Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Klaus Badelt

PotC: The Curse of the Black Pearl (Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły)

(2003)
5,0
Oceń tytuł:
Mariusz Tomaszewski | 15-04-2007 r.

Szedłem do kina nie mając bladego pojęcia, na co idę. Nie widziałem wcześniej trailera, moim oczom umknęły nawet wszechobecne plakaty i billboardy zdobiące szare budynki mojego ponurego miasta. Ale co mi tam, piątkowy wieczór, znajomy miał bilety, więc nie zastanawiając się zbyt długo wybrałem się w miejsce, gdzie czas się zatrzymuje, a do głosu dochodzi wyobraźnia.

Kto będąc młodym chłopcem nie marzył o tym, aby być piratem? Idea posiadania drewnianej nogi, sztucznej szczęki i papugi na ramieniu… czyż to nie wspaniałe? A jednak jest w tym wszystkim jakaś zaklęta magia, która wciąga nas w świat niebezpiecznych przygód… Po słabej Wyspie Piratów ciężko było się spodziewać, aby w Hollywood postanowiono szybko powrócić do świata, gdzie rządzi przemoc, seks i szpada. A jednak stało się tak za sprawą jednego z najbardziej kontrowersyjnych producentów w Ameryce, Jerry’ego Bruckheimera. Przepis na sukces był bardzo prosty. Dużo akcji i Johnny Depp w roli lekko zniewieściałego pirata Jacka Sparrowa.

Nie wiem czy jest ktoś, kto tego filmu w ogóle nie widział. Ci co widzieli, wiedzą jak wspaniałą rolę ‘popełnił’ Depp (nota bene nominacja do Oscara). Zapewne cały film byłby zwykłym pokazem doskonałej scenografii oraz efektów specjalnych, gdyby nie wykreowana postać Jacka Sparrowa, który nie raz swoim zachowaniem potrafił rozbawić widownię do łez. Tym razem nawet najwięksi przeciwnicy tego typu kinematografii musieli przyznać, że bawili się na tym filmie pysznie. Jeśli zaś nie, to chyba najwyższy czas zamknąć się w swoich trumnach i już nigdy nie wychodzić z nich po zmroku.

Z muzycznego punktu widzenia, początki historii Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl były wręcz szokujące. Na stanowisku kompozytora do produkcji bazującej na parku tematycznym Disney’a został zatrudniony Alan Silvestri, który nie ma nic wspólnego z Media Ventures. Hans Zimmer i jego podopieczni od lat zajmowali się oprawą muzyczną do filmów Bruckheimera, ale nie tym razem. Czyżby ekstrawagancki producent postanowił spróbować czegoś nowego w swoim kinie? Nic z tych rzeczy, bardzo szybko zrezygnowano z usług Silvestri’ego, a w jego miejsce zatrudniono właśnie Hansa Zimmera. Jako drugi kompozytor obok Niemca podany został Klaus Badelt. Jednak Zimmer zrezygnował i przekazał pałeczkę głównodowodzącego swojemu rodakowi. Ten młody, utalentowany kompozytor był wtedy na fali wznoszącej. Świętował sukcesy takich partytur jak The Time Machine, czy K-19. Do pomocy dostał cały zastęp pomocników, co w sumie zaczęło przypominać muzyczny cyrk. Hans Zimmer zaś został oficjalnym producentem tej muzyki. Co takiego należało do jego obowiązków, jako producenta?

W jednym z wywiadów powiedział, że wszystkie tematy są jego, zaś w innym, że 90% to jego zasługa. Dosyć nowoczesne podejście do zawodu producenta… Z innych ciekawostek, Jim Dooley stwierdził, że muzyka była jeszcze pisana w przeddzień premiery. Fakt, że muzycy mieli tylko trzy tygodnie na stworzenie oprawy do Piratów z Karaibów, ale to chyba lekka przesada. Jerry Bruckheimer jasno określił, że interesuje go rockowy styl tej muzyki. Wymagał od swoich pracowników powtórki z rozrywki. W sumie już nieważne, czy film traktuje o łodzi podwodnej, o oddziale specjalnym walczącym z terrorystami czy też o piratach. Według niego taka muzyka sprawdza się wszędzie. Gore Verbinski (reżyser) był mniej przekonany co do tego i nieomal w konspiracji poprosił kompozytorów o przemycenie trochę pirackich akcentów, co na pewno pomogło w odbiorze filmu. Jak więc wygląda muzyka, która odbiła się takim echem na całym świecie, została zmiażdżona przez krytykę, zaś ludzie ją pokochali?

Oczami krytyka

Zapomnijcie o Erichu Wolfgangu Korngoldzie i erze Golden Age, zapomnijcie o Debney’u i jego Cutthroat Island. To co przyszło nam usłyszeć… słyszeliśmy już setki razy. Tematycznie ta muzyka jest swoistą katastrofą. Wszystko to jest jakby jednym wielkim dowcipem, gdyż można teraz rozpocząć litanię filmów, gdzie poszczególne tematy były już słyszane, a z których zostały wzięte mniejsze zapożyczenia. The Hollywood Studio Orchestra została przygnieciona ciężarem wszechobecnej elektroniki. Prawie każdy instrument został ‘obrobiony’ przez programistów. Po co coś takiego w ogóle? Nie lepiej było już pozostać przy samej elektronice, zamiast kaleczyć w ten sposób bogactwo orkiestralnej muzyki? Chociaż aż boję się pomyśleć, co wtedy byśmy otrzymali. Walk the Plank oraz Moonlight Serenade. W tych utworach dzięki rytmicznym smyczkom dostajemy namiastkę marynistycznej muzyki, jaka powinna rozbrzmiewać przez cały film. Trochę tego klimatu oferuje nam również sam początek Fog Bound, ale to zdecydowanie za mało. Naprawdę jedyną osobą, którą można winić za ten stan rzeczy jest producent (Jerry B.), który jak zwykle musiał całkowicie ingerować w proces twórczy. Zimmer przecież talent ma niebagatelny, a sprawdził się w tych klimatach pisząc bardzo dobrą muzykę do Muppet Treasure Island. Tylko po co angażuje się w produkcje, gdzie jest tak bardzo ograniczony? Myślę, że tylko on zna odpowiedź na to pytanie, bo aż przykro pomyśleć, że może chodzić jedynie o kwestie finansowe. Ta kompozycja niestety nie ma nic wspólnego z kinem marynistycznym, nie ma nic z ducha pirackich przygód. Jest artystyczną porażką całej grupy ludzi, którzy przyłożyli do tego rękę.

Oczami laika

Kiedy skończył się film, wszyscy ruszyli tłumnie do wyjść. Ale nie ja. Wraz z moim znajomym siedzieliśmy wygodnie w fotelach i słuchaliśmy z rozkoszą tej muzyki. Kilka dni później soundtrack znajdował się już w moim odtwarzaczu i pobrzmiewał sobie radośnie w tle. Nie mogąc pogodzić się z krytyką, broniłem tej muzyki zawzięcie na wszelkich możliwych forach. Młody byłem, trzeba mi wybaczyć 😉 Teraz, kiedy poznałem całą masę partytur, wiem, jakie grzechy zostały popełnione przy tej produkcji. I właśnie teraz, kiedy mam już doświadczenie, kiedy wydaje mi się, że już co nie co wiem, to właśnie teraz uważam, że ta muzyka ma coś w sobie. Ciężko jest zaprzeczyć, że w obrazie radzi sobie wręcz doskonale. To, że w filmie są fragmenty nie wydane na albumie, to już zupełnie inna sprawa. Oglądając poczynania Jacka Sparrowa i Kapitana Barbossy, ten elektroniczny rozgardiasz radzi sobie doskonale, a my wychodząc z kina nucimy sobie słyszane tematy. Problem tkwi w samym podejściu do zagadnienia. Zainteresowani tematyką mieli wielkie oczekiwania odnośnie tej ścieżki. Rzeczywistość rozminęła się z tymi oczekiwaniami o lata świetlne, stąd tak druzgocąca krytyka. Zaś ktoś, dla kogo muzyka filmowa nie jest całym światem, idzie do kina i zwyczajnie bawi się dobrze. Nie zastanawia go, czy ta wiolonczela jest prawdziwa, czy jest sztucznie wygenerowanym dźwiękiem czy może pół na pół. Nie interesuje się, czy to już gdzieś było, skoro dobrze się to oglądało. Jeśli pozwolić, aby nasze gusta decydowały o odbiorze danej muzyki, to Pirates of the Caribbean może starać się oprzeć argumentom krytyków. Takie podejście zaowocowało faktem, iż soundtrack stał się komercyjnym mega-sukcesem.

Jednakże jako recenzent nie mogę brać pod uwagę jedynie swojego gustu. Dochodzą do tego czynniki takie jak: oryginalność, klimat, pomysłowość, oczekiwania, warsztat artystyczny, itp. Ośmiu kompozytorów, dziewięciu orkiestratorów, trzech dyrygentów i Hans Zimmer jako producent czuwający nad całością powołali do życia istnego muzycznego dziwoląga, który dla wielu z nas stał się niestrawnym daniem. Dla wielu zaś stał się rozrywkową muzyką. Przyznam, dawno już nie widziałem tak podzielonych opinii a zarazem tak zgodnej krytyki. Z ciekawych aspektów chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jedną rzecz. Głównym kompozytorem tej muzyki jest Klaus Badelt, zaś to nazwisko padło w tej recenzji tylko dwa razy. Nie ukrywam, że darzę tego artystę sympatią i staram się go trochę usprawiedliwić. Zrzucanie całej winy na niego i patrzenie na jego dalszą karierę tylko przez pryzmat tej ścieżki jest co najmniej niesprawiedliwe. Taką samą winę ponoszą Hans Zimmer, Jerry Bruckheimer, Gore Verbinski i cała reszta magików z Media Ventures. Różnica jest tylko taka, że Badelt dostał za to troszkę więcej pieniędzy niż jego pomocnicy (poza Zimmerem rzecz jasna). Miejmy tylko nadzieję, że w jego kolejnych pracach będzie więcej artyzmu, niż komercji. Czego sobie i Wam życzę.

PS. Dziennikarski obowiązek nakazuje ‘zdradzić’, że Pirates of the Caribbean przeistoczył się w trylogię. Do kolejnych dwóch części oprawą muzyczną zajmie się Hans Zimmer, tym razem jako kompozytor. Nie zamierzam jednak bawić się w prognozy, jak ta muzyka będzie wyglądała. Poczekamy, zobaczymy. Nie oczekujmy zbyt wiele, to może się pozytywnie rozczarujemy.

Inne recenzje z serii:

  • Pirates of the Caribbean 2: Dead Man’s Chest
  • Pirates of the Caribbean 3: At World’s End
  • Pirates of the Caribbean 4: On Stranger Tides
  • Music from the Pirates of the Caribbean Trilogy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze