Na temat
ograniczeń wynikających z filmowego obrazu, wiążących filmowych kompozytorów, stoczono już wiele debat, dyskusji i kłótni.
Kompozytor filmowy zawsze był zwierzęciem filmu. To obraz, reżyser, producent wiązali mu ręce, byli ramą i klatką. Musiał
zobrazować minutę i trzy sekundy jakiejś sceny, a potem wprowadzić na przykład swoisty 20-sekundowy „dżingiel”… Każdy z
nich zna te historie i z niechęcią o nich wspomina. Wojciech Kilar, nasz wybitny kompozytor klasyczny i filmowy, pracę nad
kinem uważa właśnie przez jej służalczy aspekt w stosunku do obrazu za jedno ze swoich drugorzędnych zajęć. Twórcy tacy jak
Kilar, będący przedstawicielami klasyki lub Eric Serra, będący artystą z pogranicza świata rocku i popu, pracują dla filmu
rzadziej niż częściej. Dopiero pisanie muzyki wolnej od sztucznie narzuconej formy, klimatu i emocji przekazywanych
(pod)świadomie przez film, pozwala im się wyrazić w swoich poza-filmowych projektach, wyzwolonych od skrępowania
filmowym obrazem. Zdania co do roli i zadania muzyki w filmie są podzielone. Jedni kompozytorzy (np. James Horner) mówią o
wielkiej inspiracji, którą daje im kino oraz obraz będący dla nich artystycznym bodźcem. Inni (np. Michael Nyman) oraz
postronni obserwatorzy uważają, iż celulidowe medium zabija twórczość swą hermetyczną klatką czasu, przestrzeni oraz stu
innych kompromisów, na które pójść musi twórca muzyki…
By nie odbiegać zasadniczo od zaplanowanego tematu, w niniejszym tekście chciałbym więc skupić się i w miarę możliwości
przybliżyć poza-filmową (koncertową, klasyczną, współczesną, artystyczną, na zamówienie itp. itd.) pracę kompozytorów ściśle
filmowych, którzy największą sławę osiągnęli na wielkim ekranie, a od czasu do czasu znajdują pasję, chęć i czas by uciec poza
ramy filmowego zniewolenia i napisać muzykę przypominającą, bądź zupełnie odcinającą się od ich filmowych
wcieleń.
Przeważającą grupę stanowią
kompozytorzy, którzy oprócz pracy w filmie udzielają się klasycznie. Również w tym gronie bryluje nie kto inny jak John
Williams. Kompozytor ten zdobył niezaprzeczalną pozycję w świecie muzyki filmowej, jednakowoż równolegle przez wszystkie
lata swojej kariery rozwija swoje pasje klasyczne. Williams, uważany i postrzegany również w świecie klasyki za jednego z
czołowych kompozytorów ubiegłego stulecia, napisał szereg prac, które są tak odmienne od jego łatwo przeważnie
przyswajalnej muzyki filmowej jak to tylko chyba możliwe. Twórca ten ma na swym koncie przede wszystkim koncerty na
solowe instrumenty, takie jak: fagot, flet, klarnet, skrzypce, trąbka a nawet tuba i shakuhachi. Zaznamiając się z tymi dziełami,
przychodzi nam spojrzeć na tego kompozytora z zupełnie innej perspektywy. To w lwiej części współczesna muzyka klasyczna,
dość trudna w odbiorze, przeznaczona raczej dla wprawionych i wyrobionych melomanów klasyki. Williams, choć angażuje w
tych pracach swoje typowe, rozpoznawalne przy pracach filmowych muzyczne sygnatury, tak naprawdę pokazuje nam jak
elastycznym jest twórcą i jak daleko sięgają jego ambicje. Przysłuchując się jego koncertom, niejednokrotnie zauważa się
pewne symptomy, delikatne pomysły kompozycyjne, które dopiero w muzyce filmowej zostaną wykorzystywane z dużo
większą ekspresją. Z przesłuchanych przeze mnie prac, dość trudnych w odbiorze i nie łatwych, w których tak jak
wspomniałem, dużo eksperymentowania z brzmieniem i formą, najciekawiej prezentują się 17-minutowy koncert na tubę oraz
na trąbkę, podobną w wymowie do
inspirujących partii Patrioty i intensywnej, współczesnej muzyki akcji tego kompozytora.
Zdecydowanie koneserom
należy polecić natomiast jego albumy zawierające muzykę napisaną pod solowe skrzypce – ”Treesong/Concerto for Violin and
Orchestra” oraz „The Five Sacred Trees” (koncert na fagot i orkiestrę). Bardzo intymna, jak to sam twórca
czasami podkreśla: „abstrakcyjna”, muzyka współczesna. Po nazwach albumów widać wielką inspirację twórcy drzewami, co
znalazło swój przekład również na dość głośnym albumie „Yo-Yo Ma Plays Music of John Williams”, poświęconemu wiolonczeliście Yo-Yo Ma, dla którego
napisał trzy utwory na wiolonczelę oraz zaadaptował „pod” ten instrument utwory zainspirowane albumem o drzewach, który
został mu podarowany. John Williams ma na koncie również doprawdy dziesiątki specjalnych, okolicznościowych, napisanych
podobnie jak słynni kompozytorzy romantyczni (Mozart, Brahms) pojedynczych utworów – min. rocznice odkrycia Ameryki,
hymny olimpijskie oraz fanfary czy specjalne utwory jak np. na cześć ślubu córki Cesarza Japonii lub hołd dla legendarnego
Leonarda Bernsteina („For New
York”). Można je znaleźć na wielu kompilacyjnych albumach nagranych z orkiestrą Boston Pops czy na
okolicznościowycm „Call of the Champions”.
Inny wielki, już nie żyjący
twórca to Jerry Goldsmith. Goldsmith, o którym Steven Spielberg powiedział w jednym z wywiadów, podkreślając jego
ogromną pasję muzyki klasycznej iż „obok Johnny’ego siedzi w tym po uszy”. Ta ikona muzyki filmowej nie miała aż tylu
okazji by zaistnieć poza obrazem filmowym. Ciągle zabiegany pomiędzy kolejnymi projektami, często całkowicie poświęcający
się swojej pasji tworzenia wybitnej muzyki do kiepskiego repertuaru, znany jest poza filmem przede wszystkim z kantaty ”Christus Apollo”, specjalnej kompozycji
napisanej w 1969 roku, zainspirowanej tekstem słynnego pisarza Raya Bradbury oraz „Music For Orchestra” (z 1972
roku). Obie prace znajdują się na krążku wydanym przez wytwórnię Telarc (wykonanie: London Symphony Orchestra). To
dość modernistyczna muzyka współczesna, najbardziej nawiązująca do atonalnych, złożonych rytmów perkusyjnych Planety
Małp, twórczości Węgra Gyorgi Ligeti’ego oraz przeciągłego użycia chóru, przypominającego najsłynniejszą jego pracę tego
typu: Omen. Recytujący, polifoniczny chór wsparty trochę awangardowymi, mrocznymi brzmieniami orkiestry
symfonicznej z wplecioną narracją Anthony Hopkinsa składają się na dość niezwykłe, choć również jak u Williamsa, trudne w
odbiorze muzyczne przeżycie. Inne dzieło to ”Fireworks”, fenomenalne agigato na pełną orkiestrę napisane na inauguracyjny występ kompozytora
w Hollywood Bowl w 1999 roku. Zapiera dech i bez wątpienia jest już w poetyce jego inspirujących dzieł filmowych jak
Rudy czy Powder. Warty wspomnienia jest także „epizod” związany ze specjalną kompozycją „Fanfare for
Oscar”, do dziś asystującą ceremoniom rozdań Oscarów.
W świecie klasyki nie próżnowali
również najsłynniejsi kompozytorzy hollywoodzcy lat powojennych (i w ogóle jedni z najwybitniejszych w całej historii, tak na
marginesie…). Gigant Miklos Rozsa po przeniesieniu się w 1932 roku z Lipska do Paryża, napisał swoją „Węgierską
serenadę”, jednak jego najbardziej znanym dziełem (na gruncie klasycznym) pozostaje „Theme, Variations and
Finale”, którego to wykonanie było dyrygenckim debiutem dla samego Leonarda Bernsteina. Na koncie ma również
koncerty skrzypcowe (inspirowany ludową muzyką węgierską), wiolonczelinowy (na prośbę solisty Janosa Starkera), uwertury,
symfonie, muzykę kameralną oraz „To Everything There is a Season” – sakralną muzykę chóralną na zespół The Choir of
the West at Pacific Lutheran University z Tacoma. Bez wątpienia był muzycznie wielki na jak i poza ekranem.
Inna ikona, Bernard Herrmann był podobnie „poza-filmowo” płodny. Do najbardziej znanych prac ekscentrycznego geniusza
należą „Symphony” oraz kantata inspirowana powieścią „Moby Dick”. Obok tych pozycji w karierze (obok bardzo
napiętego terminarza filmowego) znalazł czas na napisanie szeregu nokturnów, utworów z pogranicza muzyki kameralnej, arii,
baletów, komedii muzycznych („The King of the Schnorrers”, 1968) a także muzykę do przedstawienia
broadwayowskiego The Body Beautiful. Oprócz tego Herrmann słynął z promowania kompozytorów, dyrygując ich
pracami – min. Charlesa Ivesa (swojego faworyta) oraz samego Ralpha Vaughana Williamsa. I jeszcze jedno nazwisko – Erich
Wolfgang Korngold i jego znakomity Koncert smyczkowy, napisany w rzewnym, ekspansywnym, romantycznym stylu,
pożyczając motywy i pomysły kompozycyjne z jego prac filmowych (Juarez, Anthony Adverse, The Prince
and the Pauper). Uff, skąd oni mieli na to wszystko czas – czy możemy sobie dziś wyobrazić tak pochłoniętych innymi
pracami naszych współczesnych faworytów? Ale też realia były wtedy jednak inne…
Jeżeli jesteśmy już przy wielkich
ikonach muzyki filmowej, wspomnijmy jeszcze o kilku, którzy tylko nieznacznie zeszli z torów muzyki filmowej. Wielki Ennio
Morricone ma również na koncie liczne (około stu), pisane od końca lat 40-ych kompozycje klasyczne, min. sonaty, kantaty i
nokturny. Ten odłam jego twórczości jest podobny jak szalenie bogata i eklektyczna muzyka filmowa w jego wykonaniu,
rozpisana na przeróżne kombinacje, zastępy instrumentalne czy wokalne oraz inne różnorakie środki muzyczne (więcej na ten
temat można znaleźć na http://morricone.coolfreepages.com/). Morricone również znany jest ze swych specjalnych kolaboracji
ze słynnymi solistami nie tylko ze świata muzyki filmowej. Warto tu wspomnieć o znakomitym albumie z centralną wiolonczelą
Yo-Yo Ma („Yo-Yo Ma Plays Ennio
Morricone”) czy też spektakularnych aranżacjach na piosenki swoich słynnych tematów filmowych (”Focus”), śpiewane przez jedną z jego
muz, Portugalkę Dulce Pontes. Il Maestro znany jest również bardzo szeroko ze swojej twórczości koncertowej na żywo.
Koncertuje ciągle (w 2006 roku kilka koncertów!) a dużą estymą pośród fanów muzyki filmowej cieszą się dwa albumy
„koncertowe” – Arena Concerto oraz Cinema Concerto (także zapis DVD z pierwszego koncertu nagranego w starożytnym amfiteatrze w
Weronie).
Kolejny z nieobecnych już dzisiaj
„gigantów” to Elmer Bernstein, na koncie mający przede wszystkim z koncertu na gitarę i orkiestrę (solista: Christopher
Parkening), słynnego tematu dla telewizji National Geographic czy specjalnego utworu „Grand Canyon/Sunrise”. Ta pierwsza praca
ukazała się nakładem wytwórni Angel, jednak istnieje sporo wcześniej nie publikowanej pracy koncertowej Bernsteina. Słynny,
dziś już chyba emerytowany, John Barry ma na koncie min. okolicznościowe albumy, takie jak „Eternal Echoes”,
inspirowane życiem i poezją Johna O’Donohue oraz „Beyondness of Things”, bazujący na odrzuconym materiale do
Zaklinacza koni Redforda.
Ponieważ Wojciecha Kilara zaliczyliśmy z początku do twórców, którzy kino stawiają jako ciekawy, ale nie najważniejszy aspekt swej twórczości, więc
tylko wspomnijmy o gigantycznej spuściźnie naszego rodaka. Monumentalny talent mistrza „spłodził” min. sonaty, kantaty,
koncert na fortepian i orkiestrę, muzykę kameralną na zastępy chóralne i orkiestrowe czy słynne dzieła, które powinny znaleźć
się bez wątpienia na liście zabytków kultury polskiej – „Exodus”, „Victoria”, „Orawa”, „Krzesany”,
„Angelus”, „Kościelec” czy mszę w intencji pokoju na nowe tysiąclecie „Missa pro pace” na sopran, alt,
tenor, bas, chór mieszany i orkiestrę. Te tytuły powinien znać każdy (nie tylko z tytułu…).
Nasz kolejny rodak, to Jan A.P. Kaczmarek, którego inteligentny i nie przeszarżowany dobór filmów pozwala mu na
zajmowanie się ambitnymi projektami nie-filmowymi. W latach 80-tych XX wieku stworzył kameralną Orkiestrę Ósmego Dnia.
Swój pierwszy album „Music For The End” nagrał w 1982 roku po swojej pierwszej trasie koncertowej po USA.
Takim projektem jest min. „Kantata o
Wolności”, dzieło na orkiestrę, chór i solistów, którego premiera odbyła się w zeszłym roku z okazji obchodów
rocznicy Solidarności. Z kolei dla Zbigniewa Preisnera, tak jak reszty naszych najsłynniejszych i „eksportowych” twórców
muzyki filmowej, zakorzenionych silnie w środowiskach artystycznych, najważniejszym poza-filmowym dziełem wydaje się
specjalny koncert napisany ku pamięci swojego zmarłego przyjaciela, Krzysztofa Kieślowskiego. Albumowe wydanie (premiera
na żywo po raz pierwszy w 1998 roku) dwu częściowego dzieła „Requiem for My Friend”, oscyluje wokół orkiestry
symfonicznej, chóru oraz często współpracującej z kompozytorem sopranistki Elżbiety Towarnickiej. Nagranie zostało przyjęte
entuzjastycznie na całym świecie.
Podejmując się analizy twórczości
innych, znanych kompozytorów, należałoby wspomnieć min. o takich pozycjach jak kapitalny hymn olimpijski na potrzeby
ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich Atlanta’96 ”The Tradition of Games” Basila Poledourisa, niesłusznie nie ujęty na kompilacyjnym,
okolicznościowym dysku „Summon the Heroes”. Ciekawie po torach muzyki filmowej i popularnej porusza się natomiast
Szkot Craig Armstrong. Oprócz swojej jak na razie dość skromnej ale i imponującej dyskografii filmowej, ma również czas na
albumowe wydania muzyki, którą najlepiej byłoby nazwać „chill-outową”. Dwa najsłynniejsze jak dotąd wydawnictwa
kompozytora to „The Space Between
Us” oraz „As If to
Nothing” (oprócz tego kompilacyjne „Piano Works”). Armstrong prześlizguje się w tych pracach po bardzo
klimatycznych brzmieniach elektronicznego ambientu oraz sugestywnych, emocjonalnych orkiestracjach (dwa półśrodki znane
również z jego kinowej twórczości). Całości słucha się doskonale, wypracowany złoty półśrodek pomiędzy nowoczesną
muzyką popularną i klasycznymi, artystycznymi zapędami kompozytora pozwala tym pozycjom budzić zainteresowanie tak w
wymagającym i oswojonym z symfonicznymi formami słuchaczu jak i w tym zwykłym, nie gustującym w klasycznych dźwiękach.
Armstrong wzorem nieżyjącego Michaela Kamena bądź Morricone współpracuje z tak znanymi twórcami jak Photek, Bono,
Massive Attack czy znana wokalistka Elizabeth Fraser.
Jeżeli już wspomnieliśmy o
mającym polskich (a właściwie lwowskich) dziadków Michaelu Kamenie, nie możemy nie omieszkać przypomnieć jego kilku
znaczących prac. Opisywany i na tej stronie koncert saksofonowy to przejaw genialnego zmysłu kompozycyjnego i aranżacyjnego Brytyjczyka. Ten
twórca poruszający się często w swoich filmowych pracach wokół gitary elektrycznej napisał i nagrał również koncert na gitarę,
z tym że solistą nie został jak się mogło wydawać Eric Clapton, lecz japoński rockman Tomoyasu Hotei. Kamen po wydaniu
specjalnej kompilacji „Michael Kamen’s Opus” miał w planie sukcesywne wydawanie na nośniku CD kolejnych swoich
prac poza-filmowych i koncertowych. Niestety, odejście kompozytora prawdopodobnie zaprzepaściło jak na razie na to szansę,
tym bardziej, że pozycje te są bardzo trudne do zdobycia… Pracą z kolei powszechnie dostępną jest jego pierwsza i jedyna
symfonia: „The New Moon In Old Moon’s
Arms”. Napisane na zlecenie National Symphony Orchestra i słynnego dyrygenta Leonarda Slatkina dzieło jest
zainspirowane malowidłami pozostawionymi przed 1000-em lat przez Indian Anasazi. Muzyka twórcy przemieszcza się od
gwałtownego atonalizmu inspirowanego Strawińskim po radosne scherza i emocjonalne, pełne rozmachu uniesienia znane
choćby z jego twórczości filmowej. Na dysku wydanym przez wytwórnię Decca dokooptowano również na nowo
prze-aranżowany materiał Kamena z filmu Symfonia życia i jego słynną, porywającą „An American Symphony”.
Liczne również są jego kolaboracje z artystami sceny muzyki popularnej (Bryan Adams, Metallica itd.), lecz nie będziemy się tu
nad nimi skupiać, choć zachęcam do przeczytania recenzji koncertu Metallica S&M.
„Kanadyjski Władca
Śródziemia”, Howard Shore, mimo że jego muzyka filmowa często jest bardzo mocno osadzona w atonalnych teksturach i
poważnych, bardzo ambitnych brzmieniach bliskich współczesnej muzyce klasycznej i wydawać się by mogło iż ten twórca na
muzyce orkiestrowej ” zjadł zęby”, posiada na swoim koncie zaskakująco mało kompozycji poza-filmowych. Można tu
wymienić przede wszystkim 3-utworowy koncert ”Brooklyn Heights”, który częściowo zastąpił oryginalne ilustracje Elmera Bernsteina w Gangach
Nowego Jorku a jego symfonię opartą o pracę nt. The Lord of the Rings pozostaje tylko podciągnąć pod pochodną
jego kinowej twórczości. W obecnej chwili Shore pracuje nad operą na podstawie filmu Mucha Davida Cronenberga
(również przez niego reżyserowaną), której premiera ma odbyć się w sezonie 2007-2008 na deskach Los Angeles
Opera.
Współcześni „liderzy” list
popularności mają już zdecydowanie mniej czasu na pracę i rozwijanie swych talentów poza filmem. Czy jest to wynikiem
lenistwa, napiętych terminarzy, swoistej hermetyzacji w filmowym medium i środowisku, czy też poprostu braku umiejętności i
chęci, nie nam osądzać. Twórcą, którego chyba nikt na razie nie będzie posądzał o napisanie jakiejkolwiek pracy klasycznej
bądź koncertowej jest Hans Zimmer. Nie jest to w żadnym wypadku mój atak na tego znakomitego kompozytora filmowego,
który jako jeden z niewielu na tej planecie potrafi wyczuć język filmowy i wtłoczyć w niego maksimum emocji i wrażeń. Marzy
się koncertowa praca Zimmera oparta tylko i wyłącznie na orkiestrze symfonicznej. W pewnym sensie doszło już do próby
takiegoż dzieła przy pisaniu muzyki z Kodu Da Vinci, która wierząc słowom samego kompozytora na wydaniu płytowym
została zmontowana jak praca koncertowa. Znając jego dokonania w ostatnich szczególnie latach, realizacja takiego projektu
wcale nie jest mrzonką… Dojrzałe brzmienie orkiestrowe połączone z niecodziennymi artefaktami elektronicznymi czy
dźwiękowymi mogłyby dać zdumiewający rezultat… Póki co, Zimmer napisał ostatnio specjalnie „pod jakąś okazję” jedynie
(brdzo wtórny zresztą) temat dla reality show pt. „The Contender”… Chociaż z drugiej strony, możemy być na razie
zadowoleni z jego albumu „The Wings of a
Film” z koncertu w belgijskiej Gandawie, który odbył się w 2000 roku.
Nie dający się zakwalifikować
żadnym schematom Danny Elfman, dopiero niedawno stworzył swoje pierwsze dzieło koncertowe. W 2004 roku na
zamówienie American Composers Orchestra napisana została ”Serenada Schizophrana”, 6-utworowa
symfonia na orkiestrę symfoniczną, żeński chór, elektronikę i dwa fortepiany, łącząca wpływy muzyki współczesnej i nie
klasyfikowanej niż nic innego jak „Elfman” – muzyki biorącej swe źródła w jego kinowej twórczości. Innymi pozycjami, dającymi
szansę spojrzeć na poza filmową (i filmową) twórczość kompozytora są dwie części „Music For a Darkened Theatre”, gdzie
dołączono min. muzykę specjalnie stworzoną na potrzeby animacji czy reklam. Aż dziw bierze natomiast, że czasu ani chęci
stworzenia czegoś poza hollywoodzkie ramy nie miał do tej pory James Horner, kompozytor, którego styl, doświadczenie oraz
bardzo klasyczne wykształcenie aż proszą się o napisanie jakiejś symfonii czy koncertu! Owszem, u „zarania” kariery (1978)
stworzył pracę „Spectral Shimmers”, wykonaną tylko jeden jedyny raz przez Indianapolis Symphony Orchestra przy
audytorium 400 osób. Wtedy też stanął przed wyborem pisania dla sal koncertowych lub wielkiego ekranu – wybrał to drugie…
Ostatni dwaj twórcy, których
poza-filmową twórczość chciałbym przybliżyć, chyba najmocniej dziś utożsamiają się ze sceną klasyczną. Fakt ów oczywiście
nie przeszkadza im pisać złożonej, fascynującej muzyki filmowej, którą zyskują niemałe uznanie, jednocześnie dzieląc podobną
stylistykę i język muzyczny. Prace koncertowe Dona Davisa, raczej nie znane są poza jego filmową twórczością. Są wśród nich
msze, utwory na kwartety smyczkowe, symfonie kameralne i wokale. Co ciekawe, po wysłuchaniu fragmentów tych prac
(http://dondavis.filmmusic.com/audio.html) dostrzec można, iż rezultaty osiągane w jego najwybitniejszych i jak dotąd
najsłynniejszych kompozycjach z trylogii Matrix, źródła swe mają nie gdzie indziej jak w jego twórczości klasycznej,
silnie „zaszumionej” wpływami dodekafonii i minimalizmu. Ostatnim czasem, kompozytor zrywając na pewien czas pracę nad
kinem, zaabsorbowany był pracą nad operą w dwóch aktach „Río De Sangre”, na pięciu solistów, chór Los Angeles
Master Chorale oraz orkiestrę. Światowa premiera tego dzieła odbyła się w listopadzie 2005 roku. Davis jako jeden z
nielicznych twórców średniego pokolenia wydaje się przedkładać projekty klasyczne nad pracę w filmie, która daje bez
wątpienie o wiele większe rozpoznanie, pieniądze i sławę. W odróżnieniu od swoich kolegów z akapitu powyżej potrafi znaleźć
czas na nietypowe i artystyczne prace. Do takich nietuzinkowych „wyskoków” poza hollywoodzki system studyjny zaliczyć
można również muzykę do paradokuemntu BBC Space Oddysey: Voyage to the Planets, także pokazywanego w naszej
telewizji.
Drugim twórcą jest nie kto inny jak
Elliot Goldenthal. Klasycznie wykształcony pod okiem Aarona Coplanda i Johna Corigliano kompozytor, swoje osiągnięcia
koncertowe czy teatralne ma równie imponujące jak filmowe. Do jego najsłynniejszych dzieł klasycznych i scenicznych należy
msza karnawałowa „Juan Darien”
(w reżyserii żony, Julie Taymor), balet ”Othello”, adaptacja baśni Carlo Gozzi pt. „The Green Bird” i imponujące oratorium ku
pamięci ofiar wojny wietnamskiej „Fire,
Water, Paper”. Przy całym bogactwie środków jakie charakteryzują te dzieła (pełna orkiestra, chóry, wokale,
innowacyjne, współczesne techniki kompozycyjne, niezwykłe instrumentarium itd.), trudno wszakże streścić każde z osobna.
Kryją one wszystko to co posiada muzyka filmowa autora, jednak trzeba otwarcie powiedzieć, iż to pozbawiona restrykcji i
limitów czasowych muzyka sceniczna i koncertowa właśnie na przykładzie Elliota Goldenthala pokazuje jak daleko twórca może
pójść ze swoją ekspresją artystyczną.
align=”right”>Twórca dodatkowo w tym przypadku o tak ogromnym talencie (choć sam zainteresowany temu przeczy…).
Gotyk, karnawał, mrok, monumentalizm, poruszające pasaże smyczkowe, pełne refleksji i kontemplacji momenty, wreszcie
wpływy etniczne („Juan Darien” – meksykańskie, „Fire…” – wschodnio-azjatyckie) – inwencja tego artysty
wydaje się być jak studnia bez sna. Oczywiście twórczość Goldenthala nie jest dla wszystkich i nie wszystkim przypadnie do
gustu, szczególnie ta poza-filmowa. Twórca napisał również szereg dzieł dot. teatralnych adaptacji szekspirowskich
(„Poskromienie złośnicy”, „Tytus Andronikus”). Prace Goldenthala grane są w najsłynniejszych salach
koncertowych świata i prowadzone przez największych dyrygentów. Obecnie ukończył kolejną operę – „Grendel”.
Powyższy wybór kompozytorów w tekście ma charakter oczywiście selektywny. Najpewniej jeszcze kilkanaście przykładów
mogłoby być dobrym źródłem na zaprezentowanie poza-filmowej twórczości autorów muzyki filmowej, starałem się jednak
skupić na tych najważniejszych. Przedstawione powyżej osiągnięcia co niektórych kompozytorów są dobrym przykładem na to,
że muzyka filmowa tak naprawdę jest trochę „wyrobnictwem”. Oczywiście również ma do przekazania ogromne emocje i za to
ją ubóstwiamy, lecz po prawdzie, prawdziwa sztuka muzyczna powstaje poza filmowym ekranem, nie skrępowana właśnie
formą i czasem. Wiem, że to odważne stwierdzenie, zważywszy, że muzyka filmowa nie jednokrotnie osiąga znamiona artyzmu i
fascynującego piękna płynącego czy to z emocji czy z formy. Warto więc od czasu do czasu wysilić się, zaryzykować, poszukać
i sięgnąć po dzieła naszych ulubieńców, które niekoniecznie noszą w sobie klarowność filmowego przekazu. Niektóre mogą
znudzić, niektóre rozczarować, niektóre być bardzo trudne w odbiorze, ale wszystkie łączy jedno – poczucie pasji i
nieuchwytnej dumy twórców, którzy mogą się pokazać muzycznemu światu z tej innej strony. Przy dzisiejszej słabszej kondycji
muzyki filmowej, takie pozycje wydają się być perłami, które tylko czekają na wyłowienie.
Zachęcam również do przeczytania recenzji albumów powiązanych z tematyką zawartą w tekście: