Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Barry

007 – Diamonds Are Forever (Diamenty są wieczne)

(1971/2003)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 06-05-2007 r.

„Diamenty są wieczne” były chyba najsłabszym bondowskim filmem z udziałem Seana Connery’ego (pomijam przy tym nie zaliczane do oficjalnego cyklu „Nigdy nie mów nigdy” z muzyką Michela Legranda), tworem jakby wymuszonym, trochę sztucznym, a przede wszystkim nie tak pomysłowym i klasowym co „Żyje się tylko dwa razy” oraz – nie uważane przecież za jakościowy szczyt serii – W tajnej służbie jej królewskiej mości. Niewątpliwie był to równocześnie obraz o wiele mniej od poprzednika inspirujący w kategoriach kompozytorskich, obraz o mniejszym rozmachu, niezbyt poetyczny czy też charakterystyczny. To swoiste spłaszczenie opowieści musiało w jakiś sposób odbić się na muzyce… i całe szczęście, że odpowiedzialny był za nią artysta na tyle już doświadczony, by móc stworzyć, w pewnym stopniu niezależnie od jakości filmu, partyturę udaną i efektowną, choć również nie tak imponującą jak poprzedniczka. W skrócie: Barry spełnił oczekiwania po raz kolejny.

Po Dalekim Wschodzie i Alpach przyszedł czas na powrót do Stanów Zjednoczonych, w tym stolicy hazardu – Las Vegas. Połączenie kilku różnych wątków (z jednej strony atmosfera kasyn i gier, z drugiej chociażby słynna scena z makietą Księżyca) skłoniło Barry’ego do przyjęcia dość eklektycznej stylistyki, która co prawda zawsze była wizytówką serii, ale w tej części właśnie jest szczególnie uwidoczniona, mniej „wygładzona”. Kompozytor idzie nieco w stronę source music, w materii tej implementuje przede wszystkim jazz, pozostawiając symfonicznym środkom większe pole do popisu w zakresie tradycyjnie prowadzonej narracji. Przemieszenie brzmieniowe nie jest jednak zrobione tak sprawnie, jak chociażby w „On Her Majesty Secret Service” i trochę nazbyt wyraźna wydaje mi się granica między klasycznie pomyślaną warstwą fabularną, a rozrywkowymi numerami jazzowymi, których jakość też bywa różna, od utworów znakomitych (Airport Source, Tiffany Case), po raczej mało wyszukane (Q’s Trick). Być może brakuje nieco – choć nie wszędzie – bondowskiej drapieżności, a być może konwencja trochę się już po prostu zużyła, w każdym razie ta część albumu to tylko miły dla ucha, ale nie niosący ze sobą większych wartości dodatek.

Z drugiej strony wspomniany eklektyzm owocuje takimi znakomitościami, jak Slumber Inc., czyli dramatycznym, chóralnym podkładem pod sceny w zakładzie pogrzebowym. Jest to oczywiście świetny dowcip, ale zarazem interesująca i tchnąca epickością (co jest właśnie owego żartu esencją) kompozycja, nietypowa dla serii, ale mimo to doskonale wpasowana w stylistykę albumu, niewątpliwie go wzbogacająca, a ponadto świetnie wprowadzona w groteskowy nastrój filmowej sekwencji. Drugą ciekawostką jest krótki, niepokojący, ale pozbawiony raczej bezpośrednio dawkowanej grozy motyw przypisany parze zabójców – Wintowi i Kiddowi. Barry standardowo, z właściwą sobie klasą, przetwarza go na różne sposoby, przede wszystkim elegancko wkomponowując go w utwory suspense (Death at the Whyte House), wśród typowych dla siebie intensywnych smyczków i przeciągłych, przytłaczających fraz dętych. Na koniec zostaje utrzymany w rytmie walca Circus, Circus, melodyjny, obrazowy (choć różniący się nieco od łatwiej zapewne wśród fanów rozpoznawalnych muzycznych interpretacji cyrku autorstwa Nino Roty), kolejny przyjemny, niezobowiązujący punkt albumu.

W warstwie typowo narracyjnej Barry kontynuuje przede wszystkim wypróbowane wcześniej trendy, aczkolwiek – zgodnie z oczekiwaniami – eksperymentuje dalej z instrumentarium (elektronika) i serwuje kilka nowych, oryginalnych sekwencji akcji. Generalnie partytura ta wydaje się być bardziej zorientowana na liczne tematy poboczne, drugoplanowe, które przyćmiewają zarówno rzadko wykorzystywany James Bond Theme, jak i – ograniczony z naturalnych względów – romantyczny temat tytułowy. Jest to z jednej strony słabość albumu, a z drugiej źródło jego siły, kolejne utwory bowiem oferują prawdziwe bogactwo rozmaitych pomysłów, jednocześnie tracąc nieco na tak znakomicie osiąganej przecież w poprzednich partyturach spójności. Kilka tematów prosi się wręcz o szersze rozwinięcie, o odważniejszą eksploatację na przestrzeni kompozycji, a niestety nigdy się tego nie doczekają, zdają się być przyporządkowane do pojedynczych scen. Tak się dzieje ze znakomitym dramatycznie Bond Smells a Rat (co za intensywność!), kolejnym kosmicznym marszem z 007 And Counting (świadomie wtórnym wobec You Only Live Twice, choć wtórność ta mimo wszystko nieco rozczarowuje), czy imponującym, wcześniej nie publikowanym, mrocznym wstępem dętym do potężnej, finałowej sekwencji akcji To Hell With Blofeld. Partytura ta zatem prezentuje się bardziej jako zespół pojedynczych perełek (diamentów), zarówno w sferze sensacyjnej, jak i w postaci zmysłowych, naładowanych erotyzmem partii jazzowych, aniżeli w pełni spójne w sensie fabularnym czy lokalizacyjnym dzieło, a szkoda, bo to bez wątpienia jej główna słabostka.

Na koniec warto wreszcie wspomnieć o słynnej, klasycznej piosence tytułowej w wykonaniu niezawodnej Shirley Bassey, piosence, która stała się jedną z ikon serii i tytuł ten z pewnością zdobyła zasłużenie, za sprawą kolejno: wyśmienitego wykonania, intrygującego tekstu i przede wszystkim pięknego tematu Barry’ego. Tradycyjnie temat trafił również do części ilustracyjnej partytury, gdzie sprawuje się bardzo dobrze, choć może nie aż tak doskonale, jak You Only Live Twice czy We Have All The Time In The World z dwóch poprzednich, lepszych zresztą partytur. Piosenka jest tu niemniej na tyle charakterystyczna, posiada na tyle klasy i rozmachu, by przyćmić, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, resztę kompozycji Anglika, kompozycji, która mogłaby bez problemów zrównoważyć tytułowy numer, gdyby napisano ją z nieco większą dyscypliną i konsekwencją, poświęcając nieco przebojowości na rzecz wyraźniejszej idei przewodniej. Rozrywka pozostaje jednak górą, mimo wszystkich niewątpliwych walorów nietrudno zatem odczuć coś na kształt lekkiego niedosytu, delikatnego zawodu.

Inne recenzje z serii:

  • Blood Stone (vg)
  • From Russia With Love
  • Goldfinger
  • Thunderball
  • You Only Live Twice
  • On Her Majesty’s Secret Service
  • Goldeneye
  • Tomorrow Never Dies
  • World Is Not Enough
  • World Is Not Enough – Expanded Edition
  • Die Another Day
  • Die Another Day – Expanded Edition
  • Casino Royale
  • Quantum of Solace
  • Skyfall
  • Spectre
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze