Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

Doctor Strange (Doktor Strange)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 07-11-2016 r.

Przez minioną dekadę Marvel Studios działające pod szyldem Disneya stworzyło tak solidną markę, że chyba tylko gigantyczne trzęsienie ziemi odcięłoby decydentów obu podmiotów od szerokiego strumienia pieniędzy płynącego na ich konta. Długa i wyboista była to droga, ale po pojawieniu się Avengersów i podjęciu spójnej polityki kształtującej artystyczno-komercyjny kierunek komisowych adaptacji, wydaje się, że opracowano złotą receptę na sukces. Receptę, która sprawa się za każdym razem, kiedy na ekranach gości kolejna produkcja opatrzona logiem Marvela. Czy podobnym sukcesem cieszyć się będzie ich najnowsze dzieło – Doktor Strange? Wyniki sprzedaży nie pozostawiają złudzeń.


Fakt, brak kultowych postaci nie wywinduje tego widowiska do miana światowego hitu, choć na pewno stworzy nową przestrzeń, która zapewni bezpieczny azyl wszystkim widzom znudzonym klasycznym kinem superhero. Jakże bowiem różni się ta opowieść od wielu innych kształtujących uniwersum Marvela! Magia, starożytna wiedza pozwalająca naginać czas i przestrzeń, potężni wrogowie i w centrum tego wszystkiego światowej sławy chirurg, który w wyniku tragicznego wypadku jest w stanie zrobić wszystko, by ratować swoją karierę… Nie brzmi to zbyt zachęcająco, gdy wertuje się beznamiętnie sformułowane opisy fabularne. To trzeba po prostu zobaczyć! Bo świat, jaki wykreował w swoim filmie Scott Derrickson fascynuje, czaruje i ostatecznie zniewala. Nie tylko wyśmienitym CGI, ale i stylistyką nawiązującą (tak jak komiksy) do popkulturowej mieszanki wschodniej mistyki z twórczością Salvadora Dali. Tyle samo dobrego można powiedzieć o tytułowym bohaterze w niesamowitej kreacji Benedicta Cumberbatcha. I owszem, jak każdy film ze stajni Marvela, tak i Doktor Strange cierpi na odmierzoną od linijki formułę ukierunkowującą produkt na kasowy sukces. Aczkolwiek póki widownia bawi się wybornie przy tego typu rozrywce, moim zdaniem nie ma powodu od darcia szat. Podobne przemyślenia tyczyć się mogą ścieżki dźwiękowej aktywnie wspierającej to widowisko.



Gdy świat obiegła informacja o przejęciu projektu przez Derricksona, wiele spekulowano na temat obsadzenia stanowiska kompozytora. Doskonale znana była bowiem historia współpracy tego reżysera z Christopherem Youngiem. I chyba nikt z miłośników muzyki filmowej nie obraziłby się na kolejne wspólne dzieło obu tych panów. Niestety, jak to w świecie biznesu bywa, zawsze ostateczne słowo ma ten, kto trzęsie kasą. Angaż powędrował więc na ręce pupilka decydentów Disneya – Michaela Giacchino, który w porównaniu do wielu innych możliwych kandydatów wydawał się najbardziej rozsądnym wyborem. Już na wstępie długich, bo ponad półrocznych prac, Amerykanin zapowiedział, że nie będzie to typowa ilustracja. Dawkowane informacje mówiły o odejściu od zwyczajowego trzymania się temp-tracka na rzecz licznych eksperymentów – głównie brzmieniowych. I choć wiele z tych słów znalazło swoje późniejsze przełożenie na ostateczny charakter i wygląd pracy, to jednak o odkrywaniu zupełnie nowych kart w historii muzyki filmowej nie ma tu raczej mowy…

Już na samym wstępie trzeba jasno podkreślić, że w kontekście standardów studia Marvela oraz wymowy samego filmu, ścieżka dźwiękowa popełniona przez Giacchino jest bardzo odważna i na pewien sposób nowatorska. Bo jak inaczej nazwać próbę łączenia klasycznej, patetycznej symfoniki z elementami muzyki rockowej i… barokowej. Pomysł jest o tyle szalony, gdyż fabuła w żaden sposób nie sugeruje tego typu rozwiązań. Jednakże zestawiając ze sobą elementy wypełniające przestrzeń w jakiej porusza się tytułowy bohater, z łatwością uda nam się poskładać ów pozorny chaos – prześledzić pewien tok rozumowania kompozytora. Dziwne przestaną być także liczne zabiegi i stylizacje podejmowane przez Giacchino. Muzyka przymawia bowiem doskonale znanymi idiomami warsztatowymi Amerykanina. I tylko zaprawiony w boju słuchacz będzie mógł zajrzeć pod maskę domniemanego eksperymentatorstwa. Czyli co, kolejna powtórka z rozrywki? Byłbym ostrożny sprowadzając tę partyturę do poziomu hollywoodzkich średniaków. Giacchino odwalił kawał dobrej roboty studiując film Derricksona, podejmując decyzję o wkroczeniu na scenę lub ustąpieniu miejsca aktorom świetnie poruszających się w sferze emocjonalnej. Nie bez znaczenia okazała się również szeroka paleta stylistycznych barw, wyrywająca ścieżkę dźwiękową z odmierzonych od linijki, quasi-zimmerowskich zagrań. Pal licho, że miejscami brzmi to wszystko, jakby było tworzone na jednej wielkiej fazie. Póki wszystko zdaje się działać, a po plecach spływają ciarki, to chyba nie ma powodów do jakichkolwiek narzekań! Rzadko się zdarza w tym muzyczno-filmowym uniwersum, aby po zakończeniu seansu nie tylko wzbudzić w sobie chęć na kolejne projekcje, ale i zapragnąć zmierzenia się ze ścieżka dźwiękową.

Niektórzy (tak jak ja) zrobili to jeszcze na kilka dni przed filmową premierą. Oficjalny soundtrack miał się początkowo ukazać dopiero w połowie listopada. Wydawcy z Hollywood Records poszli jednak na rękę wszystkim niecierpliwcom, którzy (tak jak ja) chcą dokładnie zapoznać się z materiałem muzycznym, by podczas seansu skupić się na jego funkcjonalności. Metoda ta ułatwia co prawda odbiór treści, ale często tworzy mylne wyobrażenie o naturze ścieżki dźwiękowej i jej ideowych podłożach. Cóż, wycieczka do kina absolutnie nie zmieniła mojego zafascynowania tym soundtrackiem. Niespełna 70-minutowy album jest optymalnie zmontowanym słuchowiskiem, które przedkładając najciekawsze elementy kompletnej partytury nie uchyla się przed filmową chronologią. Aczkolwiek uważny słuchacz odnotuje kilka aranżacyjnych rozbieżności pomiędzy materiałem umieszczonym na krążku, a tym, co ostatecznie wybrzmiało w widowisku Derricksona. Ale i pod tym względem wszystko wydaje się mieć swoją rację bytu i podyktowane jest chęcią wyeksponowania odpowiednich elementów muzycznej układanki.

Gdybym kilka miesięcy przed premierą tego soundtracku, nie znając kompletnie kontekstu i źródła pochodzenia, usłyszał utwór otwierający krążek, Ancient Sorcerer’s Secret, miałbym nie lada zagwozdkę w rozszyfrowaniu kompozytora. Mroczna introdukcja przypominająca charakterystyczne elementy warsztatu Chrisa Younga przeplata się bowiem z apokaliptyczną wymową tematu Kaeciliusa – przemawiającego już bardzo wyraźnie muzycznymi idiomami Michaela Giacchino. Patetyczna intonacja tematu przewodniego to już z kolei iście Tylerowska fanfara godna ścieżki dźwiękowej do drugiego Thora. A to przecież dopiero początek naszej przygody z albumem… Takich stylizacji, inspiracji i nawiązań jest w Doktorze co niemiara i przekonamy się o tym nie tylko w intensywnych fragmentach muzycznej akcji. Nie bez powodu określiłem tę pracę mianem układanki, bo każdemu jej elementowi można przypisać pewne właściwości i kontekstowość. To samo można powiedzieć o warstwie tematycznej, która ulega rozpracowaniu właściwie już we wspomnianym wyżej utworze z filmowego prologu. Dwie podstawy tematyczne skojarzone nie tyle z dwójką walczących ze sobą magów, co naturą sił jakie sobą reprezentują, niejako stanowią punkt wyjścia do narracji ścieżki. Błędem byłoby jednak sądzić, że raz odkryte karty ustawiają całą muzyczną rozgrywkę, prowadząc nieuchronnie ku znużeniu treścią. Odpowiednia zabawa formą potrafi tu zdziałać cuda. A przecież Michael Giacchino jest w tym zakresie swoistego rodzaju magikiem.

Dlatego z tak dużą łatwością wychodzi mu przełożenie wizytówki tytułowego bohatera na fortepianową, melancholijną przygrywkę w The Hands Dealt, kojarzącą się z trekowym London Calling (analogia między kreacjami Cumberbatcha nieprzypadkowa). Nie boi się również sięgać po bardziej współczesne brzmienia gitary elektrycznej przemawiającej psychodelicznymi, rockowymi frazami. Mieszanka skądinąd dziwna, ale gdy weźmiemy pod uwagę duchową przemianę Stephena Strange’a i całą kulturowo-religijną otoczkę filmu, wydaje się to całkiem zasadne. Szczególnie, gdy w towarzystwie tych dźwięków pojawiają się instrumenty faktycznie kojarzone ze wschodem, jak w Reading Is Fundamental czy Inside the Mirror Dimension. Muzyka akcji bynajmniej nie uchyla się od odpowiedzialności wykorzystania tegoż miszmaszu, ale o tym w dalszej części tekstu. Osobliwą sprawą jest natomiast kwestia wykorzystania klawesynu, którego obecność w tej partyturze jest zwykłą fanaberią kompozytora. Czy niepotrzebną i nie mającą pokrycia w filmowej treści? Jak się okazuje, niekoniecznie! Aby zrozumieć zamysł Giacchino znów trzeba spojrzeć na świat przedstawiony komiksowej adaptacji oczami głównego bohatera. Kiedy Strange trafia pod opiekę Starożytnej, zaczyna zgłębiać tajniki magii. Kontakt z antycznymi reliktami, księgami i miejscami stworzył tu przestrzeń do przemycenia w trzewia partytury więcej anachronicznego brzmienia. Owszem, mogło się to odbyć w bardziej tradycyjny sposób, na przykład posługując się etniką. Odejście w barokowe instrumentarium rozwiązało tę kwestię w dosyć inteligentny sposób. Przy okazji idealnie wpisało się w wyniosłą postawę bohatera i jego image. Wszak nie bez powodu instrument ten uaktywnia się dopiero w połowie filmu. Na płycie będzie to utwór The True Purpose of the Sorcerer. Od tego momentu klawesyn stanie się nieodzownym elementem ilustracji poczynań Strange’a.

Jest to również punkt zwrotny, w którym akcja rozkręca się na dobre. Nie znaczy to, że początek albumu jest pod tym względem bardzo niemrawy. Na pewno uwagę zwrócą ciekawe eksperymenty z odwróconymi w czasie chóralnymi partiami w A Long Strange Trip. Psychodeliczny fragment świetnie odnajduje się w scenie odkrywania przez Strange’a natury tzw. planu astralnego. Podobne zabiegi wykorzystane zostały również w finalnej scenie, kiedy tytułowy doktor wykorzystuje kamień nieskończoności do „zamrożenia” czasu (Hong Kong Kablooey). Idąc tropem ciekawych rozwiązań brzmieniowych, warto zwrócić uwagę na ilustrację sekwencji pierwszej potyczki Strange’a z Kaeciliusem w londyńskim sanktuarium (Sanctimonious Sanctum Sacking). Siedmiominutowy utwór rozkręca się powoli, ale gdy już wejdzie na „pełne obroty” poraża swoim rozmachem. Orkiestrowo-chóralne frazy nie bez powodu kojarzyć się będą z Jupiterem, a przy wsparciu pulsującej, anachronicznej elektroniki, otrą się również o unikatowe brzmienie ścieżek dźwiękowych Dona Davisa do Matrixa. Jakby tego było mało, całość ustawicznie uzupełniana jest solowymi wstawkami klawesynowymi. Kapitalna mieszanka, po której nieprędko przejdziemy do porządku dziennego. Podobne wrażenia pozostawia po sobie naturalne przedłużenie tej sceny – ilustracja potyczki w nowojorskim szpitalu. Astral Doom tym razem na tapetę bierze żywiołowe frazy ze Speer Racera dorzucając do tego zestawu gitarowy fuzz. Na tym bynajmniej pomysłowość kompozytora się nie kończy.

Wszystkie te elementy zbiegają się w oprawie do finalnej konfrontacji. Rozpoczynamy ją od Smote and Mirrors, które całkiem dobrze rozprawia się ze śmiałą wizualizacją nakładających się na siebie wymiarów. Warto w tym miejscu podkreślić walory dobrego miksu ścieżki dźwiękowej w filmie. Miksu, który pozwala docenić pracę muzyki i jej należną rolę w kreowaniu dramaturgii. Natomiast troszkę mniej korzystnie ten sam materiał prezentuje się na krążku – wszystko przez ustawiczne zmiany w zakresie dynamiki. Na szczęście nie odcina to słuchacza od fascynacji apokaliptycznym finałem tegoż utworu. Analogiczne wady i zalety powiela Astral Worlds Worst Killer – tak samo imponujące w rozmachu, co szorstkie w kontakcie z odbiorcą. Całą opowieść kończy natomiast patetyczny, łatwo wpadający w ucho aranż tematu przewodniego, który fragmentem utworu Strange Days Ahead zdobi animację z napisów końcowych.

Filmową listę płac zdobią jeszcze dwa inne osobliwe utwory. Go for Baroque, jak sama nazwa wskazuje, jest klawesynowym aranżem tematu głównego bohatera. Zdecydowanie bardziej polifoniczne i przebojowe jest następujące po nim The Master of the Mystic End Credits uciekające się nie tylko do klasycznych form muzycznego wyrazu, ale i do drapieżnego, rockowego instrumentarium. Ot ciekawa mieszanka stylistyczna, która idealnie podsumowuje całe to muzyczne przedsięwzięcie.



Po prostu nie da się mówić o tej ścieżce dźwiękowej bez pewnej nutki zachwytu. I nie tematyka ani olbrzymi rozmach w orkiestrowo-chóralnym aparacie wykonawczym jest tutaj obiektem mojej fascynacji. Raczej to, w jaki sposób Giacchino podszedł do tego filmu od strony koncepcyjnej i sposób realizacji. Dosyć nietypowy, jak na współczesne hollywoodzkie standardy i śmiały, gdy weźmiemy pod uwagę szyld filmowego giganta pod jakim się podpisuje. Takie rzeczy o wiele łatwiej sprzedać w animacjach aniżeli w wysokobudżetowym filmie aktorskim nastawionym na określonego odbiorcę. Dlatego też, mimo wielu wad ciążących nad tą ścieżką, to należą się brawa pod adresem autora. W moim odczuciu eksperyment Giacchino się powiódł i kto wie, może będzie wyłomem przez który do hermetycznie zamkniętego świata marvelowskich ścieżek dźwiękowych zacznie się wdzierać coraz więcej fantazji. Oby tak było!

Inne recenzje z serii:

  • Iron Man
  • Iron Man 2
  • Iron Man 3
  • Captain America: The First Avenger
  • Captain America: The Winter Soldier
  • Captain America: Civil War
  • Thor
  • Thor: The Dark World
  • Avengers
  • Avengers: Age of Ultron
  • Guardians of the Galaxy
  • Guardians of the Galaxy vol. 2
  • Ant-Man
  • Agents Of S.H.I.E.L.D.
  • Daredevil (season 1)
  • Daredevil (season 2)
  • Agent Carter
  • Jessica Jones
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze