O Goldfingerze Johna Barry’ego, ilustracji trzeciego – i często uznawanego za najlepszy – filmu z serii o agencie 007, mówi się, że wykształciła bondowskie brzmienie, że stanowi swoistą bazę i punkt odniesienia dla późniejszych (choć nie wszystkich) partytur z cyklu, że jest muzyczną duszą przygód najsłynniejszego szpiega Jej Królewskiej Mości. Niewątpliwie uznać ją należy za kulminację czy też ostateczny zwrot ku specyficznej, mocno zindywidualizowanej stylistyce, charakterystycznej mieszance – w dużym uproszczeniu – elementów rozrywkowych i typowo orkiestralnych, dzięki której Barry zdołał nadać opisywanym filmom niepowtarzalny klimat i klasę. Goldfinger był zaskakująco szybkim wynikiem krótkiej ewolucji, rozpoczętej przy okazji tematu z Dr No i rozwiniętej w udanych Pozdrowieniach z Moskwy, zapowiadających już brzmienie kolejnych części serii. O ile jednak From Russia With Love, mimo licznych walorów, było jeszcze kompozycją bez wyraźnej idei przewodniej, to na potrzeby Goldfingera Barry zdołał wyprodukować niezwykle spójne, choć nie stroniące od pewnych konwencjonalnych chwytów dzieło.
Olbrzymi sukces Anglika mógł zaskakiwać, był niemniej całkowicie zasłużony, partytura ta bowiem jest przykładem wyśmienitego doprawdy zrównoważenia pierwiastka ilustracyjnego z elementem tematyczno-rozrywkowym, co sprawia, że niezwykle dobrze broni się ona jako autonomiczny wobec filmu twór. Zaryzykuję stwierdzenie, że poza filmem prezentuje się nawet ciekawiej, zwłaszcza że płyta została bardzo zgrabnie skrojona, a underscore z niezłym skutkiem rozbity w poszczególnych jej fazach. Tam gdzie w połączeniu z obrazem Barry stosuje dość proste, przewidywalne chwyty (najczęściej przy budowaniu napięcia) partytura brzmi nieco gorzej – równocześnie jednak na albumie słabostki te, sprytnie przemieszane z tematycznymi rozwinięciami, nie wpływają na jej całościowy odbiór. A poza underscore w kompozycji tej dzieje się naprawdę wiele.
Po pierwsze, warto zwrócić uwagę, z jaką łatwością i gracją Barry, dla którego partytura ta jest jego najlepszą z cyklu o agencie 007, operuje dwoma głównymi tematami: tematem z piosenki tytułowej (o której dalej) oraz oczywiście słynnymJames Bond Theme. Ten ostatni na etapie Goldfingera na tyle dobrze zadomowiony był już w świadomości widzów, że kompozytor nie musiał – choć mógł – uciekać się do nadmiernej jego eksploatacji, ograniczył się zamiast tego do tradycyjnej dla serii inicjacji (Bond Back In Action Again, gdzie James Bond Theme pełni nieco może teatralną funkcję wprowadzenia widzów po raz kolejny w fikcję rzeczywistości agenta 007) oraz bardzo inteligentnej wstawki, czy też połączenia z równie wyrazistym tematem z piosenki. Swoboda, z jaką Anglik korzystać będzie z gotowego materiału, stanie się szybko jednym z muzycznych znaków rozpoznawczych serii, co pokaże chociażby kolejna część cyklu, czyli Thunderball. W samym Goldfingerze zaś cała partytura rozpisana jest na tyle klarownie, że bez większych problemów podziwiać można jej sprawną konstrukcję.
W skład owej przemyślanej struktury wchodzi jeszcze kilka ilustracyjnych perełek, które do dziś na osobie doceniającej wartość muzyki w obrazie mogą robić duże wrażenie. Przede wszystkim mam tu na myśli klasyczny już Dawn Raid on Fort Knox, pierwszy właściwie z serii owych słynnych bondowskich marszów, prowadzący do punktu kulminacyjnego całego filmu. Goldfinger rozpyla nad Fortem Knox trujący gaz, w kolejnych ujęciach tracą przytomność oddziały wojska, w tle zaś rytmicznie, hipnotycznie wręcz rozbrzmiewają werble, fragmenty tematu głównego, niepokojące smyczki, talerze i nabierająca agresji sekcja dęta, tworząc razem niezwykle wymowną w swej prostocie, dramatyczną i pełną rozmachu sekwencję orkiestralną. Jest to w Goldfingerze niewątpliwie szczyt ilustracyjnej pomysłowości Barry’ego i w ogóle jedna z najlepiej opisanych muzycznie scen w całej serii, spychająca wręcz na dalszy plan resztę, nawiązującą zresztą do marsza, emocjonującego finału ścieżki. Jak zatem widać, Anglik serwuje słuchaczowi bardzo atrakcyjną i dobrze pomyślaną akcję, która stanowi dodatkową przeciwwagę dla różnego jakościowo (świetne The Laser Beam, ale przeciętne już Auric’s Factory czy Death of Tilley) underscore. Emocje na wysokim poziomie.
Nie ulega jednak wątpliwości, że głównym atutem całej kompozycji, jak i powodem jej olbrzymiego sukcesu, jest tytułowa piosenka, ze słowami Leslie Bricusse’a oraz Anthony Newleya, wykonana przez Shirley Bassey i będąca kwintesencją bondowskiego stylu. Jak już wspomniałem, Barry wplata w nią James Bond Theme, który okazuje się być nie tyle kontrapunktem dla nowego tematu głównego, ale jego swoistym przedłużeniem. Main Title – Goldfinger to kawałek drapieżny, klasowy, dowcipny w warstwie tekstowej, z jednej strony emanujący romantyzmem, z drugiej zaś (za sprawą kilku melodycznych sztuczek Barry’ego) nieokreślonym niepokojem. Piosenka, zarówno w wersji podstawowej jak i wyłącznie instrumentalnej, to prawdziwa perełka, nawet w bogatej karierze Anglika, i jeden z najlepszych numerów w serii o agencie 007, to prawdziwy motor napędowy partytury, dodatkowo z doskonałym skutkiem włączany przez kompozytora do partii typowo ilustracyjnych. Jej sukces na liście przebojów w USA stanowi tylko formalne tego potwierdzenie.
Goldfinger to bez wątpienia niezwykle udana ścieżka dźwiękowa, wnosząca wiele do serii i będąca jednocześnie przykładem, jak dobrze muzyka filmowa z pozornie ciężkiego gatunku, jakim jest kino szpiegowskie, może radzić sobie w oderwaniu od obrazu. Wznowiona przez EMI edycja, uwzględniająca cztery bonus tracki (poza The Laser Beam niewiele jednak wnoszące do całości), jest również jednym z najzgrabniejszych z obecnych na rynku wydań Bonda. 40 minut muzyki, choć wydaje się być na pozór ilością niewystarczającą, zapewnia godziwą rozrywkę bez niepotrzebnych dłużyzn, które stały się niestety udziałem późniejszych, ponad 70-minutowych Thunderball czy You Only Live Twice. Ów trafnie skrojony album prezentuje kompozycję z prawdziwym pazurem, muzykę seksowną, elegancką i pomysłową, dobrze wpasowującą się w klimat epoki (standardowe Alpine Drive), ale równocześnie wyprzedzającą swój czas. W kolejnych latach zaowocuje ona następnymi, coraz bardziej rozbudowanymi partyturami z serii, kładąc wreszcie podwaliny pod jedno z najwybitniejszych dzieł kina sensacyjnego XX wieku – On Her Majesty Secret Service.
Inne recenzje z serii: