Druga odsłona popularnej w latach 80. serii Karate Kid, wbrew obawom studia, okazała się wielkim sukcesem komercyjnym na rodzimym rynku amerykańskim, nawet większym niż powstały w 1984 roku pierwszy film. Nie dziwne, że producenci ze studia Columbia Pictures za wszelką cenę chcieli kontynuować historię, wyciskając z niej przysłowiowe ostatnie soki. Od początku wiadomym było, że do Karate Kid III powrócą autorzy sukcesu całej serii, czyli stojący za kamerą John G. Avildsen oraz scenarzysta Robert Mark Kamen. Ale zanim film pojawił się na dużych ekranach w połowie roku 1989, twórcy stoczyć musieli ciężki bój z decydentami studia o całokształt tego przedsięwzięcia. Początkowym pomysłem Avildsena było bowiem stworzenie prequela, którego akcja rozgrywałaby się w XVI-wiecznej, chińskiej scenerii. Miała przedstawiać historię przodków Miyagiego osnutą baśniowymi wątkami. Pomysł ten wydawał się jednak włodarzom Columbia Pictures zbyt odważny. Postanowiono więc kontynuować losy starego mistrza i jego wychowanka. I tak oto po powrocie z Okinawy życie obu mężczyzn wywraca się do góry nogami. Miyagi otwiera sklep z drzewkami bonsai, a Daniel znajduje się pod silną presją otoczenia, by po raz kolejny stanąć do turnieju All Valley. Nie znajdując na to akceptacji u swojego sensei, decyduje się na treningi pod okiem Terry’ego Silvera. Chłopak nie wie, że mężczyzna celowo chce poróżnić nastolatka z jego dawnym mistrzem. Fabuła Karate Kid III, to zatem nic innego, jak nieudolna klisza pierwszego filmu. I takie też opinie pojawiały się zaraz po premierze widowiska. Wśród ogromu krytyki, jaki spłynął na film Avildsena, jedno tylko zdawało się bronić tej produkcji przed porażką artystyczną i finansową. Mianowicie fenomenalna kreacja Thomasa Iana Griffitha wcielającego się w rolę Terry’ego.
Dosyć dobre opinie płynęły również pod adresem ścieżki dźwiękowej, jaka wybrzmiała w Karate Kid III. I nie chodzi bynajmniej o zestaw piosenek, jaki pojawił się w filmie Avildsena, a odnoszący się zazwyczaj do młodzieżowych wątków. Swój nieoceniony wkład w tworzenie dramaturgicznego zaplecza miał również Bill Conti, który po raz trzeci powrócił do serii o młodym karatece. Zabierając się za ten obraz, amerykański kompozytor zdążył już zyskać miano jednego z największych specjalistów od umuzycznienia filmów sportowych. Zresztą jeszcze przed rozpoczęciem swojej przygody z Karate Kid miał już pewne doświadczenia w serii Rocky. Aczkolwiek historia Daniela i Miyagiego wymagała od niego dosyć dużej elastyczności w łączeniu elementów tradycyjnej, hollywoodzkiej ilustracji z prowizoryczną wschodnią etniką odnoszącą się do postaci starego mistrza. Na przestrzeni poprzednich dwóch filmów można było zauważyć olbrzymią ewolucję w gospodarowaniu tymi dwoma stylami. O ile więc pierwszy Karate Kid był doskonała hybrydą łączącą młodzieńczy zapał z wielopokoleniowym doświadczeniem, o tyle druga odsłona filmu dawała już więcej przestrzeni na refleksję – eksponowanie dramaturgicznego i kulturowego tła postaci pana Miyagiego. Przeniesienie akcji z powrotem do All Valley z jednej strony wymusiło na Contim dokładniejsze rozłożenie tych proporcji. Z drugiej natomiast na arenie wydarzeń pojawiła się zupełnie nowa postać, która, jak się później okazało, była dla kompozytora bardzo inspirująca.
Pod względem tematycznym w trzeciej odsłonie Karate Kid III pozornie niewiele się dzieje. Dwa podstawowe motywy przypisane zarówno Danielowi, jak i Miyagiemu oczywiście powracają i w dalszym ciągu starają się pełnić wiodącą rolę. Ale obok nich pojawia się temat Terry’ego Silvera – tajemniczego mężczyzny, który stara się wyrwać Daniela spod opieki Miyagiego. Jego przebiegłe działania oraz pozory, jakie stwarza, aby wywrzeć na chłopcu pozytywne wrażenie, wprost idealnie oddaje motyw skonstruowany w barokowym, wyniosłym (miejscami aż nazbyt) stylu. Tego typu granie sprawdza się do momentu, kiedy opada kurtyna i na jaw wychodzą wszystkie zamiary Terry’ego. Od tej chwili Conti podporządkowuje sceny z tą postacią głównie muzycznej akcji kreowanej na bazie motywów pobocznych. Warto zaznaczyć, że rzadko kiedy Conti angażuje tematy przypisane konkretny postaciom do tworzenia ilustracji sekwencji walki, w jakich uczestniczą. Najczęściej w ogóle nie angażuje się w zbyt wylewne opowiadanie takich scen. Przykładem niech będzie finalna konfrontacja na turnieju, która umuzyczniona została tylko w końcowej sekwencji zwycięstwa Daniela. W ten oto sposób blisko dwugodzinne widowisko otrzymało niespełna trzy kwadranse oryginalnej ścieżki dźwiękowej. Czy to za mało aby wzbudzić ciekawość odbiorcy? Niekoniecznie.
Jest w tej muzyce sporo ciekawych zabiegów tematyczno-wykonawczych, które od wielu lat fascynowały miłośników gatunku. I tak na przykład do wykonywania solowych partii na fletni Pana po raz kolejny zaangażowany został Gheorghe Zamfir (w przypadku drugiej części był nieosiągalny). Niestety przez wiele lat od premiery nie miało to możliwości zaistnieć w formie albumu prezentującego potencjał partytury Contiego. Choć wraz z ukazaniem się filmu, na rynku pojawił się również oficjalny soundtrack, to jednak jego zawartość dosyć skąpo dzieliła się przestrzenią z muzyką amerykańskiego kompozytora. I jakby tego było mało, sięgała po temat miłosny skomponowany na potrzeby poprzedniej części Karate Kid. Dopiero w roku 2007 nakładem Varese Sarabande ukazał się czteropłytowy box, w ramach którego usłyszeć można było praktycznie kompletny zestaw utworów stworzonych na potrzeby całej serii. Nakład limitowany do 2,5 tysiąca egzemplarzy dosyć szybko się wyczerpał. Korzystając więc z olbrzymiego popytu i możliwości wglądu w nowo odkryte materiały sesyjne, wytwórnia La-La Land Records postanowiła odświeżyć i na nowo opublikować serię soundtracków z filmów o Danielu i Miyagim. I choć dwa z trzech wydanych dotychczas albumów wniosły tylko symboliczne, kosmetyczne zmiany w stosunku do materiału usłyszanego na krążkach od Varese, to najbardziej odkrywcza pod względem technicznym okazała się trzecia odsłona Karate Kid.
Nie chodzi bynajmniej o ilość nowego materiału, jaki wypełnił luki poprzedniego wydania, bo mówimy tu raptem o trzech minutach nowej muzyki. Ciekawostką było jednak odkrycie taśm, z których wynikało, że większość fragmentów wykorzystanych na krążku od Varese było tymi, które… w filmie nie wybrzmiały. Dokonując odpowiedniej selekcji, producenci z La-Li przygotowali właściwą prezentację materiału podporządkowanego filmowej chronologii, a uzupełnieniem tego wszystkiego jest praktycznie drugie tyle utworów zawierających alternatywne wykonania. Odkrywanie wszystkich tych detali będzie jednak domeną najbardziej wytrwałych i zatwardziałych miłośników muzyki Contiego. Osobiście jednak rzadko kiedy kończę odsłuch na programowych 45 minutach filmowego score’u. Z wielką przyjemnością powracam do wariacji tematu Terry’ego czy mistrzowskich wykonów Zamfira. Ta płyta – zupełnie jak poprzednie z serii Karate Kid wydane nakładem La-La Land Records – to doskonała okazja do uzupełnienia kolekcji o wielki klasyk kina kopanego. Polecam.
Inne recenzje z serii: