Był już Morricone. Był Horner. Byli ś.p. Goldsmith i Poledouris. Był i Zimmer. Wreszcie „przyszła kryska na Matyska” – wielkiego do tej pory 'nieobecnego’ naszych podsumowań – Johna
Townera Williamsa, człowieka który zdefiniował i pobudził do życia w nowej formie pasjonowanie się muzyką tworzoną do ruchomych obrazów. Nasz ostatni w tym
roku Top obejmuje praktycznie całą karierę Amerykanina – od westernu z 1969 roku po etnicznie nasycony melodramat z 2005 roku. Zmieściła się w nim chyba
większość największych jego hitów i sztandarowych dzieł jak i kilka propozycji ze wszechmiar fascynujących i ciekawych, rzadziej wymienianych w plejadzie jego
najbardziej popularnych dokonań. Zapraszamy do zapoznania się z Top-30 Johna Williamsa:
Arcydzieło niepokoju. Drapiąca orkiestra doskonale symulująca atak rekina. Autentyczny klasyk, który złotymi zgłoskami wyrył się w popkluturze.
Komedia przygodowa ze Stevem McQueen’em, w tle klasyczna americana, z pięknym lirycznym tematem, gitarą, odrobiną rytmów country, i nawet walczykiem na
dokładkę, a przede wszystkim z gigantyczną dawką pozytywnej energii, w stylu dla Williamsa co najmniej zaskakującym.
Wśród prawdziwego wysypu tematów z Supermana, najbardziej pociągającym, tajemniczym a w swojej 'dojrzałej’ formie – spektakularnym, jest temat
ojczystej planety Kal-Ela. Prolog filmu okraszony został tajemniczą (elektroniczne eksperymenty), poważną ilustracją znakomicie obrazującą odelgły zakątek kosmosu i
monumentalne obrazy Kryptona.
(fragment)
W tym utworze, wieńczącym drugą część przygód najsłynniejszego archeologa świata, znakomicie przeplatają się dwa marsze: osławiony Raiders March
oraz Parade of the Slave Children, przyćmiewający tu wręcz słynniejszego kolegę. Na dodatek Williams dodaje tematy miłosne i Short Rounda. Wszystko
zamyka w sześciu minutach…
Piękny, świąteczny temat bez którego nie ma świąt Bożego Narodzenia dla żadnego prawdziwego fana muzyki filmowej.
Płacząca, sentymentalna elegia datuje się dziś na jedno z najwybitniejszych osiągnięć kompozytora w muzyce dramatycznej. Williams barwi fascynująco
przepięknymi muzycznymi pędzlami wspomnienia i dzieciństwo weterana z Wietnamu. Kompozycja jest dojmująca, wzruszająca, choć oparta na prosto płynącym i
wpadającym w ucho temacie. Plus sensacyjna trąbka Tima Morrisona.
Temat Sayuri jest dużo prostszy niż to, do czego nas Williams zdążył przez lata przyzwyczaić (choć parafrazując Kochanowskiego można by powiedzieć, że
temat z Wojny światów jest krótszy nierówno, bo go w ogóle nie ma), ale wciąż znakomity. Yo-Yo Ma, lekkość orkiestracji, szczypta minimalizmu i wielka
inspiracja uwielbianą przez kompozytora powieścią.
Pełen liturgicznego dostojeństwa temat ilustrujący moment, w którym adwokat Peter Banning „dojrzewa” do stania się na powrót Piotrusiem Panem. Słuchając
tego utworu nawet najbardziej zajadli krytycy Williamsa muszą przyznać że John wielkim kompozytorem jest.
Luke i Han Solo jako zbawcy galaktyki stają przed obliczem księżniczki Lei przy akompaniamencie wspaniałej, fanfarowej aranżacji tematu mocy. A zaraz potem
wkracza prawdziwa ikona muzyki filmowej, czyli melodia otwierająca i zamykająca każdą część kosmicznej sagi.
Czysta przygoda w wykonaniu Williamsa z elementami celtyckimi. Świetny temat, energetyzujące orkiestracje. Tylko wsiąść na konia i zdobyć trochę ziemi dla
Tomka Cruise’a i Nicole Kidman. A co!
Plejada rozwiązań zaczerpniętych z biblijnych fresków Alfreda Newmana i parę inspiracji Bernardem Herrmannem zrodziło imponujący splendorem finał do
pierwszej części przygód Indiany Jonesa. Religijna egzaltacja, nadprzyrodzona groza i starotestamentowy rozmach pod batutą Williamsa budzą szacunek w tym
majstersztyku orkiestrowej grozy i potęgi.
Hayden Christiansen i Natalie Portman obarczeni sztucznymi dialogami prosto od „papy” Lucasa jakoś nie potrafili przekonać nas do wielkiej miłości Anakina i
Padme. Miłości nieszczęśliwej, która pchnęła rycerza Jedi w objęcia ciemnej strony Mocy. Przekonał nas dopiero John Williams, tworząc nieprzeciętnej urody,
niepozbawiony dramatyzmu temat miłosny, rozpisany na pełną orkiestrę. Małą muzyczną perełkę Ataku klonów.
Chyba jeden z najbardziej radosnych hymnów, jakie udało się w swej karierze napisać Williamsowi. Siła wyrazu tej ścieżki może być porównana chyba tylko z
morriconowskim On Earth As It Is… Nic w tym dziwnego tu też mamy w końcu absolutną jedność muzyczno-treściową (chór z wielką dobitnością śpiewa
fragmenty Psalmu 33 mówiącego m.in. o tym, że prawym przystoi śpiewać pieśń chwały). Nam z pewnością przystoi jej słuchać.
Popis Williamsa, mistrza kontrolowanej kakofonii. Twórca po raz kolejny pokazuje, że wie dokładnie jak okiełznać orkiestralny chaos, oswoić go, tak aby był mu
posłuszny i w filmie sprawiał wrażenie przytłaczającego ogromu, a na płycie „rozwijał skrzydła” nie stając się jedynie bezwładną ścianą dźwięku. Williams wspaniały,
chociaż dla wybrednych
Prochy Angeli to jedna z najpiękniejszych dramatycznych partytur Williamsa w ostatnich latach. Stylistycznie wiele zawdzięczają Liście Schindlera,
więc skarżyć się nie można. Przepiękna melodia, intensywność emocji i śliczne orkiestracje – warto zwrócić uwagę zwłaszcza na początkowy obój.
Czy scenę w sali balowej można opisać wytworniej niż walcem? Williams stworzył w swojej karierze mnóstwo kołyszących, wzbijających się melodii, lecz ta z
Czarwonic z Eastwick, score’u mniej znanego w jego dyskografii, należy do zdecydowanie najlepszych. Orkiestra jest tu szeroka, williamsowskim obyczajem
orkiestracje zajmują się mnóstwem rzeczy jednocześnie, kreując jednak przepyszne tempo, wspaniale kojarzące się z tańcem. Zamykasz oczy i widzisz rozświetlony
parkiet… Plus magiczny posmak muzyki lat 80-ych.
Epicki, napisany z wielkim rozmachem temat do dramatu o Europejczyku, który wybrał się do Tybetu. Świetna, dość mroczna melodia, znowu perfekcyjne
wykonanie orkiestry, ale nie tylko. Na wiolonczeli gra jeden z najwybitniejszych wirtuozów tego instrumentu na świecie – Yo-Yo Ma. I nie zawodzi.
(fragment)
Dziesięciominutowy rajd po najlepszych tematach trzeciej części przygód sympatycznego archeologa. Esencja muzyki pisanej na potrzeby kina nowej przygody.
Monumentalizm, akcja, rytmiczność i wzniosłość. Dużo wzniosłości, w której wszak tonie szlachetny, pełen powabnej religijności temat Graala. Po przesłuchaniu tego
utworu nawet największe mole książkowe zapragną przeżyć prawdziwą przygodę. Niekoniecznie u boku ojca.
Jeden z najlepszych przykładów frenetycznej, drapieżnej i bezkompromisowej muzyki akcji Johna Williamsa drugiej połowy lat 90-tych. Utwór oparty wprawdzie
na monumentalnym temacie, ale nie tematyka jest w nim najważniejsza – jego esencja to atmosfera survivalu, walki o przetrwanie, konfrontacji z pierwotną brutalnością.
Choć nie wykorzystany w ostatecznej wersji filmu, pozostaje jednym z najbardziej ekscytujących utworów napisanych przez nadwornego kompozytora Spielberga.
Swoisty hymn ku pamięci ofiar II wojny światowej. Utwór, który swą sławę zdobył praktycznie dopiero na wydaniu płytowym, zepchnięty w filmie na napisy
końcowe. Wzniosły chór Tanglewood i elegialna, choć patetyczna (ale w dobrym słowa znaczeniu), orkiestra tworzą pobudzający estetyczny zmysł oraz emocje
muzyczny fresk. Muzyka każe pamiętać, jednocześnie sama nie mogąc być zapomnianą. Kompozycja ku refleksji, ale z dużą siłą wyrazu.
John Williams nie zaczął się ani w roku 1975 ani w roku 1977. Już parę lat wcześniej, przy okazji telewizyjnej adaptacji powieści Charlotte Bronte, stworzył
kompozycję, która wcale nie ustępuje jego wielkim dramatycznym dziełom z lat 90-tych, a wręcz wyraźnie je zapowiada. Fortepian, klawikord, aerofony i smyczki, w
zachwycającym swoją subtelnością i elegancją utworze, prezentującym jeden z niewątpliwie nieśmiertelnych tematów wielkiego kompozytora.
(fragment)
Temat główny Mrocznego widma, jak pewnie niektórzy pamiętają, miał w czasie premiery filmu własny teledysk i pojawiał się na radiowych i telewizyjnych
listach przebojów. Dziś brzmi nieprawdopodobnie, by tak ambitny i rozbudowany w symfoniczno-chóralnych środkach utwór mógł konkurować z muzyką popularną,
jednak w tym przypadku marketing i artyzm mówiły wspólnym głosem, a Williams stworzył jeden z najbardziej pamiętnych tematów lat 90-tych. Niepodrabialny,
spektakularny majstersztyk.
Introdukcja skąpana w smutku, po którym następuje prawdziwy wybuch radości, nie zwiastujący wcale dramatycznych wydarzeń, stanowiących treść filmu. By
oddać ducha Afryki i jej ludu, Williams sięga po chór i instrumenty etniczne, całość jednak utrzymuje w swoim potężnym, triumfalnym i niepowtarzalnym stylu, z
przepięknym i inspirującym tematem przewodnim na dokładkę. Duch Czarnego Lądu wręcz namacalny i najwyższy czas, aby wreszcie osuszył swe łzy. Bo przecież
muzyce Williamsa nie da się oprzeć.
Muzyczny synonim bólu i cierpienia. Tragedia narodu żydowskiego została praktycznie podsumowana w tym 5-minutowym, bardzo intensywnym emocjonalnie
majstersztyku. John Williams zaklął w orkiestrze, prowadzonej przez przejmująco zawodzącą sekcję smyczkową oraz mieszany chór żeński i męski, synonim słowa
’immolacja’ – ofiarę złożoną przez jednych, by inni mogli żyć. Na zakończenie, dla uspokojenia i otarcia łez, otrzymujemy wyciszającą solówkę tematu głównego
partytury na flet prosty. Kompozytor osiąga tu wyżyny swojej kariery.
Nawet w czasie wojny, gdy życie ciężko Cię doświadcza, marzenia, przynajmniej niektóre, mogą się spełniać. Mały Jim, pasjonat lotnictwa, zafascynowany
mustangiem – myśliwskim samolotem zwanym cadillakiem niebios, w blasku iskier choć przez moment może nacieszyć się obiektem swych pasji. Pewnie niewielu
kompozytorów potrafiłoby tak wspaniale oddać nastrój tej chwili, momentu, w którym dziecięce marzenia spełniają się, a już na pewno niewielu potrafiłoby zrobić to
tak pięknie i z taką klasą, jak Williams. Orkiestra z gracją wykonuje główny temat filmu, a towarzyszący jej „magiczny” chór sprawia, iż jak Jim zaczynamy marzyć o
cadillaku niebios…
Najsłynniejszy chyba marsz w historii kina. Dziś już w zasadzie na sam widok Dartha Vadera od razu zaczynamy nucić ten swoisty hymn ciemnej strony Mocy a
zarazem słuchając tego utworu już po kilku nutach wyobrażamy sobie ubraną w czarny kostium, hełm i płaszcz, kroczącą apoteozę zła. Aż trudno sobie wyobrazić, jak
Lord Vader „radził” sobie w pierwszym filmie o rycerzach Jedi bez swojej muzyki. Jakoś jednak musiał, gdyż „Big John” skomponował marsz dopiero przy okazji
drugiej (albo jak kto woli: piątej) odsłony Star Wars. Dziś fragment ten to już absolutny klasyk, znany nie tylko miłośnikom „filmówki” a wygrywany przy
różnych okazjach, z meczami ligi hokejowej NHL włącznie.
13-minutowy finał Bliskich spotkań(…) to taka partytura w pigułce a jednocześnie olśniewające podsumowanie niezwykłej, symfonicznej wizji Williamsa,
która od muzyki niepokojącej, atonalnej, tajemniczej, przechodzi w rozwijające się idee tematyczne, by eksplodować w finale, gdy bohaterowie docierają pod szczyt
Devil’s Tower by być świadkiem bliskiego spotkania… Dokładnie tak samo rozkłada swe muzyczne akcenty kompozytor, finiszując bajeczną, magiczną kulminacją,
cytującą disneyowskie „When You Wish Upon A Star” a gdy statek przybyszów wspina się do nieba, zagrywa słynny 5-nutowy temat powitania na pełną glorii
orkiestrę. Operowemu rozmachowi tego podsumowania Amerykanin dorównał tylko w utworze poniżej…
(fragment)
Gdyby rozpisać konkurs na najlepszy finał w historii muzyki filmowej, 15-minutowe zakończenie E.T. byłoby jednym z głównych pretendentów do tytułu.
Utwór ten to orkiestrowy geniusz w czystej postaci, istny maraton po tematach i symfonicznych pomysłach, skąpany w niebywałej i niepowtarzalnej dawce emocji i
uniesień. Rowerowa ucieczka z majestatycznym, „księżycowym tematem” jako preludium do wybitnej sceny pożegnania, gdzie Williams osiąga apogeum swoich
kompozytorskich zdolności – przygodowa muzyka filmowa nigdy nie brzmiała lepiej, nigdy nie brzmiała szlachetniej, i nic dziwnego że Spielberg przemontował całą
sekwencję po to tylko, ażeby Williams nie musiał przycinać i skracać swojego ponadczasowego arcydzieła.
Przepiękny, elegijny temat do jednego z najbardziej wstrząsających dramatów wojennych w historii kina. Piękne są obie wersje, także ta z solo Itzhaka Perlmana.
Znakomite aranżacje i wykonanie, piękna melodia – chyba jedna z najładniejszych w karierze Johna Williamsa. Chyba – najlepsza partytura Williamsa do – chyba –
najlepszego w karierze filmu Stevena Spielberga. Nie pozostaje nic innego niż słuchać. I płakać.
Scena, w której helikopter z bohaterami nadlatuje nad tajemniczą, tropikalną wyspę, gdzie John Hammond ożywił dinozaury, jest jedną z najbardziej zapadających
w pamięć sekwencji filmu Stevena Spielberga. I choć spisał się tu i reżyser, i operator kamery, to jednak filmowej magii nie byłoby bez Johna Williamsa. To
kompozytor wbił widzów w fotele, pisząc jeden ze swoich najlepszych tematów: wspaniałe fanfary, które stały się prawdziwą wizytówką Parku Jurajskiego.
Jednakże cały utwór to jeszcze kilka innych, świetnych motywów i lejtmotywów, łącznie z drugim z głównych muzycznych wyznaczników Jurassic Park, czyli
podniosłej muzyki rozpisanej na smyczki z towarzystwem delikatnego chóru, do sceny spotkania z brachiozaurem. Journey to the Island jest więc prawdziwą
muzyczną wyprawą w świat wielkiej, fantastycznej przygody.
Większość z powyżej wytypowanych przez nas utworów to już legenda. Legendy mogą rodzić się już za życia, i z pewnością nie będzie przesadą nazwać w ten sposób
dokonań seniora światowej i amerykańskiej muzyki filmowej – Johna Williamsa. Kompozytor ten częstokroć spotyka się z falą krytyki, czasami w pewien sposób
usprawiedliwioną, czasami jednak opartą na czystej złośliwości (a może nawet i zazdrości ;). I jeżeli nawet ilość projektów, w jakie się angażuje będzie z roku na rok
maleć a przerwy w pracy z uwagi na min. już sędziwy wiek będą się wydłużać, to jednego jesteśmy pewni: mapa muzyki filmowej bez jego postaci byłaby strasznie
uboga. I nawet jeżeli co roku jego młodsi koledzy robią coraz większe postępy i zagrażają jego niewątpliwej pozycji, każda jego nowa partytura nadal wzbudza wiele
emocji i wiążą się z nią wielkie oczekiwania. Oczekiwania, które spełnia, pisząc ambitne, stojące na bardzo wysokim poziomie prace, które inspirują wielu młodych
twórców jak i nieustannie bardzo wysoko zawieszają im poprzeczkę… Mamy nadzieję, że nasza selekcja wzbudziła Wasz apetyt na przypomnienie sobie co niektórych
dzieł „starego wyjadacza” i będzie zaczynkiem wielu merytorycznych oraz ożywionych dyskusji.
Wcześniejsze odsłony TOP 30: