Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Thomas Newman

007 – Spectre

(2015)
3,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 11-11-2015 r.

Wchodzenie w rozwijaną przez ponad pół wieku, ale chylącą się ku upadkowi franczyznę, to nie lada wyzwanie. I przed takim właśnie wyzwaniem postawiony został Sam Mendes, kiedy w 2011 roku zabierał się za tworzenie Skyfall. I jeżeli ktokolwiek miał jakieś wątpliwości i obawy, to gigantyczny sukces kasowy, a nade wszystko pozytywna reakcja ze strony widowni, ostatecznie je rozwiały. Film z Danielem Craigiem w roli głównej otworzył nową kartę w historii agenta 007 dając tym samym zielone światło do kolejnych sequelów. Najważniejszym było jednak dokończenie wątków otwartych jeszcze pod koniec Skyfall. Dlatego też nie dziwi ponowny angaż Sama Mendesa, który po trzech latach powraca z kolejnym kasowym hitem – Spectre.

Pod adresem poprzednich produkcji padały słuszne zresztą zarzuty, że zbyt mocno koncentrowały się na psychice głównego bohatera. Rozchwianie emocjonalne Bonda wynikłe z jego burzliwej historii, podważało trochę charyzmę i oddanie w służbie Jej Królewskiej Mości. Aczkolwiek muszę przyznać, że polubiłem takiego niepokornego, brutalnego Jamesa, choć z wielkim entuzjazmem przyjąłem też podjętą w Spectre próbę powrotu do źródeł. Piękne kobiety, gagi sytuacyjne, strzelaniny, pościgi i towarzyszące temu wszystkiemu gadżety – to jest powietrze, którym powinien oddychać tytułowy bohater! Nie dało się jednak zupełnie odciąć od kina problemowego – od przeszłości agenta 007. Przecież główny wątek skupia się wokół organizacji, która zniszczyła życie Jamesa. W moim odczuciu można jednak było wyrzucić kilka bezsensownie rozciągających narrację sytuacji i dialogów, ponieważ po spektakularnym wprowadzeniu następuje brutalny i długotrwały spadek tempa. Ostatecznie widowisko Sama Mendesa broni się kolejną dobrą historią i jeszcze lepszą realizacją. A skoro o takowej mowa, to warto tylko dodać, że ostatnich szlifów nad całokształtem dokonywano jeszcze na kilka dni przed uroczystą premierą. I pod wieloma względami da się to zauważyć.

Niestety, najbardziej dyskusyjną, a nawet kontrowersyjną jest kwestia oprawy muzycznej. Już ścieżka dźwiękowa do Skyfall dzieliła miłośników serii na entuzjastów powiewu świeżości, jaki wprowadził Thomas Newman i twardych oponentów odejścia od kanonu wypracowanego przez Barry’ego oraz Arnolda. Informacja o ponownym angażu Mendesa w roli reżysera rozwiała wszelkie nadzieje tych drugich na powrót do klasycznego brzmienia. Z drugiej jednak strony istniała szansa, że stały współpracownik filmowca sięgnie w końcu po sprawdzone od lat rozwiązania. Wszak bardziej swobodny ton produkcji stwarzał ku temu możliwości. Niestety rozczarowanie było bardzo bolesne. Bo nie dość, że ścieżka dźwiękowa tworzona była w wielkich bólach (co w wywiadach dyskretnie zasugerował Thomas Newman), to na dodatek po raz kolejny największym zwycięzcą w fazie post-produkcji okazał się… temp track.

Dlatego też wychodząc z sali kinowej niestety nie mogłem się identyfikować z ulubionym trunkiem Bonda. Bynajmniej nie wstrząśnięty geniuszem ilustracyjnym doznałem wewnętrznego zmieszania przeciętną jak na standardy tej franczyzny relacją na tle obraz-muzyka. Owa przeciętność wypływa nie do końca z ogólnej jakości partytury, ale dużych rozbieżności, jakie zachodzą na jej poszczególnych płaszczyznach. Bo o ile warstwa liryczna ma prawo zachwycać poszanowaniem do twórczości Barry’ego, to najbardziej pretensjonalny pozostaje filar kompozycji, tudzież muzyczna akcja.


Do takich wniosków nie dochodzimy od razu. Początek filmu, jak już wspomniałem wyżej, to spektakularne widowisko, któremu od strony muzycznej niewiele można zarzucić. Thomas Newman ilustrując scenę pościgu podczas meksykańskiego Dnia Zmarłych poprosił do współpracy lokalnych wykonawców specjalizujących się w tamtejszej etnice. Bębniarze z formacji Tambuco wnieśli więc sporo kolorytu, a pięknie zaaranżowany temat główny dopełnił tu reszty. Problem pojawi się, gdy wejdziemy głębiej w proponowaną nam przez Mendesa historię. Okazuje się, że Newman nie ma nam zbyt wiele do zaoferowania. Co więcej, kopiuje ze Skyfall nawet całe frazy, co mogło być pokłosiem uwiązania do temp tracku. Znaczącą zmianą, choć może nie do końca wymyślną pod względem technicznym jest wzmocnienie przekazu muzycznej akcji za pomocą chóru i gitarowego fuzzu. W połączeniu z pulsującą elektroniką tworzy całkiem dobre środowisko do podtrzymania napięcia – szczególnie w kontekście finałowej konfrontacji. Szkoda tylko, że Newman nie miał większego pomysłu na wykorzystanie tej formuły. Po kilku minutach odsłuchiwania miarowej, ale niezbyt rozwijającej się ilustracji jesteśmy po prostu nią zmęczeni.


Stąd też myśli o dokładnym przestudiowaniu albumu soundtrackowego raczej nie będą zaprzątać głowy statystycznego odbiorcy. Wielkiego wrażenia nie zrobi nawet piosenka Sama Smitha, o której już tyle złego powiedziano, że nie warto się powtarzać. Całe szczęście album soundtrackowy wydany nakładem Decca / Universal Music skutecznie pomija owe kontrowersyjne wykonanie. Nie oszczędza nam natomiast instrumentalnej wersji tegoż songu, ale z dwojga złego wydaje się to najlepszym rozwiązaniem. Nieco gorzej będzie jednak przebrnąć przez szczelnie zapełniony krążek. Jak już bowiem wspomniałem, jest to raczej trudny i niezbyt wymyślny materiał. Materiał, który za nic ma sobie filmową chronologię i aranżacyjną zgodność z fragmentami wykorzystanymi w filmie.

Ot istny groch z kapustą, który u progu swojej prezentacji wydaje się całkiem niepozorny. Wszak mocny filmowy prolog otrzymuje rytmiczne, współtworzone z Tambuco elementy muzycznej akcji. Jest to również jedna z nielicznych okazji kiedy Thomas Newman przypomina nam tematyką, że ścieżka dźwiękowa pochodzi z filmu o agencie 007. Oczywiście w porównaniu do analogicznych scen ze Skyfall, czy chociażby Casino Royale, ten niespełna 3-minutowy Los Muertos Vivos Estan prezentuje się bardzo mizernie. Zresztą fragmentów ścieżki dźwiękowej do Skyfall będziemy mieli okazję jeszcze posłuchać… I to dosłownie, bo Backfire ilustrujący nocny pościg po ulicach Rzymu jest w większej mierze przeróbką Grand Bazaar. Takich wpadek można naliczyć bardzo dużo. I nie chodzi tylko o autoplagiaty, ale o względny brak pomysłu na zagospodarowanie przestrzeni w scenach akcji. Być może zawinił tu drastyczny montaż jakiemu poddawano film jeszcze na kilka dni przed premierą. Być może nawaliła po prostu komunikacja na tle reżyser-kompozytor… Nie ma sensu dociekać. Efekt jest taki, że dosyć często stawiany jest przed nami istny metronom, który za pomocą rytmicznych sampli i gitarowego fuzzu rozwiązuje sprawę ilustracji. Z takową sytuacją spotykamy się pod koniec filmu, kiedy ostateczna rozgrywka przenosi się na ulice Londynu (np. Safe House, czy Detonation). Troszkę więcej technicznego kunsztu zdradza scena pościgu w pięknej alpejskiej scenerii (Snow Plane). Mimo wszystko, od kompozytora tej klasy, za którego wszak uchodzi Thomas Newman, powinno się oczekiwać znacznie więcej.

Pewnego rodzaju rekompensatą może być w Spectre liryka. To ten element, który rodzony nawet w największych bólach jest u Thomasa Newmana towarem eksportowym. I żeby się o tym przekonać nie trzeba daleko szukać. Pierwsze ciepłe dźwięki serwuje nam już bowiem Vauxhall Bridge. Ale największym highlightem są dwa utwory skojarzone z kobietami Bonda. Donna Lucia, to romantyczna melodia idealnie wpasowana w nocną scenerię położonej na prowincji, włoskiej posiadłości. Z kolei Madeleine jest już bardziej dramatycznym tworem, który sprawnie porusza się między poczuciem osamotnienia tytułowej bohaterki, a rodzącym się w niej uczuciem do Jamesa Bonda. Co ciekawe, siłą napędową tych fragmentów nie są tylko ciepłe smyczki, ale i cała etniczna otoczka obudowująca sferę aranżacyjną. Nie zawsze jest ona tak oczywista i wyraźna, jak w L’American – bardzo silnie zakorzenionym w dwóch poprzednich pracach Newmana pod tytułem Hotel Marigold . Czasami są to tylko skromne przebitki, które nie do końca odnajdują się w filmowej rzeczywistości, ale stanowią pewnego rodzaju epitafium warsztatu Newmana. I tak jest na przykład z utworem Safe House.

Najbardziej klimatycznym, ale i najtrudniejszym w odbiorze tworem w ścieżce dźwiękowej do Spectre jest motyw tytułowej organizacji. Podziemna loża próbująca sprawować kontrolę nad światem całkiem dobrze potraktowana tu została dark ambientem, z którego przebija się nutka mistycyzmu. Zabieg słyszany między innymi w The Eternal City jest bardzo podobny do analogicznych utworów Johna Williamsa z Zemsty Sithów, kiedy ponad głowami senatorów wyrastała nowa niebezpieczna władza Sithów. Trochę nietrafione jest natomiast w moim odczuciu wykorzystanie chórów przejaskrawiających opisywane scenerie i wydarzenia. O ile w The Eternal City mają one rację bytu, to jako element składowy muzycznej akcji w Backfire nie przekonują mnie zupełnie.



Z wątłym przekonaniem podchodzę również do albumu soundtrackowego jako całości. Z jednej strony przesadnie eksponuje on bowiem całokształt kompozycji, ale z drugiej nic nie wnosi do muzycznego uniwersum Bonda. Bo jeżeli takowym wkładem jest etniczny utwór od Tambuco, Day OF The Dead, to osobiście wolę jednak pozostać przy bardziej „zjadliwym” i uporządkowanym Skyfall. Osobną sprawą jest single Sama Smitha, który w warunkach oderwania od serii ma prawo w jakimś stopniu zauroczyć. Niestety w kontekście poprzednich piosenek promujących wypada bardzo słabo i tylko należy się cieszyć, że ostatecznie nie trafił na krążek od Universal Music. I mimo ogólnego rozczarowania pozostaje mi wierzyć, że zaproponowana przez Newmana ilustracja znajdzie swoich amatorów… Znajdzie?

Inne recenzje z serii:

  • Blood Stone (vg)
  • From Russia With Love
  • Goldfinger
  • Thunderball
  • You Only Live Twice
  • On Her Majesty’s Secret Service
  • Diamonds Are Forever
  • Goldeneye
  • Tomorrow Never Dies
  • World Is Not Enough
  • World Is Not Enough – Expanded Edition
  • Die Another Day
  • Die Another Day – Expanded Edition
  • Casino Royale
  • Quantum of Solace
  • Skyfall
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze