Patrząc na to, co ostatnimi czasy produkuje studio Marvela, odnoszę wrażenie, że na naszych oczach dokonuje się rewolucja szeroko pojętego kina rozrywkowego. Przerzucenie skomplikowanego świata komiksowego na rzeczywistość filmową wiąże się nie tylko z wieloma podejmowanymi w tym samym czasie produkcjami, ale i licznymi crossoverami, sprawiającymi, że ekipa aktorska podróżuje z jednego planu na drugi, aby dograć potrzebny tam wątek. Historie Avengersów, czy chociażby Kapitana Ameryki pokazują to w sposób dobitny. Czy podobnie będzie w przypadku nowo podjętego przez Marvela wątku o Strażnikach Galaktyki? Śmiem twierdzić, że tak.
Film Jamesa Gunna, to kosmiczna opera idąca z duchem czasu – widowisko czerpiące z tego gatunku pełnymi garściami, aczkolwiek nie pozostająca wobec niego dłużna. Historia Petera Quilla jest bowiem stuprocentową, podręcznikową wręcz definicją filmowej rozrywki. Poza mocno zaakcentowanym tutaj apokaliptycznym wątkiem mamy prostą jak kij od szczotki historię drobnego cwaniaka, który kombinując na prawo i lewo stara się przetrwać kolejny dzień. Han Solo w uniwersum Marvela? Na to wygląda! Kiedy los splata go z nerwowym szopem Rocketem, głupim jak brzoza Grootem, silnym i kompletnie pozbawionym poczucia humoru Draxem oraz ambitną Gamorą, jego życie wywraca się do góry nogami. Swoistego rodzaju rewolucję przeżywa również widz, który obserwując liczne slapstickowe sceny, inteligentnie wplecione żarciki i całkiem wdzięcznie prezentującą się stronę wizualną, zastanawia się, czy oby na jego oczach nie wyrasta godny następca Gwiezdnych wojen. Faktem jest, że widowisko Gunna pokochały miliony i tylko kwestią czasu jest pojawienie się kolejnych części odkopujących przy okazji całe bogactwo komiksowego uniwersum.
W całym tym zamieszaniu wokół projektów filmowych Marvela jedno pozostawało zawsze pod wielkim znakiem zapytania. Mianowicie warstwa muzyczna, która od wielu lat nie może się doczekać jakiejś jednej myśli przewodniej. Co film, to nowe nazwisko. Bogactwo stylów, tematów, opracowań może przyprawić o zawrót głowy. Na pewno nie z zachwytu, gdyż na palcach u jednej ręki da się wyszczególnić partytury, które jakością i przebojowością dorównują swoim filmowym odpowiednikom. Wydawać by się mogło, że po dwóch wielkich angażach Briana Tylera, kompozytor ten na stałe zagości w kuluarach Marvela. Otóż nic bardziej mylnego. Gdy w sierpniu 2013 roku padła informacja, że do Strażników Galaktyki zaangażowany został Tyler Bates, mało kto wierzył, że w nasze ręce trafi przebojowa i ponadczasowa partytura. Atmosferę próbował łagodzić sam reżyser wielokrotnie podkreślając, że jest pod wielkim wrażeniem tego, co robi w Strażnikach Bates. Czyżby lata wegetacji miały w końcu zaowocować jakaś spektakularną, przełomową dla tego twórcy kompozycją? Zamieszczone poniżej zdjęcie świetnie odzwierciedla faktyczny stan rzeczy…
Jeszcze przed premierą filmu zweryfikowała to rzeczywistość, kiedy na rynku soundtrackowym pojawił się album zawierający godzinną prezentację oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Już pierwszy odsłuch pokazał, że o żadnej rewolucji absolutnie nie ma tu mowy. Pod wątpliwość poddałbym nawet kwestię ewolucji – poszukiwania swojego języka muzycznego. Owe godzinne doświadczenie przekonało, że nawet mimo dużej intensywności faktury, mimo zaskakująco łatwo wpadającej w ucho tematyki, muzyczna przygodna muzycznej przygodzie nie jest równa. Co zatem sprawia, że godzina spędzona przy pracy Tylera Batesa dłuży się w nieskończoność, podczas gdy ten sam czas poświęcony na odkrywanie kolejnych prac innych artystów mija jak z bicza strzelił? Na to pytanie można dać wiele odpowiedzi, ale wszystkie sprowadzają się do jednego – Batesowi brakuje zarówno dobrze rozwiniętego warsztatu jak i dystansu do tego, co robi. Zbyt mocno przywiązuje się do rzeczywistości filmowej zupełnie się w niej zatracając. Seans kinowy Strażników potwierdził to w stu procentach. Partytura wydaje się stricte funkcjonalnym rzemiosłem, które ma swoje momenty, ale w założeniach jest przede wszystkim motorem napędzającym rozgrywające się na ekranie wydarzenia. Partytura budowana jest w mainsteamowym, trochę pretensjonalnym stylu. Nie trudno tu o wrażenie, że Bates przechadza się doskonale utartymi ścieżkami nie dając praktycznie nic z siebie. Świadczy o tym między innymi oparcie większości utworów akcji na sprawdzonym ostinato. Nie mogło zabraknąć również tak lubianego przez Batesa gitarowego brzmienia. W skojarzeniu z bombastyczną muzyką akcji wypada ono trochę kiczowato, choć trzeba przyznać, że w budującym napięcie underscore prezentuje się całkiem przyzwoicie. Mówiąc o instrumentarium warto zwrócić uwagę na fakt, że aparat wykonawczy Strażników wychodzi dalece poza to, z czym do tej pory miał do czynienia Bates. Bardzo rozbudowana orkiestra z towarzyszącym jej chórem potrafią robić wrażenie w zestawieniu z epickimi scenami kosmicznych batalii i dynamicznie zmontowaną akcją. Nie bez znaczenia pozostał również miks, który w rzeczywistości filmowej wydaje się o wiele bardziej żywy, aniżeli na soundtracku. Edytorzy zadbali, by większość wejść heroicznego tematu przewodniego wyróżniało się na tle zabierających przestrzeń efektów dźwiękowych. To samo powiedzieć można o minorowym, powściągliwym motywie Ronana świetnie wkomponowanym w mroczną scenerię. Dopełnieniem tego wszystkiego jest zestaw oldschoolowych piosenek genialnie wtopionych w fabułę. Mając więc do czynienia z samym filmem można dojść do wniosku, że ścieżka dźwiękowa jako całość jest wręcz idealną odpowiedzią na dramaturgię, rozrywkowy ton i widowiskowość filmu Gunna. Problem pojawi się wtedy, gdy te wrażenia spróbujemy przenieść na doświadczenie soundtrackowe.
Żeby więc nie obciążać zbytnio odbiorcy, wydawcy przygotowali dwie oddzielne pozycje soundtrackowe – regularną zawierającą mix piosenek wykorzystanych w filmie oraz wersję „Deluxe” składającą się z rzeczonego songtracku („Awesome Mix vol.1″) oraz ilustracji Batesa. Z wiadomych powodów postanowiłem wziąć na warsztat ów delikates. Zanim jednak przejdziemy do oceny walorów estetycznych partytury, słów kilka o songtracku. Przyglądając się traciliście jeszcze przed seansem ciężko mi było uwierzyć, że jest to faktycznie „awesome mix” wtapiający się w stylistykę kosmicznej opery Marvela. Projekcja rozwiała wszelkie wątpliwości, tym bardziej, że filmowcy w bardzo oryginalny sposób podeszli do prezentacji piosenek. Otóż postanowili włączyć je w świat przedstawiony Strażników, czyniąc je niejako wiernym towarzyszem przygód Quilla, który zakładając słuchawki na uszy kreuje diegetyczną ścieżkę dźwiękową do swoich licznych przygód. Właśnie owe zderzenie klasyki z ultranowoczesną wizualizacją tworzy genialny kontrast, który potęguje wysmakowany humor jakim okraszane są te sceny. Dziwnie jest wracać do tego zestawu utworów w oderwaniu od materii filmowej. Są to po prostu klasyki, które choć wnoszą wiele „funu”, to jednak w większym stopniu nie definiują klimatu Strażników. Uwierzcie lub nie, ale o wiele bardziej czyni to partytura Tylera Batesa.
Szkoda tylko, że wyniesione z sali kinowej wrażenia szybko rozbijają się o banalne aranże i trochę dającą się we znaki estetykę brzmienia z odmierzonym od linijki miksem i spłaszczającym całość masteringiem na czele. Ale nawet odżegnując się od całej strony technicznej przedsięwzięcia pozostaje nam jeszcze jednej problem. Mianowicie strona koncepcyjna i konstrukcja całej partytury. Tyler Bates nie podejmuje próby nakreślania relacji między bohaterami, a cała zniewalająca sceneria toczącej się akcji również pozostaje jakby niezauważona. Partytura jest właśnie takim polem, na którym ściera się czynnik heroiczny z zaniżającymi nastrój, mrocznymi teksturami przylepionymi do głównego antagonisty. W sytuacji, gdy częstowani jesteśmy godzinnym zestawem takich utworów, ma prawo wystąpić element zmęczenia. By temu zapobiec wydawcy dokonali drobnej korekcji w sposobie prezentacji. Między innymi z tego powodu rozbili długą sekwencję finalnego pojedynku dawkując ją po trosze na całej długości albumu. Czy było to dobre rozwiązanie? Poniekąd tak. W ten oto sposób już na samym początku zmagań z original score (The Final Battle Begins) jesteśmy w stanie zapoznać się z pełną przepychu aranżacją tematu głównego… Przy okazji również możemy przetestować jego funkcjonalność w intensywnej muzyce akcji. Trzeba przyznać, że w tej odsłonie prezentuje się całkiem ciekawie. Trochę więcej wątpliwości stwarza scena spektakularnej ucieczki Quilla z planety Morag ilustrowana utworem Quill Big Retreat. Bates powiela się dosłownie na każdej płaszczyźnie – od konstrukcji wyprowadzania tematu począwszy, a na orkiestracjach skończywszy. Intensyfikacja w zakresie instrumentarium i zwiększenie dynamiki odbija się przede wszystkim na brzmieniu orkiestry, która z każdą kolejną nutą wydaje się bardziej sztuczna, samplowana. Nie pomagają nawet pogłosy i efemeryczne budowanie przestrzeni w procesie postprodukcji. Niestety taki wizerunek muzycznej akcji pozostanie w nas niemalże do samego końca. Wyjątkiem są momenty kiedy kompozytor wciska patetyczną fanfarę i traktuje ją jako pewnego rodzaju interwał w motorycznej, żeby nie powiedzieć, monotonnej, akcji. Mimo tego naszą uwagę przykują dwa utwory walczące o laur highlightów partytury. Będzie to The Kylyn Espace skomponowany pod scenę brawurowej ucieczki z więzienia na Kylyn oraz Black Tears ze wspomnianej wyżej finałowej konfrontacji. Pomijając oczywistą oczywistość oparcia całości na rytmicznych ostinatach, warto zwrócić uwagę na pracę chórów. Jest to coś, czego Bates nie przerabiał jeszcze w tak dużej skali. I mimo prostolinijności wejść tego chóru, daje to przeświadczenie o „epickości” dziejących się na ekranie wydarzeń. Dzięki temu także słyszana na albumie muzyka zyskuje dodatkowy atut.
Całe szczęście Strażnicy Galaktyki to nie tylko dynamika i motoryka zjadająca swój własny ogon. Jak już wspomniał wyżej jest tu też miejsce na niespokojne, pełne napięcia frazy, których głównym sprawcą jest Ronan i jego zwierzchnik Thanos. Poza wieloma mniej lub bardziej chwytliwymi aranżami, na albumie znajdziemy quasi-suitę koncentrującą się na pełnej prezentacji tej melodii. Szczerze powiedziawszy szału nie ma. Skupiając się na budowaniu atmosfery grozy Bates zupełnie odciął się od potrzeby wyprowadzenia tu jakiegoś mocnego tematu odciągającego uwagę od stale repetowanej heroicznej fanfary. Podobny problem miał zresztą Brian Tyler pisząc oprawę do drugiej części Thora. W tamtym przypadku mogliśmy jednak liczyć na iście demoniczną muzykę zniewalającą słuchacza samym klimatem. Bates próbuje, choć nie zawsze udaje mu się wzbudzić wiarygodność odbiorcy. Żywym przykładem jest The Destroyer, gdzie kompozytor mając na stanie tak bogate instrumentarium oraz jeden z najlepszych na świecie chórów niepotrzebnie sięga po anachroniczną elektronikę. Gdy w Ronan’s Arrival dorzuca do tego zestawu chór, to otrzymujemy coś na miarę znienawidzonego przez krytyków remake’u Conana. Troszkę lepszym wykorzystaniem syntetycznego brzmienia poszczycić się może utwór ilustrujący spotkanie z Kolekcjonerem (The Collector). Seria hipnotycznych dźwięków całkiem dobrze odnajduje się w barwnym, choć groteskowym środowisku funkcjonowania tej postaci.
W tym natłoku mniej lub bardziej pasjonujących symfoniczno-elektronicznych tektur znalazło się też miejsce na chwilę muzycznego wytchnienia. Liryka, poza tematem przewodnim, jest chyba najmocniejszą stroną tej partytury. Pretekstem do zaistnienia takowej był już sam filmowy prolog, gdzie jesteśmy świadkami trochę naiwnej, ale wyciskającej łezkę z oka sceny. Towarzyszący jej utwór To The Stars, to smyczkowo-fortepianowa, melancholijna melodia odwołująca się do wielu pokutujących w gatunku schematów. Zdecydowanie lepiej prezentuje się liryka skojarzona z Grootem. Ten z pozoru mało istotny bohater serwuje nam dwie niezwykle emocjonujące sceny, które Tyler Bates ilustruje zaskakująco dobrze za pomocą ciepłej symfoniki okraszonej chórem. Na płycie będą to utwory Groot Spores oraz Groot Cocoon. Przedłużeniem tej atmosfery jest bardziej rozbudowane pod względem melodycznym Sacrifice i stonowane We All Got Dead People. Widowisko Gunna kończymy natomiast dwuminutowym A Nova Upgrade, gdzie poważny ton ustępuje miejsca sentymentalnej, choć nie pozbawionej ciepła ilustracji.
Bardzo, ale to bardzo chciałem w tym miejscu posłać w kierunku Marvela szyderczy uśmieszek za kolejny nietrafiony angaż kompozytorski i powiedzieć „a nie mówiłem”. Powstrzymuje mnie przed tym tylko i wyłącznie zaskakująco poprawna funkcjonalność partytury Batesa. Także to, że mimo przywiązania do schematów i ubogiego warsztatu zdołał się jako tako wstrzelić w konwencję i zamysł artystyczny Jamesa Gunna. Niewątpliwym akceleratorem wyniesienia warstwy muzycznej ponad przeciętność była diegetyczna rola piosenek, może niezbyt trafiających w gusta współczesnego odbiorcy, ale dobrze sprawdzająca się w rockowym, badassowym wizerunku Quilla. Z tego też tytułu wszystkich zainteresowanych indywidualnym odsłuchem odsyłam w kierunku recenzowanego tu wydania „Deluxe”. Tym bardziej, że sama ilustracja Batesa póki co opublikowana została tylko w wersji digital download. Ode mnie mocna trójka za całokształt.
Inne recenzje z serii: