Po dłuższej przerwie powracając do sprawdzonej formuły TOP30, przedstawiamy dorobek kolejnego spośród najwybitniejszych kompozytorów muzyki filmowej wszech czasów. John Barry był jednym z tych, którzy na zawsze zapisali się w pamięci nie tylko słuchaczy gatunku, ale przede wszystkim zwykłych kinomanów, bo posiadł wspaniałą umiejętność chwytania za serca swoimi melodiami, stając się jednym z największych mistrzów liryki i romantyzmu w muzyce filmowej. Barry potrafił wszakże znacznie więcej, wszak to on zdefiniował brzmienie serii o agencie 007, był także współautorem słynnego „James Bond Theme” oraz wielu innych szlagierów filmówki. Brytyjczyk skomponował łącznie ponad 100 ścieżek dźwiękowych, a wśród nich mnóstwo znakomitych i niezapomnianych utworów. Trudno było wybrać jedynie 30 z nich, ale wspólnymi, redakcyjnymi siłami udało nam się wyłonić te, naszym zdaniem, naj- naj-. Oto one, oto TOP30 Johna Barry’ego wg Filmmusic.pl:
Kwintesencja orkiestrowej brawury Johna Barry’ego lat 60-tych. Pompatyczny, groteskowy marsz, reprezentujący neonazistowskich antagonistów, stanowi niemałą niespodziankę dla każdego, kto po The Quiller Memorandum spodziewa się wyłącznie szpiegowskiej akcji.
Fortepian i smyczki, czyli John Barry wyczarowujący jeden ze swych sztandarowo prześlicznych romantycznych tematów. Ten w czołówce filmu prezentujący się na tle chmur, był pewnie inspiracją dla twórców i kompozytora wiele lat późniejszego Pearl Harbor.
Jeśli komuś wydawało się, iż John Barry to wyłącznie romantyczne tematy i bondowska przebojowość, ten utwór brutalnie wyprowadzi go z błędu. Kulminacyjna sekwencja muzyczna filmu Johna Schlesingera kipi surrealistyczną grozą, którą angielski kompozytor sugestywnie kreuje, sięgając po awangardowe techniki.
Rytuał poświęcenia Jessiki Lange Anglik okrasza agresywną, trzymającą w napięciu muzyką, która łączy brzmienie sekcji dętej, wykonującej posępne, niemal apokaliptyczne tony, z dziką partią chóralno-perkusyjną, łączące się w imponującej, szokującej kulminacji, obrazującej pojawienie się po raz pierwszy na ekranie Konga.
Barry do Księcia przypływów stworzył cudny, emocjonalny temat główny i…odszedł z projektu. Na szczęście wydał go dla swoich fanów na kompilacji Moviola jak i zaadaptował go do filmu IMAX pt. Across the Sea of Time. Na szczęście, bo zaprawdę to piękny kawałek muzyki filmowej.
Niezwykle seksowny temat w filmografii Barry’ego idealnie oddający zwariowaną kulturę lat 60tych. Lekki jazzowy klimacik, połączony z przepełnioną erotyzmem wokalizą, tworzą utwór równie pociągający, co główna bohaterka filmu.
Genialny kawałek ilustrujący widowiskową walkę na moście Golden Gate. Barry wzbogaca swoje klasyczne bondowskie brzmienie z werblami i sekcją dętą o mocne gitarowe riffy, tworząc wybuchową mieszankę od której można dostać zawrotów głowy.
Urodziwa Jenny Agutter i jej filmowy brat z pomocą młodego Aborygena próbują przetrwać w australijskiej dziczy. A widz wraz z nimi coraz bardziej jednoczy się z naturą, także dzięki pięknej, nastrojowej, kontemplacyjnej ilustracji Barry’ego.
Klasyczny melancholijny finał Johna Barry’ego w trybie romantycznym: harmonijka, gitara, fortepian i flet pięknie podsumowują doświadczenia życiowe głównej bohaterki, prezentując w pełnej krasie jeden z najładniejszych tematów muzycznych w dorobku Anglika.
Piękny, klasowy temat miłosny, wykorzystujący elementy orkiestrowe i jazzowe, stanowi najjaśniejszy punkt filmowego romansu Sly’a Stallone’a i Sharon Stone. Utwór jest poza tym równie zmysłowy, jak Sharon być potrafiła w najlepszych momentach swojej kariery.
Ostatnia część tej finałowej suity z rozszerzonego wydania ścieżki dźwiękowej do Podniebnej drogi do Chin, to śliczny, ale dość standardowy jak na Barry’ego temat główny/miłosny, który przy odrobinie złośliwości mógłby być pomylony z motywem z Pożegnania z Afryką. Siłą tej ścieżki są jednakże również znakomite i porywające elementy przygodowe. W tym utworze stanowią one akt wcześniejszy, a wraz z wspomnianym „love theme” są idealnym podsumowaniem tego, co w ścieżce z Highr Road to China najlepsze.
Lawrece Kasdan w Żarze ciała z 1981 r. próbował chyba ożywić kryminał noir. Przeszczep tej stylistyki do kina kolorowych lat 80. zakończył się raczej marnie, ale wszakże dobrze, że powstał, choćby dla znakomitej muzyki Barry’ego. Anglik świetnie odnalazł się w tajemniczym, dusznym a jednocześnie namiętnym klimacie. Orkiestra, syntezatory oraz jazzowe elementy z nieodzownym saksofonem budują świetny temat przewodni, najpiękniej prezentowany w tym finałowym utworze.
Młody John Barry nie pierwszy raz daje się poznać jako specjalista od kina historycznego i muzyki czerpiącej z dorobku kulturowego Albionu. Tym razem Anglik na tapetę bierze wiersz miłosny autorstwa tytułowej bohaterki filmu i przemienia go we wzruszającą, delikatną pieśń w wykonaniu Vanessy Redgrave. Niewinna, liryczna atmosfera kinowego XVI wieku zdaje się być przeciwieństwem mroków wojny trzydziestoletniej i Ostatniej doliny, dla których powyższa pieśń stanowi muzyczną odtrutkę.
Mimo, że Black Hole, disney’owska próba zmierzenia się z Gwiezdnymi wojnami, okazała się spektakularną klapą, to jednak nie można tego samego powiedzieć o muzyce Johna Barry’ego. Szczególnie jego Overture tryska odpowiednią energią i radością, jakiej oczekujemy od kina nowej przygody. Utwór znakomicie wpada w ucho, zachęcając nas do wzięcia udziału w kosmicznej przygodzie.
Jeden z najlepszych bondowskich marszów i jeden z najlepszych utworów ze wszystkich ścieżek o agencie 007. Utwór ilustrujący w filmie z Seanem Connery’m rozpylanie trującego gazu nad Fortem Knox. Hipnotyzujące werble, połączone z narastającą w siłą sekcję dętą, plus perfekcyjnie dodane fragmenty tematu głównego filmu. Wielki orkiestracyjny kunszt do którego aż trzeba zasalutować.
Furia kotłów i sekcji dętej inicjuje barbarzyńską burzę orkiestrową, z której wyłania się błyskotliwy temat przewodni ścieżki. Ociężale rytmiczna melodia prowadzi do boju afrykańskie kohorty, zwiastując brutalne starcie dwóch militarnych potęg. Majestatyczne frazy instrumentów dętych zapowiadają, że imperialne zapędy Brytyjczyków napotkały na przeszkodę, wskutek której poleje się wiele angielskiej krwi. John Barry w najbardziej dzikim, nieokiełznanym i desperackim wydaniu.
Niezwykle szeroko grająca sekcja smyczkowa, dostojne 'pociągnięcia’ sekcji dętej – czy nie słyszeliśmy tego u Johna Barry już jakichś 100 razy? Być może, ale główny temat z pochodzącego z 1992 roku Chaplina, biograficznego filmu Richarda Attenborough, z pewnością wybija się w karierze Anglika. Specjalnej urody jest tu smutne, mocno nostalgiczne (czyżby odzwierciedlające również miłość kompozytora za kinem tamtego okresu?), lekko oniryczne brzmienie. Bardzo piękne i specjalne brzmienie.
Jeden z najbardziej znanych i najbardziej lubianych tematów autorstwa Anglika. Temat, który przyniósł Barry’emu aż dwa Oscary – jeden za oparty na nim score, drugi za opartą na nim piosenkę. Pełen gracji i dostojności klasyk, inspirowany pięknem dzikiej afrykańskiej sawanny, przedstawiający ją jednak nie jako miejsce pełne egzotycznych niebezpieczeństw, lecz jako miejsce urokliwe i przyjazne. Jako ciepły i gościnny dom Elzy z afrykańskiego buszu.
Gdzieś w czasie można byłoby spokojnie wytypować jako wzorzec czy też model romantycznej muzyki, którą John Barry pisał tyle dekad na potrzeby kina. Niby znakomicie przewidywalny, niby bardzo podobny do wielu innych jego dokonań, ma tylu fanów co przeciwników. Ale nie można mu odmówić klasy, elegancji i tej niezaprzeczalnej emocjonalnej nostalgii. Dodatkowo, poprzez użycie fortepianu, jest to raczej jeden z bardziej kameralnych (a przez to chyba osobistych) tematów Brytyjczyka.
Małe arcydzieło muzyki suspense z przełomowej ścieżki bondowskiej. Barry genialnie buduje napięcie przy pomocy prostego, powtarzającego się ze wzrastającym natężeniem motywu, sprawiając, że widz siedzi na krawędzi krzesła i zaciska kciuki, mimo iż w teorii powinien wiedzieć, że agent 007 z każdej opresji wychodzi zwycięsko. Utwór Barry’ego jest jednak tak przekonujący, że na pięć minut tracimy tę pewność i przed oczami staje nam złowieszcza wizja triumfu arcyłotra Blofelda. Klasyka kina szpiegowskiego!
Anglik John Schlesinger opowiada o samotności, przyjaźni i ciemnej stronie Ameryki. A w tle inny Anglik John Barry dopełnia tę opowieść swoimi nutami. I to jakimi. Główny temat z Nocnego kowboja to kolejny fenomenalny klasyk brytyjskiego kompozytora, którego popularność wyszła daleko poza sam obraz. Nostalgiczna harmonijka ustna uzupełniana przez smyczki i gitarę niemal hipnotyzuje słuchacza idealnie wprowadzając go w nastrój filmu. Chociaż by docenić ten utwór i dać się mu obezwładnić, dzieło filmowe nie jest w ogóle potrzebne.
Obój, sekcja smyczków i anielski chór służą Barry’emu do wykreowania czarującej, idyllicznej wizji. W zestawieniu z resztą ścieżki temat ten brzmi jak nierealna wizja szczęśliwej oazy, w której można schronić się przed koszmarem bestialskiej wojny trzydziestoletniej. Subtelny akompaniament chóralny dodaje utworowi mistycznego posmaku – rzecz dzieje się wprawdzie w Niemczech, ale kompozycja Barry’ego zdaje się stanowić muzyczny odpowiednik skąpanego w metafizycznej symbolice i moralnym niepokoju niderlandzkiego malarstwa z okresu wojen religijnych. W każdym razie krwawiąca od konfliktów Europa XVII wieku nigdy w historii kina nie została ubrana w piękniejsze szaty.
Jeden z bardziej energetycznych, przebojowych utworów w rejonie akcji/przygody stworzonych na potrzeby tak bondowskiego kanonu jak i w przekroju całej kariery Brytyjczyka. Mamy tu temat przewodni (wykorzystany także w otwierającej film świetnej piosence śpiewanej przez norweskie trio A-ha), obowiązkowe trąbki i zaskakujący, elektroniczny podkład, nadający całości lekkości i popowej stylistyki. W filmie znakomita ilustracja akcji z samolotem transportowym, na płycie jeden z najbardziej wyróżniających się utworów z jednego z najbardziej wyróżniających się soundtracków do filmów o przygodach agenta 007.
Choć w ekranizacji powieści Jamesa Clavella utwór ten został wykorzystany jedynie szczątkowo, to nie przeszkodziło mu zostać jednym z największych klasyków Barry’ego. Szkoda, że reżyser nie zaryzykował użycia go w większym zakresie. Znakomity, kapitalnie zorkiestrowany, melodyjny marsz, łączący w sobie nutkę dramatyzmu, jak i ironii, a także sporo „wojskowej” energii, stanowiłby wręcz idealny portret tytułowego Króla Szczurów – cwanego kaprala, który potrafił znakomicie ustawić sobie życie mimo zamknięcia w jenieckim obozie. W kilku minutach Barry uchwycił jego charakter lepiej niż reżyser obrazu.
Imponujący rajd po warstwie tematycznej Tańczącego z wilkami, pokazujący, że słynna kompozycja Barry’ego mogłaby obdarować melodiami dziesięć innych ścieżek, z których każda zapisałaby się w ten sposób w annałach muzyki filmowej. Czego tu nie ma – jest liryczna delikatność, jest szczypta desperacji, heroicznej dumy, nostalgii za bezkresnym amerykańskim pustkowiem i szlachetnością indiańskiego plemienia… Spoiwem całości ponownie jest doskonały temat Johna Dunbara, któremu show „kradnie” jednak przecudnej urody love theme – jedna z niezapomnianych melodii, mogących służyć za piękne podsumowanie kariery Johna Barry’ego. Gdy z kolei rozpoczyna się leniwy, majestatyczny dialog waltorni i sekcji smyczków, przed oczami staje panorama sfilmowanego szerokimi kadrami costnerowskiego Dzikiego Zachodu.
Filmy o Bondzie to muzycznie nie tylko action-score i piosenki z czołówki. To także warstwa liryczna powiązana z pięknościami, które na swej drodze spotyka agent 007. O ile nad urodą aktorek wcielających się w kobiety Bonda można by dyskutować długo i bezowocnie, o tyle dość łatwo wyłonił nam się najwyżej sklasyfikowany na liście bondowski fragment liryczny. Oparty na wykorzystanym w piosence kapeli Duran Duran temacie, pięknie wygrywany przez poruszający, solowy flet, kawałek, który sprawia, że przez moment każdy może poczuć się jakby właśnie pił najlepsze wino z piękną Tanyą Roberts.
Z mroku wyłaniają się niepokojące rzeźby angielskich władców i dziwaczne kamienne maszkary, które w połączeniu z genialną muzyką Johna Barry’ego tworzą jeden z najbardziej pamiętnych Main Titles w dziejach kina. Srogi temat fanfarowy i oszałamiająco gwałtowna partia chóralna brutalnie wrzucają widza w mroczne czasy wieków średnich i walki o tron angielski. Dzieje angielskiej korony w interpretacji Barry’ego ulegają surowej i bezlitosnej demitologizacji, a nam pozwalają obcować z muzyką chóralną najwyższych lotów. Dla kontrastu, utwór wieńczy łagodniejsze, bardziej liryczne powitanie wokalne dla królowej Eleanory. Zasłużony Oscar w roku 1969.
Szósta część przygód agenta 007 pozostaje do dziś jedną z najbardziej kontrowersyjnych. Jedni chwalą ją za najlepszy scenariusz, inni ganią za obecność George’a Lazenby’ego. Jest to też jeden z nielicznych filmów z serii, gdzie utwór z napisów początkowych nie jest śpiewany! Bluźnierstwo… Wręcz przeciwnie, OHMSS może się pochwalić chyba najlepszym muzycznym intro z całej serii. Brak słów tylko uwypukla siłę tego utworu. Świetna, wpadająca w ucho melodia, wspomagana mocną sekcją dętą z jazzowymi naleciałościami, plus specyficzny dźwięk syntezatora. Tym jednym utworem, Barry idealnie zilustrował głównego bohatera i stworzył muzyczny obraz Jamesa Bonda, który trwa w naszych umysłach do dziś.
Epicki, spektakularny, rozmach – takie słowa cisną się po usłyszeniu centralnego utworu Tańczącego z wilkami. Co prawda, sam Barry faworyzował alternatywną, bardziej 'romantyczną’ wersję, którą pierwotnie wybrał na oryginalne wydanie soundtracka, ale w filmie (i na wydaniu rozszerzonym) rządzi tylko i wyłącznie wersja, której zażyczył sobie Kevin Costner. 5-minutowe arcydzieło do niesamowitej sekwencji polowania na bizony posiada frapującą klamrową strukturę. Jako swoiste, budujące napięcie preludium oraz epilog mamy potężne uderzenia w kotły, następnie emocjonalny temat w asyście magicznego chóru i wreszcie 'centrum’ – westernowa przygoda, porywająca melodyka a la Elemer Bernstein z nieodzownymi trąbkami i mocarnymi smyczkowymi rajdami.
Pierwsze miejsce w naszym zestawieniu przypadło najwspanialszemu przykładowi epickiego, romantycznego stylu Johna Barry’ego. Są takie momenty w historii kina, które przechodzą do legendy za sprawą audiowizualnego mariażu i takim jest właśnie lot Meryl Streep i Roberta Redforda nad afrykańskimi równinami. Liryka Barry’ego w przeciągu tych trzech minut osiąga doskonałość: zachwyca pięknem prowadzonej przez smyczki melodii i kontrapunktem sekcji dętej, która nadaje całości głębokiego, poruszającego brzmienia. W swojej słynnej wypowiedzi angielski kompozytor stwierdził, iż film Pollacka rozgrywa się w Afryce, ale nie jest o Afryce; nawiązując do tego cytatu, można powiedzieć, iż o ile kadry operatora Davida Watkina odkrywają przed nami piękno Czarnego Lądu, o tyle muzyka Barry’ego ubogaca je o europejską wrażliwość. Odkładając na bok liryczne uniesienia warto też docenić wyrafinowaną konstrukcję utworu, który powoli się rozpędza, obiecując z coraz większą śmiałością majestatyczne emocje, aż wreszcie wybucha genialną aranżacją tematu przewodniego ścieżki. Utwór ten potwierdza, że Anglik był – obok Georgesa Delerue i Ennio Morricone – największym romantykiem swojej generacji.
Zdajemy sobie sprawę, że nasza trzydziestka nie wyczerpuje najlepszych utworów Johna Barry’ego. Podobnie jak w przypadku wielu poprzednich bohaterów TOP30, powyższa lista ten wątek ledwie otwiera. Zapewne wielu fanów twórczości kompozytora kręcić będzie nosem na brak wielu swoich ulubionych tracków, jednak wszystkich wspaniałości zmieścić tutaj nie mogliśmy. Czytelników, którzy nie znają dobrze twórczości Anglika, a którzy w naszym TOP znaleźli zapewne niejeden fascynujący fragment gorąco zachęcamy do wgłębiania się w dysko- i filmografię kompozytora. Warto!
Wcześniejsze odsłony TOP 30: