W czasach obecnych talent to nie wszystko. Kluczem do sukcesu w branży filmowej wydaje się również umiejętność pozyskiwania nowych znajomości i skuteczna autopromocja. Jeżeli mówimy o tak ważnym elemencie produkcji, jakim jest muzyka, to do tego wszystkiego dochodzi jeszcze pozytywny odzew ze strony odbiorców, tudzież słuchaczy. Beara McCreary’ego pokochaliśmy już od pierwszych jego prac. Battlestar Galactica otworzyło przed nim nie tylko zainteresowanie ze strony miłośników muzyki filmowej, ale i decydentów największych prywatnych stacji telewizyjnych. Caprica, Kroniki Sary Connor, Człowiek cel, Żywe trupy, Demony Da Vinci, Outlander… Amerykański kompozytor stał się swoistego rodzaju ikoną muzyki serialowej i nic nie zapowiada, że miałoby to się w najbliższym czasie zmienić.
Informacja, że McCreary bierze się za telewizyjną produkcję studia Marvel i sieci ABC napawała niesamowitym optymizmem. Za Agentami T.A.R.C.Z.Y. stały bowiem bardzo duże oczekiwania, jak i pieniądze, a tak dogodne środowisko nie mogło nie wpłynąć na jakość ścieżki dźwiękowej. Droga do angażu była jednak długa. Kompozytor musiał wiele czasu spędzić na rozmowach i wstępnych projektach z odpowiedzialnym za produkcję Jossem Whedonem, by wykreować odpowiednie brzmienie i barwę kluczowych motywów. Summa summarum udało się dojść do konsensusu i wraz z rozpoczęciem prac nad serialem ruszyła również machina produkująca ilustrację muzyczną. Każdy etap tworzenia tej ścieżki dźwiękowej został zresztą (tak jak w przypadku innych seriali) dosyć szczegółowo udokumentowany na blogu kompozytora.
Już pilotażowy odcinek dał do zrozumienia z jakim brzmieniem będziemy mieli do czynienia. Nie odbiegało ono dalece do tego, co Bear zaprezentował w Człowieku celu oraz The Cape – ergo najbardziej heroicznych w wydźwięku kompozycjach w dorobku Amerykanina. Gdy dorzucimy do tego dynamikę i manierę wprowadzania pewnych „stałych fragmentów ilustracji” na schematach wypracowanych jeszcze za czasów BSG, wtedy otrzymujemy istny festiwal sentymentalnych powtórek. Mamy więc silnie rozbudowaną sekcję perkusyjną, której uzupełnieniem są patetyczne dęciaki. Jest to oczywiście płaszczyzna, na której wyrasta nie tylko fanfara z tematem przewodnim, ale również większość utworów akcji. Orkiestracje nie są zbyt wymyślne. Obie te sekcje ściśle ze sobą współpracują, ocierając się miejscami o wręcz rockowy performing. Wyjątek stanowi sekcją smyczkowa, która u Beara zawsze traktowana była w sposób wyjątkowy. Przykładem jest nie tylko wspaniale wyeksponowana liryka, piękne melodie przywołujące flagowe utwory z Battlestara, ale również okazjonalnie pisane „koncerty”, których nie zabrakło również i w Agentach T.A.R.C.Z.Y.. Ścieżka dźwiękowa jest więc nie tylko aktywnym uczestnikiem wydarzeń dziejących się na ekranie, ale także niejako ściśle zespolonym z fabułą elementem (przykład odcinka „The Cellist”).
Z drugiej strony Bear absolutnie nie odsłania przed nami żadnych nowych kart. Posługuje się tym samym od lat językiem muzycznym, który tylko nieznacznie przechodzi metamorfozę. Daje się zauważyć okresy fascynacji kompozytora jakimiś środkami muzycznego wyrazu, czego przykładem jest uparte wciskanie liry korbowej do wielu produkcji osadzonych na tle historycznym. Seriale akcji dają z kolei większe pole do popisu w wykorzystaniu „drapieżnych” w brzmieniu instrumentów. Mowa tu nie tylko o gitarach elektrycznych, które stały się rutyną w action score Agentów T.A.R.C.Z.Y., ale i o elektronicznych teksturach wspierających to środowisko. W połączeniu z rytmicznymi, skocznymi melodiami tworzy to piorunujący i atrakcyjny zestaw, który aż krzyczy, by uwolnić go z ciasnych ram obrazu.
A o takowy zabieg wcale nie było łatwo. Już na etapie tworzenia oprawy do pierwszego sezonu Bear McCreary wyjaśniał, że kwestia wydania soundtracku będzie spędzała sen z powiek prawnikom. Z jednej strony mamy bowiem wytwórnię, która sprawuje pieczę nad twórczością Beara (jego własne dziecko – Sparks & Shadows), z drugiej natomiast za gigantem filmowym Marvela stoi równie spory podmiot – Hollywood Records. Drogą konsensusu, ale dopiero po dwóch latach, udało się wypuścić na rynek krążek z fragmentami ścieżki dźwiękowej do pierwszego sezonu. Krążek może i podchodzący do bogatej spuścizny Beara z dużym dystansem, ale na pewno nie przynoszący jej wstydu. Całość bowiem stanowi dokładnie wyselekcjonowany i przemontowany materiał, wypełniający płytę aż po brzegi. I tu pojawia się pierwsze „ale”. Otóż słuchacze, którym warsztat Beara zdążył już przez te minione lata spowszednieć, mogą mieć pewne obiekcje co do długości albumu. Niemiej jednak odkładając na bok wszystkie kwestie tyczące się oryginalności, okazuje się, że soundtrack do pierwszego sezonu Agentów T.A.R.C.Z.Y., to solidna porcja muzycznej rozrywki. I w takich kategoriach należałoby go ocenić.
Doskonałym preludium do tego przebojowego słuchowiska jest trzyminutowa tytułowa uwertura. To dokonała okazja do zapoznania się z tematem, który w czołówce serialu i napisach końcowych potraktowany został po macoszemu. Jakkolwiek mało odkrywczy i podobny do wielu innych motywów Beara, zaskakująco łatwo nawiązuje kontakt z odbiorcą stając się przyjemną podstawą pod dynamiczną i polifoniczną muzykę akcji. O jakości takowej przekonamy się już u progu naszej przygody z soundtrackiem. Oto bowiem przed nami dwie mocne suity ilustrujące finalne konfrontacje z dwóch pierwszych odcinków serialu. Co prawda starcie z Petersonem na Union Station , to w gruncie rzeczy mainstramowy, symfoniczno-elektroniczny akcyjniak, ale analogiczny utwór z finału epizodu 0-8-4 jest już bardziej wymyślnym tworem, gdzie nie brakuje symbolicznej, peruwiańskiej etniki. Łącząc to z drapieżnym, gitarowym fuzzem, kompozytor uzyskał ciekawy efekt. Może mało oryginalny, bo ci, którzy znają partyturę do gry Dark Void nie będą zaskoczeni finalnym efektem. Niemniej formuła ta sprawdziła się nie tylko jako ilustracja scen batalistycznych, ale przede wszystkim jako doskonałe dziewięciominutowe słuchowisko.
Początek iście spektakularny, choć troszkę monotonny w treści. Nie oczekujmy jednak, że album soundtrackowy będzie równie przebojowy przez pozostałe 60 minut. Fakt, rytmiczna muzyka akcji może i stanowi główny trzon tego słuchowiska, ale nie przytłacza swoją nadmierną aktywnością i jednomyślnością przekazu. Przykładem może być podporządkowane ściśle obrazowi, The Obelisk oraz zupełnie przeciwne, szalenie interesujące pod względem aranżacyjnym Gravitonium. Dosyć ciekawym wydaje się również Willing to Sacrifice, który po przewidywalnym początku ustępuje miejsca świetnej smyczkowej liryce. Bogatej dramaturgicznie i jakże przypominającej wiele podobnych w wymowie utworów z Battlestar Galactica. Jak już zresztą wyżej wspomniałem, McCreary dosyć dobrze rozumie rolę smyczków, co jest pokłosiem nie tylko gruntownego wykształcenia pod czujnym okiem Elmera Bernsteina, ale i fascynacji kameralnymi pracami koncertowymi. Nie dziwi więc nawiązanie do klasycyzmu w Cello Concerto i melancholijne Alien DNA z wybijającym się smutnym wokalem Rayi Yarbrough. No właśnie, znowu Raya…
Rozumiem, że słuchacz po praz pierwszy mierzący się z twórczością Beara ma prawo ulec fascynacji tej wielopłaszczyznowości na jakiej nadaje kompozytor. Tutaj dynamiczna, współcześnie brzmiąca akcja, kilka minut później iście koncertowy, świetnie zaaranżowany kawałek, innym razem liryka z pięknym wokalem… Niestety to tylko echa przeszłości, które notorycznie repetowane są w kolejnych pracach. Już przy okazji poprzednich partytur McCreary’ego wspominałem, że głównym źródłem zastoju w warsztacie Amerykanina jest zamykanie się w gronie tych samych wykonawców. Rozumiem, że niczym Hans Zimmer stara się być dobrym wujkiem dla znajomych muzyków, ale bez artystycznego sprzężenia z różnymi indywidualnościami nie ma mowy o nabywaniu nowych doświadczeń.
Dlatego też ścieżka dźwiękowa do Agentów T.A.R.C.Z.Y. mimo swojej przebojowości i „inwazyjności” nie stanowi większego zaskoczenia dla słuchacza śledzącego karierę Beara już od czasów Galactici. Na pewno wielkim zaskoczeniem nie będzie ilustracja z dwuczęściowego finału pierwszego sezonu, która na płycie częstuje nas bombastyczną suitą o wymownej nazwie The Big Bang. Pojawiający się tam dźwięk gamelanu jest kolejnym etnicznym znacznikiem zapożyczonym z czwartej serii BSG. Zupełnie bez większego szału przemyka nam również motyw Garretta – głównego antagonisty tytułowych agentów i jednego z przywódców Hydry. Z soundtrackiem rozstajemy się natomiast całkiem fajnym marszem The Rusing Tide, gdzie w obroty brany jest temat przewodni serii.
Mimo kulejącej oryginalności i manieryzowania pewnych sfer aranżacyjnych, Agenci T.A.R.C.Z.Y, to jedno z ciekawszych słuchowisk, jakie dostarczył nam ostatnimi czasy McCreary. 80-minutowy soundtrack jest dziarską rozrywką, która tylko miejscami ociera się o jakieś bardziej zaskakujące rozwiązania techniczne. Co ciekawe, zarówno w obrazie jak i poza nim ma prawo wywoływać te same emocje. Dosyć skrajne i zależne od naszych indywidualnych preferencji muzycznych. Jedno jest pewne. Bear McCreary pozostaje w ścisłej czołówce kompozytorów, którzy pozornie gorszą siostrę muzyki filmowej, jaką jest produkcja telewizyjna, wynoszą do miana niemalże gatunkowego evergreenu.
P.S. Na oficjalnej stronie Jonathana Ortegi – artysty tworzącego muzykę dodatkową dla Beara – znaleźć możemy blisko godzinę dodatkowej ilustracji z tego serialu!!
Inne recenzje z serii: