miłe zaskoczenie. Oby tak dalej!
Inne recenzje z serii: