Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Danny Elfman

Serenada Schizophrana

(2006)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Serenada Schizophrana to pierwsze tak poważne dzieło na koncie jednej z najbardziej fascynujących postaci muzyki filmowej ostatnich dekad – Danny Elfmana. Składające się z sześciu (na płycie „technicznie” – z osmiu) części dzieło zostało zlecone kompozytorowi jeszcze przez American Composers Orchestra. W lutym 2005 roku odbyła się jego premiera w nowojorskiej Carnegie Hall. Równocześnie, kompozycja znalazła swe miejsce w nietypowym, trójwymiarowym dokumencie IMAX Deep Sea 3-D, gdzie została specjalnie zmontowana pod film, choć w jakim stopniu i w jakiej formie się tam znalazła, w obecnej chwili trudno stwierdzić. Tak czy owak, Serenada Schizophrana na czele ze swoim dziwolągowym tytułem (typowo elfmanowskim przecież…!), elementami doskonale znanymi z kinowej twórczości artysty, rozwinięciem pewnych technik kompozytorskich, które ostatnio zaprzątają jego uwagę oraz z stylistyką wierną współczesnej muzyce klasycznej stanowi z pewnością jedną z najciekawszych pozycji mijającego roku.

Aby najszybciej zorientować się jak też może brzmieć najnowsze dzieło koncertowe Danny Elfmana, wystarczy spojrzeć na groteskową, wynaturzoną grafikę George’a Condo, która spowija wkładkę książeczki. Oddaje w zupełności szalony umysł twórcy i szalony zmysł kompozycyjny, który miesza ze sobą różnie skrajne elementy muzyczne, pozwalając stworzyć swój własny, niepowtarzalny styl. Tak doskonale obeznany fanom muzyki filmowej od czasów Batmana po wariactwo Charliego i jego fabryki czekolady. Dziwaczny świat Serenady kreują przede wszystkim mechaniczne, „zakręcone” orkiestracje Steve Bartek’a oraz nietuzinkowe wybory instrumentalne, takie jak cymbałki, saksofon altowy, imitacje dźwięków katarynki czy przeszywające brzmienia wydobywające się z instrumentów drewnianych.

Prominentną rolę w Serenadzie odgrywa fortepian, który bardzo rzadko aż w takim stopniu przoduje filmowych ścieżkach Amerykanina, choć jego wydźwięk posiada także lekko „przegięty” charakter. Ni to imitujący muzykę lat 20-ych czy 30-ych (inspiracje Dukem Ellingtonem?), ni to bardziej szalone pasaże nasuwające (może to dziwne…) skojarzenia z nazwą programu tv „Roztańczone fortepiany”. Z pewnością najtrudniejszą częścią dzieła będą jego trzy pierwsze utwory, bardzo wyraźnie stylizowane i inspirowane mrocznym romantyzmem Bernarda Herrmanna (do czego Elfman zresztą się przyznaje). Zanurzone w brzmieniach wydawałoby się mogących należeć tylko do filmu noir, zainteresują raczej fanów epoki, bo i bardziej rozrywkowe oraz zajmujące momenty znajdą się w późniejszej fazie albumu.

Ktoś może powiedzieć, że szukanie rozrywki w muzyce to jej spłaszczanie, jednak sam Elfman w posłowiu mówi, że ma nadzieję, że jego Serenada również rozerwie! I nie są to jego pobożne życzenia. Stanowi o tym przede wszystkim duża różnorodność muzycznych styli i nastrojów co fanów kompozytora dziwić nie powinno. Każdy utwór Serenady stanowi odrębną całość, równocześnie stylistycznie będąc powiązany z resztą. Nie ma tu jakiejś wybujałej, klarownej bazy tematycznej, która tak dobrze sprawdza się w muzyce filmowej. Znajdziemy tajemniczy motyw na smyczki z utworu drugiego, bardzo sprytny temacik śpiewany przez hiszpański chór w „I Forget” czy stanowczy motywik z utworu finałowego. Jednak wszystkie nie wychodzą poza obręb 3-4 nut, więc raczej lepiej będzie tu mówić o jakichś rekurencyjnych elementach, spinających całość. Po wspomnianej pierwszej, bardziej introwertycznej i suspense’owej części, „elfmaniacy” znajdą wreszcie coś dla siebie. Oto mamy: mechaniczo-militarystyczne, powalające techniką wykonania rytmy „Quadruped Patrol”, magiczne chóry żeńskie z „I Forget” czy kulminacyjne „Bells and Whistles”, pełne wzniosłych momentów tryumfu, przypominające choćby „Święto wiosny” Strawińskiego. Kompozytor aplikuje w Serenadzie swoje liczne „znaki firmowe”, takie jak przebojowa, znana z Facetów w czerni progresja akordowa czy minimalistyczna, 2-nutowa fraza silnie emanująca z jego ostatnich projektów (Hulk, Red Dragon). Nie sądziłem również, że najlepszą muzykę akcji AD 2006 usłyszę na wydawnictwie koncertowym. 3-minutowy prolog płyty to prawdziwy popis rozmachu a tempo i gwałtowne zrywy orkiestry wraz z gigantycznymi w wyrazie dętymi dopełnią obrazu całości.

Serenada Schizophrana jest w obecnej chwili jednym z najambitniejszych momentów w karierze wciąż jeszcze młodego kompozytora. Zważywszy jego wyluzowany sposób bycia i pomysłowość nie dziwi tak końcowy efekt jak i zapał oraz ekscytacja z jaką podszedł do pracy nad tym dziełem. Brak zadufania, którym z pewnością odróżnia się od wielu swoich kolegów ze sceny koncertowej, bez żadnych zahamowań pozwolił mu wymienić źródła inspiracji, które sięgają od romantyzmu po jazz i minimalizm (notka u dołu, którą pozwoliłem sobie przetłumaczyć). Serenada Schizophrana jest równocześnie pozycją trudną jak i zarazem posiadającą elementy, które łatwo mogą porwać, a dodatkowo znając dyskografię autora, niejednokrotnie mogącą wywołać szeroki uśmiech na twarzy słuchającego! A szczególnie zupełnie unikalne „I Forget”. Nie będę owijał w bawełnę – Serenada z pewnością nie jest dla każdego i nie trafi w gusta każdego, tym bardziej słuchacza „doświadczonego” z klarowną muzyką filmową, choć obycie z muzyką orkiestrową może zadziałać wspak, czyli zafascynować formą orkiestrowej żonglerki, którą bez zahamowań uprawia tu Danny Elfman. Pozycja to do wielokrotnych przesłuchań. Tylko tak będziemy mogli zgłębić jej tajniki i „perełki”, których kryje w sobie naprawdę wiele. Jak zwykle rekomenduję i zachęcam do sięgania po poza-filmowe dokonania naszych filmowych faworytów a ta schizofreniczna serenada potwierdza tą regułę w dosadny sposób. Plus znakomita jakość nagrania.

uwaga: płyta została wydana równocześnie jako standardowe CD jak i tzw. Super Audio CD.

zdjęcie pochodzi z soundtrack.net

Najnowsze recenzje

Komentarze