Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Ludwig Goransson

Black Panther (Czarna Pantera)

(2018)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 20-02-2018 r.

Filmy o superbohaterach ze stajni Marvela, którzy zmagają się nie tylko z zewnętrznymi, ale i wewnętrznymi „demonami”, to tylko pretekst do stworzenia niezobowiązującej rozrywki. Szczypta humoru, spora porcja świetnych wizualiów i całe morze poprawnych politycznie, górnolotnych treści, odzwierciedlających współczesne nastroje polityczno-społeczne… O ile do tej pory filmy z solowym udziałem poszczególnych herosów skutecznie broniły się przed popadaniem w polityczno-społeczne skrajności, o tyle pojawienie się trzeciej odsłony Kapitana Ameryki – Wojny bohaterów troszeczkę namieszało w tej konstrukcji. Okazało się, że pomiędzy bielą a czernią istnieje również cała gama odcieni szarości, a tylko własne poczucie moralności ustawiać może poszczególne postaci po odpowiedniej stronie barykady. W filmie o „buntującym się” kapitanie Rogersie wystapiła również jedna z kluczowych postaci dla dalszego rozwoju MCU. Król fikcyjnego, afrykańskiego królestwa Wakandy – T’Challa – skrywający się za maską Czarnej Pantery doczekał się w końcu swojego własnego, solowego widowiska. I w przeciwieństwie do poprzednich tego typu przedsięwzięć, nie jest ono okazją do kreowania skomplikowanych crossoverów.

Poza powrotem tytułowego herosa oraz postaci granych przez Martina Freemana oraz Andy’ego Serkisa, Czarna Pantera jako dzieło filmowe zdaje się żyć własnym życiem. No może nie do końca, ponieważ podejmuje wątek opustoszałego tronu, na który po swoim ojcu zasiada młody T’Challa. Kiedy na horyzoncie pojawia się Killmonger – potomek zamordowanego brata byłego władcy – wtedy mozolnie budowany ład ulega zachwianiu. Uzurpacja praw do tronu jest tylko narzędziem do podjęcia walki z niesprawiedliwym traktowaniem czarnych na całym świecie. W powstaniu przeciwko ciemiężcom miałaby posłużyć zaawansowana technologia, jaką dysponuje Wakanda. Jak zatem widzimy z powyższego opisu, film twórcy Creeda aż kipi od wątków segregacji rasowej, które we współczesnym świecie rezonują wraz z kolejnym napływem informacji o takich czy innych incydentach. Dzieło Ryana Cooglera, choć jest poprawne politycznie aż do bólu, ma swoje niewątpliwe walory. Jednym z nich jest lekki ton, w jakim skonstruowano całe widowisko, co przy świetnych wizualiach owocuje całkiem miło spędzonym seansem. Zapewniającym pewną porcję rozrywki, ale z drugiej strony niewiele po sobie pozostawiającym.

Tak naprawdę każdy widz wychodzący z sali kinowej będzie mógł docenić przynajmniej jeden element tej produkcji. Jeżeli nie stojące na wysokim poziomie aktorstwo, to chociażby ścieżkę dźwiękową będącą jednym z najważniejszych elementów tego filmowego przedsięwzięcia. I paradoksalnie nie chodzi mi tutaj o szumnie promowany wkład Kendricka Lamara w popowo hip-hopową cząstkę Pantery. Niestety (choć dla niektórych stety) dźwignia promocyjna ścieżki dźwiękowej przechylona była praktycznie w zupełności na stronę popularnego rapera i producenta muzycznego. Zresztą grupa docelowa filmu idealnie odzwierciedlała decyzje i idące za nią nastroje. Dlatego też zapowiadany od dłuższego czasu album soundtrackowy miał być tylko i wyłącznie areną, na której coś dla siebie znajdzie masowy odbiorca. A co z muzyką ilustracyjną?

O stworzenie takowej poproszony został Ludwig Goransson – Szwed, który już od czasów studenckich współpracował z Ryanem Cooglerem. Można więc powiedzieć, że angaż do Pantery był pokłosiem dobrych znajomości i stale rosnącej renomy reżysera. Ale nie doszedłby do skutku, gdyby włodarzy Marvela nie przekonało bardzo duże zaangażowanie Goranssona w podejmowane projekty. Czarna Pantera jest tego najlepszym przykładem. Szukając odpowiedniego brzmienia, kompozytor udał się bowiem na bardzo długą podróż po Afryce, gdzie studiował nie tylko lokalną kulturę, ale i zapoznawał się z miejscowymi wykonawcami. Efektem tego było nawiązanie współpracy z muzykami i wokalistami, między innymi z Baaba Maal – charyzmatycznym śpiewakiem, który użyczył swojego głosu w etnicznych wokalizach. Cały proces tworzenia oprawy muzycznej przypominał układanie niezwykle skomplikowanych puzzli przy jednoczesnym odkrywaniu tego, co się zrobiło. Wejście w kulturowy świat Afryki było takim samym wyzwaniem, jak połączenie tego wszystkiego z patetycznymi tematami i frazami, jakimi okraszone miały być sceny akcji. Można powiedzieć, że pewne szlaki Goransson miał już pod tym względem przetarte. Jeżeli bowiem przypomnimy sobie oprawę muzyczną do Creeda, wtedy zauważymy pewne analogie w sposobie łączenia dęciaków z perkusjonaliami. Pantera miała oczywiście wynieść te doświadczenia na o wiele wyższy poziom. Czy kompozytor sprostał temu zadaniu?

W kategoriach czysto funkcjonalnych ścieżka dźwiękowa do Czarnej Pantery sprawdza się całkiem dobrze. Element etniczny jest chyba najlepiej wyeksponowaną cząstką muzyki, choć wszystko to przetworzone jest przez zrozumiały dla masowego odbiorcy, aranżacyjny młynek. Rola orkiestry oraz partii chóralnych nie pozostaje tutaj bez znaczenia. Zastanawiający jest jednak sposób gospodarowania podjętymi środkami muzycznego wyrazu i jest w tym wszystkim sporo sprzeczności. Brawura przeplata się z daleko idącą ostrożnością, a pedanteria z niechlujnym podejściem do wielu podejmowanych w filmie wątków. O ile więc plemienny charakter społeczności Wakandy świetnie odnajduje się w asyście analogicznych kawałków opartych na perkusjonaliach, o tyle całe technologiczne zaplecze wysoce rozwiniętego społeczeństwa pozostało tutaj przez kompozytora jakby przemilczane. Owszem, w strukturę partytury wdziera się elektronika, ale jej rola pozostaje marginalna – zepchnięta do czysto motorycznych zagrań, przypominających podobne fragmenty z ilustracji do Creeda. Funkcje światotwórcze przejmuje w tym miejscu orkiestra, która wydaje się najlepszym spoiwem łączącym tradycję z nowoczesnością. Jest to jednak rozwiązanie na krótką metę.

Idealnym czynnikiem zacierającym te granice byłaby bogata, wyrazista tematyka, stawiająca sztywną granicę między poszczególnymi frakcjami. Ale zarówno o bogactwie jak i wyrazistości nie ma tutaj mowy. Fakt, Goransson stworzył na potrzeby Czarnej Pantery kilka fajnie pracujących tematów, ale nie mają one prawa przebić się do świadomości odbiorcy. Na pewno nie zrobi tego narkotyczna, pulsująca elektronika przypisana Killmongerowi. Wielkim uzurpatorem wyobraźni odbiorcy nie będzie także etniczny motyw Wakandy zatopiony w morzu perkusjonaliów. Najprędzej uczynić to może temat tytułowego bohatera. Patetyczna fanfara stawia przed nami lichą melodię kojarzącą się z dziesiątkami tego typu tworów, ale całe piękno tego motywu tkwi głęboko w strukturze aranżacyjnej – głównie w warstwie perkusyjnej. Wykorzystane w tym celu instrumenty, tzw. „talking drums”, wygrywają melodię, która w warstwie akustycznej i brzmieniowej jakby „wykrzykuje” imię głównego bohatera. Są to rzecz jasna smaczki, które statystyczny widz z pewnością nawet nie wychwyci. Ale całokształt ścieżki dźwiękowej będzie miał prawo zrobić na nim niemałe wrażenie. Rzadko kiedy w kinie superhero spotyka się bowiem partytury tak mocno uwiązane do elementu kulturowego. Marvel po raz kolejny pozytywnie zaskakuje swoimi odważnymi decyzjami i miejmy nadzieję, że w najbliższym czasie nic się pod tym względem nie zmieni.



Odrobinę pretensji możemy mieć natomiast względem polityki wydawniczej potężnego studia z USA. To, że na rynku rządził będzie songtrack produkowany przez Lamara było jasne jak świecące nad Wakandą słońce. Ale większość miłośników muzyki filmowej liczyło po cichu na podobne wydawnictwo, tyle że z oryginalną partyturą Goranssona. I choć takowe ostatecznie się ukazało, to jego forma oraz sposób prezentacji pozostawiła wiele do życzenia. Nie dość, że postanowiono przytłoczyć odbiorcę praktycznie całością materiału słyszanego w filmie (95 minut ilustracji!), to na dodatek album ten wydano tylko w formie cyfrowej. Potencjał na świetnie skonstruowane słuchowisko został spektakularnie zaprzepaszczony przez bezsensowne w gruncie rzeczy decyzję. Bo o ile półtoragodzinny score wydaje się trudnym do przejścia monolitem, o tyle selekcja dajmy na to 50 minut muzyki Goranssona (z wybranymi fragmentami i obowiązkową, suitą końcową), byłaby materiałem na świetne słuchowisko. Osobnym problemem jest powolne odchodzenie Marvela od tłoczonych soundtracków. Dało się to zauważyć już w przypadku serialów Netflixa, a ostatnio również w drugiej odsłonie Strażników Galaktyki. Stale kurczący się rynek CD uderza głównie we frakcję kolekcjonerów kompaktów.

Ale abstrahując od wydawniczych kontrowersji, warto w tym miejscu postawić sobie pytanie o dalsze losy Goranssona w branży muzyki filmowej. Czy będą one zależna od rozwoju kariery Cooglera, czy też szwedzki kompozytor zechce wziąć sprawy w swoje ręce i spróbować sił również u innych filmowców z pierwszej ligi. Gigantyczny sukces Pantery z pewnością otworzy wiele furtek w branży i tylko od Goranssona zależeć będzie, czy zechce sprawdzić co za nimi jest.


Inne recenzje z serii:

  • Iron Man
  • Iron Man 2
  • Iron Man 3
  • Captain America: The First Avenger
  • Captain America: The Winter Soldier
  • Captain America: Civil War
  • Thor
  • Thor: The Dark World
  • Thor: Ragnarok
  • Avengers
  • Avengers: Age of Ultron
  • Avengers: Infinity War
  • Guardians of the Galaxy
  • Guardians of the Galaxy vol. 2
  • Ant-Man
  • Doctor Strange
  • Agents Of S.H.I.E.L.D.
  • Daredevil (season 1)
  • Daredevil (season 2)
  • Agent Carter
  • Jessica Jones
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze