Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Giacchino

Rogue One: A Star Wars Story (Łotr 1)

(2016)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 20-12-2016 r.

Po przejęciu praw autorskich do całego gwiezdnowojennego uniwersum, Disney nie próżnował, ogłaszając już na starcie chęć zrealizowania nowej trylogii Sagi oraz… dwóch tzw. „stand-alone sequel movies”. W praktyce oznaczało to eksperyment z rozszerzeniem filmowego kanonu o kolejne historie. Może nie do końca nowe, bo jeżeli weźmiemy pod uwagę całe Expanded Universe, to proponowane przez filmowców widowiska dosyć ścisło wiązać się miały z wydarzeniami i bohaterami najstarszej trylogii. I właśnie w takim duchu stworzony został pierwszy z zapowiadanych filmów – Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie (Rogue One: A Star Wars Story).

Legenda o bohaterskich rebeliantach wykradających plany Gwiazdy Śmierci była wdzięcznym polem nie tylko do dopowiedzenia tego jakże ważnego wątku poprzedzającego wydarzenia w Nowej nadziei. Była to również okazja do stworzenia trzymającego w napięciu widowiska, balansującego na granicy kina przygodowego i wojennego. Obierając sobie za punkt docelowy ostateczne powodzenie misji, scenarzyści mieli tutaj dosłownie nieograniczone możliwości w kreowaniu nowych postaci i światów. Nie można powiedzieć, że tego nie wykorzystali, bo poza kilkoma ikonicznymi personami nadającymi smaku temu obrazowi, Łotr 1 starał się za wszelką cenę stworzyć nową markę. Mamy zatem grupkę ludzi, których los splata w najbardziej krytycznym dla Rebelii momencie – w momencie testowania nowej, potężnej broni, mogącej odmienić los wojny. W centrum tego wszystkiego znajduje się Jyn Erso – córka imperialnego inżyniera i konstruktora stacji bojowej. Początkowo zdystansowana do całej tej sprawy, dosyć szybko przechodzi swoistego rodzaju metamorfozę, kiedy dowiaduje się, że przez te wszystkie lata jej ojciec w rzeczywistości sabotował tajną broń Imperatora.



Poruszanych w tym filmie wątków jest o wiele więcej, ale zrozumienie tego wszystkiego nie będzie domeną tylko największych fanów gwiezdnowojennego uniwersum. Aczkolwiek zapewne tylko oni będą w stanie wyłapać wszystkie upchnięte między kadrami detale, co wszystkim pozostałym na pewno nie odbierze satysfakcji z podziwiania po prostu świetnie zrealizowanego kina akcji. Produkcja tworzona pod czujnym okiem Garetha Edwardsa nie jest bynajmniej wolna od wielu niedociągnięć i kliszowych rozwiązań. Mimo dumnie powiewającego nad projektem sztandaru nowatorskości, w gruncie rzeczy dostajemy ten sam model prostej w konstrukcji historii, powielającej stale te same, hollywoodzkie schematy. Szkoda, że tak ciekawie zapowiadające się tarcie charakterów okazało się tylko odmierzoną od linijki konstrukcją. Bo jak inaczej traktować wylewającą się z kadrów drętwotę bohaterów, sporadycznie rozluźnianą przez sarkastycznego droida K-2SO.



Produkcja Edwardsa przez długi czas była obiektem dyskusji fanów i uprawiających czarnowidztwo spekulantów. Wszystkiemu winna była głośna sprawa dokrętek, które z wielkim impetem ruszyły na początku lata 2016 roku. Do zrealizowania takowych zatrudniono Tony’ego Gilroya i dotyczyć miały pokaźnej liczby scen (może właśnie dlatego sporo materiału ze zwiastunów nie znalazło się w filmie). Pojawiające się opinie o rzekomej panice Disneya po obejrzeniu wstępnego montażu Łotra, podsycała kolejna kontrowersja – tym razem związana z obsadą na stanowisku kompozytorskim. W połowie września, czyli na trzy miesiące przed premierą, okazało się bowiem, że pierwotnie zaangażowany do stworzenia ścieżki dźwiękowej, Alexandre Desplat, zastąpiony zostanie przez Michaela Giacchino. Oficjalnym powodem był konflikt czasowy francuskiego kompozytora, choć wszyscy miłośnicy jego twórczości doskonale wiedzieli, że z większości ciążących na nim angaży zdołał się już wywiązać. Pikanterii sprawie dodawał fakt, że skomponowana partytura szykowana już była do nagrania. Czyżby wizja Francuza tak bardzo rozmijała się z oczekiwaniami producentów, by oddalić nawet kwestię naniesienia odpowiednich poprawek? Jeżeli tak, to kto przespał cały proces komunikacji pozwalający na niwelowanie tak drastycznych różnic kreatywnych? Są to oczywiście tylko domysły, choć nie bez znaczenia wydaje się tutaj wymowne milczenie samego Giacchino, który już podczas spotkania z producentami Łotra kategorycznie odżegnywał się od możliwości wysłuchania demówek sporządzonych przez Desplata. Z wrześniowego wypadu do Londynu, pierwotnie poświęconego na dogrywanie fragmentów Doctora Strange’a, Michael Giacchino przywiózł ostatecznie roboczą kopię Łotra 1 oraz podpisany przez disnejowskich włodarzy kontrakt.


Czasu na realizację tak karkołomnego zadania było bardzo niewiele. Tylko kilka tygodni, w trakcie których trzeba było znaleźć nie tylko odpowiednie brzmienie, stworzyć obszerną bazę tematyczną, ale i sprawić, aby jakimś cudem komponowało się to wszystko z williamsowskim uniwersum muzycznym Gwiezdnych wojen. Nie mam najmniejszych złudzeń, że angaż Giacchino podyktowany był właśnie takim czysto pragmatycznym podążaniem za wyznaczonymi przez Maestro szlakami. Wielokrotnie już Amerykanin zdradzał swoją fascynację nie tyle szeroko pojętą twórczością Williamsa, ale przede wszystkim tym, co przez lata stworzył on na potrzeby słynnej Sagi. Na wielu płaszczyznach ukształtowało to również sposób, w jakim Giacchino kreował swoje ilustracje. Gdy bowiem spojrzymy na początki jego kariery – na ilustracje do gier z serii Medal of Honor – to nie sposób nie odnieść wrażenia, że wiele z zawartych tam tematów i orkiestracji są wynikiem wieloletniej inspiracji tworami Johna. Nie bez powodu zresztą wspomniałem o tej serii, bo jak sam kompozytor zaznaczał, zabierając się za tworzenie ścieżki dźwiękowej do Łotra, czuł się jakoby powracał właśnie do tamtego okresu. Wszak w filmie Edwardsa łatwo doszukamy się nawiązań do heroicznej walki z hitlerowskim reżimem. W pozornie beznadziejne położenie Rebeliantów wkrada się nutka nadziei, która popycha garstkę oddanych sprawie ludzi do całkowitego poświęcenia. Trudno o nakreślenie bardziej klarownego kierunku w jakim podążać miał kompozytor. Zbudowanie narracji dzielącej przestrzeń na trzy zasadnicze warstwy – terror, nadzieja i poświęcenie – wydawało się stosunkowo proste. O wiele bardziej, aniżeli dotrzymanie kroku tematycznemu geniuszowi Johna Williamsa. Niestety Michaelowi nie przychodzi to z taką łatwością, czego przykładem może być motyw głównej bohaterki – skąpany w melancholijnej liryce, bardzo dobrze opisujący filmowe realia, ale… No właśnie. Tworzony na schematach powielanych od lat przez tegoż kompozytora. Troszkę lepiej prezentuje się motyw dyrektora budowy stacji bojowej, Krennica. Marszowa melodia idealnie komponuje się z analogicznym motywem Imperium (nowym!) oraz sporadycznie cytowaną wizytówką Dartha Vadera. Właśnie takie skromne, czynione z wielką ostrożnością nawiązania, wydają się najbardziej adekwatną formą urozmaicania trudnej w gruncie rzeczy treści.



Wielu fanów oczekiwało, że muzyczny świat Łotra przemawiał będzie taką space-operową epiką, jaką Giacchino zaprzągł na potrzeby Jupiter Ascending. W warstwie lirycznej zapewne nie obrazilibyśmy się na analogiczną do tej pracy tematykę. Co zaś się tyczy muzycznej akcji, to trzeba zaznaczyć, że film Edwardsa operuje na nieco innych emocjach. Dlatego też spojrzenie na ten obraz przez pryzmat dramatu wojennego, okraszonego solidną porcją widowiskowej akcji, przyniosło tutaj najlepsze rozwiązanie. Dzięki temu ścieżka dźwiękowa do Łotra, mimo charakterystycznych znaków firmowych warsztatu Giacchino, jest produktem stosunkowo świeżym jak na gwiezdnowojenne prace. Także i pod pewnymi względami pretensjonalnym, bo sztuczne napędzanie dramaturgii partiami chóralnymi trąci hollywoodzkim kiczem i przerysowywaniem obrazu – czyli tym, czego Williams unikałby jak ognia. Cała moc sprawcza tej pracy tkwi jednak w odpowiednio zachowanej proporcji między własnymi impresjami, a koniecznymi pastiszami na styku tematyki ze stylistyką. Z niemałą frajdą doszukiwałem się więc orkiestracyjnych smaczków kierujących moją uwagę na podobne zabiegi stosowane w żywiołowej muzyce akcji z Nowej nadziei, czy Powrotu Jedi. Co ciekawe, wszystkie te detale pozwolił docenić faworyzujący muzykę, dźwiękowy miks. Niestety zwróciło to również uwagę na charakterystyczne dla Giacchino, „suche” brzmienie, zdecydowanie odcinające się od williamsowskiej dbałości o zachowanie przestrzeni nagrania i klarowności w zakresie poszczególnych sekcji. Jeżeli zatem już w filmie może to przeszkadzać, to o ile bardziej irytować będzie w indywidualnym starciu z soundtrackiem?

Chyba nawet najwięksi entuzjaści retro-brzmienia uprawianego od lat przez Giacchino będą zgodni, że jego upór w tym zakresie osiągnął tu pewne apogeum. Kompozytor zderzył się z monolitem stanowiącym o estetyce gwiezdnowojennych partytur. Nie będę oceniał ile przez to traci ścieżka dźwiękowa do Łotra, bo konstrukcja albumu soundtrackowego już sama w sobie rodzi pytania o tak restrykcyjną selekcję materiału. Prawdopodobnie nie spędzałoby mi to snu z powiek, gdyby w dniu premiery soundtracku nie pojawiło się na oficjalnej stronie Disneya studyjne promo, eksponujące blisko pół godziny niepublikowanego wcześniej materiału. Większość z tych utworów oscyluje wokół epickiej, finalnej konfrontacji, którą na oficjalnym krążku zaprezentowano tylko połowicznie. Kiedy jednak wyłączymy związane z tym emocje, wtedy okaże się, że zgromadzony na płycie, godzinny zestaw fragmentów, w zupełności wyczerpuje merytoryczny potencjał partytury. Natomiast trzy suity tematyczne załączone do tego wydania celnie podsumowują zasłyszaną wcześniej treść. Czy można było zrobić to lepiej? Na to pytanie zapewne każdy ze słuchaczy wertujący zawartość zarówno oficjalnego soundtracku, jak i promo, będzie mógł sobie odpowiedzieć indywidualnie. Jedno jest pewne. Czas spędzony przy obu tych słuchowiskach mija jak z bicza strzelił.


Nie od razu przekonamy się do ilustracji Łotra. Giacchino nie należy do kompozytorów, którzy gustują w prostym i klarownym przekazie. Najbardziej cierpi na tym muzyczna akcja tonąca w technikaliach, za którymi nie stoi jakaś głębsza myśl przewodnia. Giacchino zdaje się skupiać bezpośrednio na tym, co opowiada w danej chwili, bez całościowego spojrzenia na eksponowaną w filmie historię. Być może to leży u podstaw względnej anonimowości muzycznej akcji proponowanej przez amerykańskiego kompozytora. Gdyby nie determinująca ją tematyka tożsama z miejscami i osobami bezpośrednio zaangażowanymi w wydarzenia, równie dobrze można by ją było przypisać do dowolnej opowieści. Ale czy podobnych zabiegów nie stosował John Williams w prequelach starej trylogii?



Giacchino nie ma bynajmniej problemu z kreowaniem konkretnych nastrojów. I najlepszym tego przykładem jest suspensowy początek albumu, ilustrujący sceny z dzieciństwa Jyn. Już na tym etapie dają o sobie znać dwa kluczowe motywy – Jyn oraz dyrektora Krennica. W He’s Here For Us szczególnie mocno akcentowana jest obecność tego drugiego, bowiem to właśnie od dialogu imperialnego oficera z ojcem głównej bohaterki rozpoczynamy naszą filmową przygodę. Z kolei motyw Jyn rozwija swoje skrzydła w triumfalnej fanfarze wieńczącej A Long Ride Ahead. Będąc szczerym, nie do końca przekonuje mnie ta ckliwa, troszkę przerysowana dramaturgicznie melodia. W zestawieniu z nieco drewnianą kreacją Felicity Jones, tworzy swoistego rodzaju kontrapunkt, dający o sobie znać w niektórych momentach. A do takowych należą rozstrzygnięcia wszelkiego rodzaju potyczek, w których Jyn bierze udział. Interesującym jest fakt, że ten sam materiał słyszany na płycie prezentuje się o wiele ciekawiej. Daje chwilę oddechu przed kolejną porcją dysonansowych, rozbudowanych technicznie ilustracji, prezentując typową, mainstreamową epikę. Wymowna jest tutaj końcówka Confrontation on Eadu oraz Your Father Would Be Proud uaktywniające nasyconą emocjami symfonikę, wspartą podniosłymi fanfarami lub chóralnymi frazami. Najbardziej okazale prezentuje się natomiast specjalnie skonstruowana suita, Jyn Erso & Hope Suite, słyszana pod koniec albumu. Prezentacja tematu rozpoczęta piękną, smyczkową solówką, prowadzi nas do podniosłego rozwinięcia, które nie bez powodu kojarzyć się będzie z popełnionym pół roku wcześniej, trekowym motywem Yorktown. Dosyć krótki czas na realizację zadania siłą rzeczy musiał się odbić na tematyce.



Co ciekawe, problem ten zdaje się nie dotyczyć tematyki przypisanej drugiej stronie konfliktu. Nie dość, że Giacchino skonstruował tutaj świetny temat dyrektora Krennica, to na dodatek wyprowadził kolejny motyw Imperium. Wielu odbiorców zadaje sobie pytanie o sens takiego posunięcia, przecież równie dobrze można było skorzystać z gotowego już schematu nakreślonego przez Williamsa. Michael Giacchino poniekąd to uczynił, bo gdy zwrócimy uwagę na konstrukcję zarówno jednego jak i drugiego, to nie można nie zauważyć pewnych zbieżności. W warstwie rytmicznej, w wymowie i tonacji. Zmienia się natomiast punkt postrzegania całego Imperium – w tym przypadku, jako areny, na której rywalizują ze sobą Krennic z próbującym pomniejszyć jego dokonania, Tarkinem (When Has Become Now). Vader jest tu tylko ozdobą, ale gdy tylko pojawia się na horyzoncie, bezceremonialnie detronizuje dumną, patetyczną fanfarę przypisaną dyrektorowi. Świadczy o tym genialne Krennic’s Aspirations angażujące tematykę Lorda Sithów, zaczerpniętą zarówno z Nowej Nadziei, jak i kolejnych części centralnej trylogii Gwiezdnych wojen. Totalnie oderwanym od tych „zależności” utworem jest natomiast Hope ilustrujący mocną scenę z Darthem Vaderem w roli głównej. Nie bez powodu pojawiać się tu będą melodyczne nawiązania do Rebelii. Filmowy finał jest bowiem bezpośrednim wprowadzeniem do Nowej nadziei. I tradycyjnie na końcu albumu usłyszeć możemy skromną suitę poświęconą Kennicowi w dwuminutowym The Imperial Suite.

I tam też odnajdziemy ostatni z trzech utworów poświęconych tematyce poszczególnych bohaterów. Paradoksalnie, Guardians of the Whills Suite, to jeden z ciekawszych fragmentów, jaki usłyszeć możemy na ścieżce dźwiękowej do Łotra 1. Liryczna melodia nawiązuje nie tylko do ekscentrycznego Chirruta wierzącego w Moc, ale całego zakonu Strażników odnoszących się z wielkim nabożeństwem do tej mistycznej więzi między żywymi istotami. Wielu odbiorców słusznie może zauważyć nawiązania (szczególnie w pierwszych kilku nutach) do miłosnego motywu z Across the Stars. Niemniej jednak, chóralne rozwinięcie skonstruowane w formie elegii kieruje nas w stronę podniosłego, choć owianego nutką mistyki, słuchowiska. Warto zwrócić uwagę na świetnie wykorzystanie tej melodii w samej ilustracji. Pojawia się ona dosyć często właśnie jako liryczny przerywnik w intensywnej muzyce akcji. Przykładem będą tu fragmenty w Confrontation on Eadu, a nade wszystko fenomenalny The Master Switch, ubierający rzeczoną melodię w nieco bardziej patetyczne szaty.



Skoro więc o akcji mowa, to nie sposób nie odnieść się po raz kolejny do tego jakże ważnego elementu ścieżki dźwiękowej. Jak już wcześniej wspomniałem, będzie ona kością niezgody między zatwardziałymi zwolennikami narracji prowadzonej przez Williamsa, a orkiestracyjną awangardą, jaką dosyć często uprawia w swoich pracach Giacchino. Tak na dobrą sprawę zarzuty kierowane pod adresem pozornie chaotycznego action score są zarzutami względem całego warsztatu amerykańskiego kompozytora. Mimo wszystko, wydaje mi się, że dosyć sprawnie połączył on tutaj swój indywidualny sposób interpretowania filmowej rzeczywistości z williamsowiskimi idiomami warsztatowo-tematycznymi. Przykładem niech będzie ośmiominutowa sekwencja potyczki na Eadu (Confrontation on Eadu) lub też cała finalna konfrontacja. I szkoda, że na oficjalnym krążku zabrakło kilku tak ciekawych fragmentów z tym związanych. Skupiając się jednak na tym, co otrzymaliśmy, warto tutaj w pierwszej kolejności zwrócić naszą uwagę na tytułowe Rogue One. Jeżeli mielibyśmy szukać utworu, który w sposób szczególny nawiązuje do tak szumnie zapowiadanych doświadczeń kompozytora z lat pracy nad serią Medal of Honor, to będzie właśnie ten moment. Z kolei najbardziej williamsowskim sposobem opisywania wydarzeń określić możemy suspens generowany w Cargo Shuttle SW-0608. Wszystkie te zabiegi i stylizacje zbiegają się w dosyć klarowną, choć trudną w odbiorze ilustrację samego pojedynku na Scarif. Rozpoczynany patetycznym Scrambling the Rebel Fleet, stopniowo oddala się w kierunku bardziej rozbudowanej dramaturgii. AT-ACT Assault pod wieloma względami może przypominać analogiczną ilustrację potyczki na Hoth z Imperium kontratakuje, choć nie jest pozbawiony typowych dla Giacchino „zagrań”. I należy tylko żałować, że z oficjalnego programu soundtracku zniknęły dostępne na „promo” Project Stardust oraz Entering the Imperial Archives. Te dwa utwory świetnie uzupełniają podjęte wcześniej, muzyczne wątki.



Takich braków jest o wiele więcej, że wymienię tylko Good Luck Little Sister ścielący grunt pod całą finalną konfrontację. Niemniej jednak soundtrack wydany przez Walt Disney Records i Universal Music wydaje się optymalnym zestawem fragmentów, które o pracy Michaela Giacchino mówią najwięcej. Pracy niełatwej i wywołującej wśród słuchaczy dosyć skrajne emocje. Na pewno nie pomaga tutaj spoglądanie na Łotra przez pryzmat wcześniejszych kompozycji Johna Williamsa. Choć film ten sygnowany jest znakiem towarowym Gwiezdnych wojen, to na pewien sposób stara się on podążać nieco inną ścieżką. Wyraźnie sugerowano to już na wstępnych etapach produkcji i takie też zapewne były wytyczne decydentów studia w momencie zatrudniania Giacchino. A fakt, że miał on tylko miesiąc na skonstruowanie tak rozbudowanej oprawy, na pewno nie pomógł. Wydaje mi się jednak, że Amerykanin wyszedł z tej opresji obronną ręką. Choć do poziomu najlepszych prac Williamsa nawet się nie zbliżył, a wiele podjętych przez niego rozwiązań budzić może mieszane uczucia, to w kategoriach czysto pragmatycznych wygrał batalię z ciążącymi na nim obowiązkami. To, że przegrał z wygórowanymi oczekiwaniami fanów serii nie jest dla mnie absolutnie żadnym zaskoczeniem. Dziwić może natomiast sposób w jaki Giacchino podchodzi do brzmienia swojej muzyki. Szorstki dźwięk i skoncentrowanie całej sceny muzycznej w jednym miejscu zdecydowanie oddala nas od lansowanego przez Williamsa poszanowania do przestrzeni. Miejmy nadzieję, że przy okazji kolejnej wyprawy w muzyczne uniwersum Gwiezdnych wojen (o ile takowe będzie miało miejsce), coś się w tej materii zmieni.



P.S. Zapewne niejeden słuchacz zauważył, że oficjalna tytulatura utworów odcina się tym razem od swobodnego tonu, w jakim kompozytor zazwyczaj korespondował ze słuchaczem. Nie przeszkodziło to bynajmniej Giacchino w załączeniu do bookletu proponowanych przez siebie tytułów. I takowe zamieszczamy w nawiasach tuż przy oficjalnych nazwach.


Inne recenzje z serii:

  • Star Wars: The Phantom Menace
  • Star Wars: Attack Of The Clones
  • Star Wars: Revenge Of The Sith
  • Star Wars: A New Hope
  • Star Wars: The Empire Strikes Back
  • Star Wars: Return Of The Jedi
  • Star Wars: The Force Awakens
  • Star Wars: The Last Jedi

    oraz:

  • Star Wars – Remastered Soundtracks
  • Star Wars: Music from the Six Films (kompilacja)
  • Star Wars: Shadows of the Empire
  • Star Wars: The Clone Wars
  • Star Wars: Republic Commando
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze