A zatem przenosimy się bliżej, skoro tylko jest po temu okazja. W poprzednich odsłonach wędrowaliśmy od słonecznych pól Italii po filmową stolicę Ameryki – w tym miesiącu wracamy z emigracji do ojczyzny i przyglądamy się, jak prezentują się dokonania naszych rodaków na tle osiągnięć ich kolegów z Hollywoodu. I prezentują się imponująco, na tyle że poniższą listę skompletować było niezwykle trudno. Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że przy ogromie materiału, z jakim musieliśmy się zmierzyć, dokonaliśmy niejednego bolesnego wyboru, niemniej oto mała próbka tego, co naszym zdaniem w polskiej muzyce filmowej najlepsze.
Piosenka którą głosem Tadeusza Zięby wyśpiewuje sztukmistrz Stygma, a wkoło przyroda się dziwuje. Pewnikiem nie sprawia to aktorstwo Bogusława Lindy, lecz magia utworu Koniecznego.
Hipnotyzujące, eteryczne, nastrojowe, ale w swojej oszczędności i skromności niebywale ekspresyjne i sugestywne. Wizytówką tego unikalnego utworu: niepowtarzalny, senny klimat, zjawiskowe solówki i pieczołowite budowanie mistycznej atmosfery.
Znany każdemu gangsterski jazz Kuźniaka, będący podobnie jak sam film Machulskiego fundamentem naszego rodzimego gatunku komedii. Przebojowy, drapieżny, o nieskrępowanych pokładach pozytywnej energii… Noga sama przytupuje, a ręce składają się do oklasków.
Totalny relaks, zbudowany w oparciu o jazzową perksuję i emocjonalne brzmienie Moskiewskiej Orkiestry Symfonicznej, które uzupełniają się w sposób genialny. Boguś Linda filmowany przez Pawła Edelmana na tle bajecznego Pacyfiku a w tle kolejne emocjonalne „uniesienia” orkiestry i saksofonu.
Film o dziejach św. Maksymilana Kolbe + Wojciech Kilar. Ten utwór to swoisty piękny hymn, z pierwszoplanową rolą niemal żałobnego, ale jednak triumfalnego fortepianu. Nic dziwnego, że Peter Weir tego właśnie kawałka użył do finałowej sceny swojego małego dzieła Truman Show.
Janosik i jego najwierniejsi kompani prowadzeni na egzekucję, pośród stad owiec, w legendarnej scenie polskiego kina. Jerzy Matuszkiewicz doskonale oddaje atmosferę chwili rozpisując temat główny na kościelne organy i chóry.
Piękny, bardzo emocjonalny, klasyczny walc to najbardziej wyrazisty i najbardziej znany element znakomitej ścieżki dźwiękowej Nocy i Dni. Równie znakomity w połączeniu z obrazem, jak i bez niego.
Energetyzująca wizytówka arcydzieła współczesnej polskiej muzyki filmowej. Polak zaklął w swojej wizji swego rodzaju tanecznej muzyki ludowej fantastyczną, budującą melodię, rytm i wspaniałe wykonanie muzyków grupy Des Orient . Ponoć widzowie na premierowym pokazie filmu na Festiwalu w Gdyni klaskali do muzyki Lorenca przez cały czas trwania napisów końcowych…
Jan A.P. Kaczmarek w wydaniu nostalgiczno delikatnym. Lekkie to wszystko jak puch, (który zręcznymi palcami po klawiaturze fortepianu sypie Leszek Możdżer) pełne magii dzieciństwa i wielkiego optymizmu, rozwiewającego nawet najczarniejsze chmury.
Niby klasyczny Kilar, ale cóż za fenomenalna kreacja „atmosfery snu” oraz odrealnienia. Oto pan Tadeusz zajeżdża na ostatni zajazd na Litwie, bajecznie zielone łąki, słoneczny blask i złociste zboża a w tle podniosła, pnąca się nieskończenie do góry melodia (utrzymana w zapętlającej się figurze muzycznej). Muzyczna magia przez dwa duże „M”.
Któż nie zna tego motywu? Do dziś pozostaje on jednym z najbardziej rozpoznawalnych tematów w historii polskiej telewizji i niewiele obrazów doczekało się równie popularnej i lubianej melodii otwierającej. Chwytliwy temat, nieco tajemniczy i luzacki zarazem, będący chyba idealnym rozwiązaniem muzycznym dla czołówki serialu o jedynym Polaku, ktory mógłby równać się z samym Jamesem Bondem.
Polski (słowacki?) Robin Hood spotyka swoją wielką miłość. Nic dziwnego, że Jerzy „Duduś” Matuszkiewicz jak przystało na jazzmana też się rozczula. Jednak nie ma tu wariacji i improwizacji jazzowego bandu. W zamian dostajemy dialog na obój i flet, którego tłem jest brzdąkająca gitara, niemal żywcem wyjęta z morriconowskich spaghetti westernów.
Ahoj, przygodo! Czy po wysłuchaniu tego utworu odważy się ktoś powiedzieć, że Polak nie poradziłby sobie w roli zdobywcy mórz i oceanów? Wybitny, mocarny, nie ustępujący dziełom Korngolda temat przewodni, sięgający 12 stopni w skali Beauforta to dusza dumnego żaglowca z Marlonem Brando na pokładzie. Na dokładkę rodzajowa humoreska, która wespół z tytułową fanfarą stała się klasykiem hollywoodzkiego filmu marynistycznego.
I kolejna wyprawa na otwarte morze, tym razem w formie adaptacji powieści Josepha Conrada i w reżyserii Andrzeja Wajdy. Bardzo staroświecki, ale piękny i poruszający temat na fortepian i smyczki w niepodrabialnym stylu Kilara to jedna z wizytówek tego obrazu i, co tu dużo mówić, choć o lata świetlne daleka od wizji Kapera, muzycznie chyba równie znakomita. Lektura dla każdego.
Pełen hollywoodzkiego patosu utwór wojenny, który jednak w swej istocie nasycony jest niezwykłą słowiańskością. Militarystyczne werble, eksponowana sekcja dęta, dzwony w tle i chór wykrzykujący temat Jana Skrzetuskiego, przyprawiają o gęsią skórkę nie tylko rodzimego patriotę, ale i każdego, kto umiłował tchnące epiką płyty z muzyką filmową.
Piękna, wzruszająca elegia, którą mógłby napisać sam Kilar, Delerue czy Lorenc. Zachwycające współbrzmienia i harmonie orkiestracji, grające wysoko smyczki i wzruszająca, pełna ciepła melodia, która znakomicie podsumowuje film Andrzeja Wajdy z 1981 roku. Cudowna muzyka filmowa Made in Poland i bezsprzecznie klasa światowa.
Jeden z najsilniejszych tematów polskiego kina ostatniej dekady. Jazzman Michał Urbaniak „wysmarował” dramatyczną kompozycję znakomicie oddającą klimat pasjonującej historii. Intensywna sekwencja smyczkowa przechodzi w trzymający w napięciu rytm na kotły i brudno zawodzące instrumenty dęte. Ścieżka dźwiękowa z Długu nigdy nie ukazała się oficjalnie – znakomitą 12-minutową suitę można odnaleźć na solowej płycie Urbaniaka pt. Urbsymphony.
Łączący relaksujące flety Mariusza Puchłowskiego, bębny i wtórującą, emocjonalną sekcję smyczkową fragment przy, którym można odlecieć… Lorenc w swoim peanie na cześć polskich Tatr daje nam z pół tuzina wspaniałych muzycznych pomysłów, ale to czarująca, emanująca spokojem Dolina… zachwyca najbardziej i najdłużej zostaje w pamięci. Po raz kolejny w karierze Polaka zachwycające i unikalne połączenie instrumentacji etnicznej i symfoniki. Spokojnie może rywalizować z taką Misją Morricone…
Wojciech Kilar wraz z bohaterami filmu pędzi szalonym pociągiem na poszukiwanie demonicznego Draculi. Genialny, niepokojący motyw, pełen narastającego, jakby uwięzionego dynamizmu, motyw w którym popis dają nie tylko aerofony, lecz także smagająca biczem sekcja smyczkowa, wsparta ziejącymi grozą kotłami. Trafność ilustracyjna jest tutaj tak wielka i tak sugestywna, że fragment ten stanowi jeden z najczęściej wykorzystywanych jako temptrack utworów
Polskiego mistrza jazzu ironiczna i dowcipna introdukcja do zupełnie nietypowego horroru o przyjściu na świat Antychrysta. Podobnie jak lata później Goldsmith w Omenie czy Morricone w Egzorcyście II, także tutaj kompozytor w kontraście dla złowieszczej wymowy obrazu tworzy niewinną, liryczną kołysankę rodem z familijnego filmu. Ale nie jest to zwyczajna kołysanka, bo wbrew pozorom, podszyta została podskórnie jakby przez słuchacza wyczuwalnym niepokojem i fałszem.
Efektowne otwarcie odcinkowej telewizyjnej produkcji, określanej mianem pierwszego polskiego serialu spod znaku płaszcza i szpady, to najbardziej rozpoznawalna kompozycja niesłusznie nieco dziś zapomnianego Waldemara Kazaneckiego. Dynamiczne smyczki i właściwa melodia wygrywana przez waltornie tworzące razem kwintescencję muzyki przygodowej. A na deser cała orkiestra w bardziej spokojnym, wzniosłym temacie. I wszystko to na przestrzeni niespełna półtorej minuty, wspaniałych 90 sekund, dla samych których warto było zasiąść przed telewizorem na kolejny odcinek Czarnych chmur.
XVI wiek, walka między katolikami i protestantami w państwach niemieckich. Na pokładzie produkcji polski maestro Wojciech Kilar, krótko po sukcesie Draculi powracający z niemal równie ciekawą, potężną i imponującą partyturą historyczną, godną hollywoodzkich superprodukcji. Nie brakuje jej rozmachu, kunsztownej liryki, znakomitej pracy z chórem, a otwierająca całość dynamiczna i efektowna Gloria jest jej atutów najlepszym przykładem. Porywający, rozwijający się stopniowo temat, który zyskuje w końcu epickie rozmiary, mógłby z powodzeniem konkurować z klasykami amerykańskiego kina fantasy, kina przygodowego, czy wreszcie z historycznymi freskami pióra Goldsmitha czy Barry’ego.
Przecudnej urody temat, którego nie powstydziłby się żaden europejski czy hollwyoodzki kompozytor. Nieskomplikowana, ale niezwykle emocjonalna melodia na fortepian, do której później dołączają śliczne, smyczki otwierała i zamykała odcinki serialu przedstawiającego trudne losy polskiego społeczeństwa w latach wojny i hitlerowskiej okupacji. Zawiera więc w sobie cały ten ból i cierpienie, jakie znieść musieli nasi rodacy, ale tak jak i oni, mimo całej tej tragicznej otoczki nie pozbawiona jest nadziei. Utwór, którym zmarły niedawno Andrzej Kurylewicz, zapisał się na zawsze w historii polskiego filmu i muzyki.
Muzyczna zdrada spod pióra Jana A. P. Kaczmarka, zdrada która na dobre rozsławiła naszego rodaka. Namiętność zamknięta w dźwiękach, dzięki mrocznym smykom i ciepłemu fortepianowi Leszka Możdżera rozlewa się po nas jak lawa, trafiając do najgłębszych zakamarków duszy. Żaden z hollywoodzkich twórców nie byłby w stanie napisać tak wieloznacznej partytury, która w zadziwiający sposób połączyła w sobie smutek, strach, żal i pełną erotyzmu namiętność.
Ach, gdyby każda szarża jazdy polskiej była równie efektowna i efektywna, co muzyka ilustrująca tę z filmu Jerzego Hoffmana, to już za czasów średniowiecza polskie wojska podbiłyby całą Europę. Niestety o takich zwycięstwach mozemy tylko pofantazjować wsłuchując się w skoczny, przebojowy utwór Krzesimira Dębskiego, utrzymany w stylistyce najlepszych historyczno-przygodowych partytur takich mistrzów, jak Poledouris czy Goldsmith. I tylko żałować możemy, iż poza Polakami (i może Ukraińcami) niewielu fanów muzyki filmowej mogło delektować się takimi fantastycznymi kawałkami Ogniem i mieczem jak ten. Ich strata.
Powrót odstaje swym pełnym optymizmu i wiary w lepsze jutro klimatem od generalnie mrocznej, dramatycznej, a momentami niezwykle ekspresyjnej płyty z filmu Macieja Dejczera. Być może właśnie ta „zbyt duża dawka radości” sprawiła, że utwór nie znalazł się w filmie i możemy go podziwiać jedynie na płycie. Pewne jest tylko to, że kawałek ten to genialne połączenie perkusjonaliów Jose Torresa, cymbałów Marty Stanisławskiej i fletów Mariusza Puchłowskiego, połączenia które dla wszystkich stanowi zastrzyk pozytywnej energii, nawet w chwilach paskudnych jesiennych depresji.
Przepiękny temat główny z jednego z najwybitniejszych soundtracków autorstwa Wojciecha Kilara. Pasjonująca, zwiewna melodia na solowy flet (i wymiennie inne instrumenty drewniane) oraz meandrującą w tle, opartą o minimalistyczną, sekcję smyczkową. Gdzieś w połowie Kilar dokonuje stylistycznej zmiany (choć zupełnie naturalnie poprowadzonej) w poruszającą elegię, gorzko smakującą po niemal romantycznym wstępie. Orkiestrowy, zachwycający lament pierwszej klasy.
Lorenc do opartego na autentycznych wydarzeniach z lat 80-tych filmu Macieja Dejczera o ucieczce dwóch chłopców do Skandynawii. Niby prościutka melodia na gitarę i syntezatory, niby praktycznie nie rozwijająca się na przestrzeni kilkuminutowego utworu, a jednak ma w sobie coś, tę niemal hipnotyzującą moc, która sprawia, iż moglibyśmy tego słuchać chyba w nieskończoność. Muzyka wybitnie niehollywoodzka, ale też trudno napisać, że europejska czy polska. Po prostu taka, którą mógł napisać tylko i wyłącznie Michał Lorenc. Utwór nietuzinkowy, będący bez wątpienia jednym z tych, które szanujący się miłośnik muzyki filmowej po prostu musi poznać. A jak już pozna, to pokocha.
Wymyślony przez Kieślowskiego i Preisnera kompozytor, rzekomo Holender żyjący w XVIII wieku, Van den Budenmaier, znów odnosi sukces. Jego (a co za tym idzie Preisnera) Concerto, to nie tylko muzyczna poezja (do tekstów Dantego), ale także monumentalizm, brawurowe wykonanie partii wokalnych (Elżbieta Towarnicka), jak również głęboka, dźwiękowa symbolika, polegająca na pełnym lekkości unoszeniu głównej melodii przez dwa głosy. Głos Weroniki harmonijnie przeplata się z jej muzycznym sobowtórem, nawiązując tym samym, po raz kolejny do istniejącego gdzieś w dalekiej Francji alter ego bohaterki.
Z inspiracji powieścią Reymonta zrodził się jeden z najlepszych filmów Andrzeja Wajdy i jedna z najbardziej pamiętnych partytur Wojciecha Kilara – sam zaś walc to sztandarowe osiągnięcie naszej rodzimej, XX-wiecznej muzyki filmowej. Kilar walców w swojej filmowej karierze napisał sporo, to jednak ten jest spośród nich najbardziej dystyngowany, odznacza się największą elegancją i gracją, niczym muzyczna wizytówka rozwijającej się przedwojennej Łodzi, i to nie Łodzi biedy, brudu i cierpienia, ale Łodzi nowych możliwości, Łodzi elit. Z jednej strony utwór niezwykle piękny w kategoriach estetycznych, z drugiej podszyty jakby ironią, jak gdyby zdystansowany wobec opowiadanej historii. Wybitny komentarz, wraz z całą ścieżką doceniony przez samego Francisa Forda Coppolę, prawdziwy król salonów i arystokrata wśród arcydzieł muzyki filmowej.
Uff, i oto trzydziestka utworów, zebrana w trzeba to przyznać niemałym trudzie. Dla wielu naszych czytelników większość powyższych kompozycji to zapewne dzieła dobrze znane i być może, zważywszy na ich popularność, pozycje łatwe do przewidzenia. Być może TOP tego typu przydałby się na niejednym zagranicznym portalu, mógłby bowiem odkryć przed obcojęzycznymi słuchaczami choć cząstkę bogactwa naszej rodzimej gałęzi gatunku – bo choć Dracula czy prace Preisnera to dokonania uznane na forum międzynarodowym, propagowania naszego muzycznego skarbca made in Poland nigdy dość. Zapraszamy do dyskusji!
Wcześniejsze odsłony TOP 30: