Kiedy Robert Mark Kamen prezentował decydentom studia Columbia Pictures swój scenariusz zatytułowany roboczo The Karate Kid Project, nikt nie wierzył, że będzie z tego komercyjny hit. Mimo wszystko postanowiono wdrożyć historię Kamena opartą na jego własnych przeżyciach z dzieciństwa. Za kamerą postawiono Johna G. Avildsena, który zyskał sławę dzięki kultowemu widowisku bokserskiemu, Rocky. I to właśnie umiejętny sposób prowadzenia narracji zadecydował o sukcesie filmu Karate Kid. Na pewno nie tytuł, który dla większości odbiorców kojarzył się z tanim weekendowym serialem jakich pełno było w lokalnych stacjach tv. Historia przedstawiać miała losy młodego chłopca, Daniela LaRusso, który po przeprowadzce do Kalifornii nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Uwikłany w konflikt z lokalnymi uczniami szkoły karate Cobra Kai, postanawia coś z tym zrobić. I wtedy właśnie na jego drodze staje niepozorny pan Miyagi, który nie tylko otwiera przed nim świat sztuk walki, ale niejako zastępuje mu ojca, ucząc chłopca pokory i umiejętności radzenia sobie z problemami. Oczywiście wszystko to prowadzi do finału widowiska, czyli wielkiego turnieju, gdzie naprzeciw sobie stają Daniel i gnębiący go wcześniej Johnny. Wynik tego pojedynku jest nam chyba doskonale znany, tak samo jak słynny cios, którym bohater kończy walkę. Tak naprawdę powyższy opis fabularny był zbędny, bo film Karate Kid zna chyba każdy. To kawał świetnego kina rodzinnego, które swój sukces finansowy przekuło na wiele kontynuacji kinowych oraz telewizyjnych.
Większość z nich, poza głównymi bohaterami, ma jeden szczególny, wspólny mianownik. Mianowicie ilustrację muzyczną za którą stał legendarny i wszechstronnie utalentowany kompozytor, Bill Conti. Do pierwszego Karate Kid zwerbowany został przez reżysera, z którym nieprzerwanie współpracował od czasów Rocky’ego. Dla Avildsena możliwość zaangażowania Contiego wiązała się z pewnością, że w zamian za dużą wolność artystyczną otrzyma produkt nie tylko uszyty na miarę filmowych kadrów. Również na pewien sposób eklektyczny i noszący znamiona przebojowości. Choć o tę ostatnią zadbała umiejętna selekcja piosenek wybrzmiewających w filmie Karate Kid, to jednak wkład Contiego nawet w tę, wydawać by się mogło, prozaiczną cząstkę sfery audytywnej, był nieoceniony. Na potrzeby produkcji napisał bowiem dwie piosenki, które wyśpiewali kolejno Baxter Robertson oraz formacja Survivor. Ci ostatni zyskali szczególną renomę dzięki kultowej piosence Eye Of The Tiger z trzeciej odsłony Rocky’ego. Nie dziwne więc, że muzyka do Karate Kid tętniła chwytliwymi melodiami aż rwącymi się do indywidualnego, soundtrackowego odsłuchu. Rolą Billa Contiego było stworzenie solidnej paraleli łączącej te przebojowe twory z dramaturgią i wymową obrazu. I jak w przypadku Rocky’ego nie obyło się bez sięgania po przeróżne środki muzycznego wyrazu.
Conti serwuje nam wspaniałą podróż po różnego rodzaju stylach i brzmieniach. Nie brakuje podniosłej symfoniki świetnie punktującej młodzieńczą energię wylewającą się w początkowych scen filmu, jak i chwile triumfu Daniela nad oprawcami. Najwięcej dzieje się jednak na granicy pomiędzy brutalnością szkoły Cobra Kai, a łagodnością i opanowaniem będącym domeną pana Miyagi. O ile bowiem ten pierwszy jest nośnikiem wielu rockowych, szorstkich w brzmieniu i „brudnych” melodii, o tyle lekcje odbywane pod czujnym okiem starego mistrza cechują się wielką powściągliwością – tak w melodycznej treści, jak i wykonawstwie. Na tej płaszczyźnie Bill Conti chciał się odwołać do brzmień charakterystycznych dla azjatyckiego kręgu kulturowego, ale przy jednoczesnym zachowaniu „zachodniej” tożsamości. Rozwiązaniem okazały się solówki na Fletnię Pana wykonywane przez światowej sławy wirtuoza tego instrumentu, Gheorghe’a Zamfira. Ten niepozorny eksperyment przekuł się nie tylko na wzorcową ilustrację scen przedziwnego” treningu, jakiemu poddany został Daniel. Również na wtłoczenie w te kadry pewnej nutki mistycyzmu celnie trafiającego w wartości wyznawane przez Miyagi. Wszystko to składa się na świetną oprawę muzyczną, która mimo dosyć oszczędnego dawkowania w filmie, jest niejako jego duszą.
Dziwne więc, że przez ponad 20 lat na rynku soundtrackowym muzyka Contiego z Karate Kid praktycznie nie funkcjonowała. Pomijając skromny udział w tworzeniu linii melodycznej oraz aranży dwóch wspomnianych wcześniej piosenek, które znalazły się na oficjalnym songtracku, oryginalnej muzyki można było posłuchać tylko w filmie. Dopiero w roku 2007 nakładem wytwórni Varese Sarabande ukazał się długo oczekiwany box zestawiający na czterech krążkach ścieżki dźwiękowe Billa Contiego do wszystkich filmów spod znaku Karate Kid. Prawie trzygodzinne słuchowisko limitowane do 2500 egzemplarzy dosyć szybko się wyprzedało, dając spekulantom szerokie pole do popisu. Po dwunastu latach od tej publikacji, a dokładnie w 35 rocznicę premiery pierwszego Karate Kid na rynku ukazał się rozszerzony, zremasterowany soundtrack do filmu inicjującego kultową serię. Pojawił się on nakładem wytwórni La-La Land Records i od razu wywołał niemało emocji wśród miłośników muzyki Contiego oraz kolekcjonerów. 50-minutowy program słuchowiska zawierał nie tylko kompletną, filmową wersję ścieżki dźwiękowej, ale i kilkanaście minut dodatków w postaci alternatywnych wersji zasłyszanych wcześniej kawałków. Fantastyczna szata graficzna z obszerną, dołączoną do wydania książeczką, stanowiły dodatkowy atut tego specjału. Czy na tyle wystarczający, aby pozbyć się z kolekcji wspominanego wcześniej krążka od Varese?
Nie trzeba było dokładnie studiować tracklisty płyty od La-Li, aby dojść do wniosku, że brakuje na niej demówki utworu Feel The Night. Mała to strata jeżeli w naszej kolekcji jest również songtrack, choć nie ukrywam, że z miłą chęcią widziałbym obie „oficjalne” piosenki w prezentacji tego specjału. Skupia się on bowiem tylko i wyłącznie na filmowym dziele Contiego, które samo w sobie może być bardzo satysfakcjonujące.
Przekonujmy się o tym już od samego początku, kiedy serwowana jest nam ilustracja z sekwencji otwierającej widowisko Avildsena. Symfoniczna, bogato aranżowana prezentacja tematu przewodniego, to istny wulkan energii i muzycznego ciepła. Niezbyt długo dane nam będzie nacieszyć się tym sielankowym graniem. Dosyć szybko ustępuje ono miejsca posępnej ilustracji biorącej w obroty bardziej współczesne formy muzycznego wyrazu. Rockowo-popowa melodia skojarzona z dojo Cobra Kai jest interesującym kontrapunktem dla wspomnianego wyżej, bardziej organicznego grania. Kilka minut spędzone z tego typu brzmieniami znów dosyć szybko odsuwają się w cień. Kiedy Daniel trafia pod opiekę Miyagiego, ścieżka dźwiękowa zdecydowanie odchodzi od polifonii. Właściwie jedynymi instrumentami kształtującymi liryczno-mistyczną wymowę środkowej części soundtracku są flet oraz smyczki. Zaklęte w spokojnym, niespiesznym wykonawstwie dają dużo przestrzeni do eksponowania tematu starego mentora. I to, co wydaje się mocnym argumentem w połączeniu z obrazem, na krążku po pewnym czasie zaczyna doskwierać pewną monotematycznością. W tym przypadku niczym główny bohater musimy uzbroić się w cierpliwość i przetrwać te chwilę marazmu, bo zostanie ona wynagrodzona świetną ilustracją z filmowego finału. Na krążku La-Li po raz pierwszy mamy możliwość wysłuchać kompletnego zestawu utworów, które zostały stworzone na potrzeby ostatecznej konfrontacji, a które to częściowo nie wybrzmiały w filmie. Na deser otrzymujemy również kilka alternatywnych wersji zasłyszanych wcześniej kawałków, co z pewnością ucieszy miłośników muzyki Contiego i wszystkich pedantów pragnących odkrywać każdy detal ulubionych soundtracków.
Muszę przyznać, że to jubileuszowe wydanie ścieżki dźwiękowej do Katare Kid spadło mi dosłownie z nieba. Od wielu lat szukałem bowiem okazji, aby gdzieś zdobyć (za godziwe pieniądze) czteopłytowy box od Varese – głównie dla muzyki z pierwszego filmu. A tu proszę. Nie dość, że kompletny zestaw utworów, to jeszcze w odświeżonej wersji dźwiękowej i graficznej ze szczyptą bonusów. Czego chcieć więcej?
Inne recenzje z serii: