Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell, David Buckley

Jason Bourne

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-11-2016 r.

Idziesz do kina bardziej z fanowskiego obowiązku, aniżeli autentycznej fascynacji. Oglądasz zagryzając popcornem – bo co innego ci pozostało? Wychodzisz z mieszanymi uczuciami, po czym całkowicie zapominasz o tym, co przed chwilą widziałe(a)ś. Znacie to uczucie? Zapewne towarzyszyło Wam podczas oglądania kolejnych niepotrzebnych sequeli – ot takich, jak na przykład Jason Bourne. Mówisz, że nie miałe(a)ś okazji jeszcze obejrzeć? Bez obaw. Jeżeli znasz adaptację literackiej trylogii Ludluma, to więcej Ci do szczęścia nie potrzeba…

Tak sobie myślę, że przyszło nam żyć w smutnych czasach, kiedy w imię rozdmuchanych, finansowych ambicji, pod nóż kładzie się kultowe marki. Trzeba było być naiwnym, by sądzić, że ten los nie spotka również serii z Bournem w roli głównej. Odejście od literackiego kanonu Roberta Ludluma, delikatnie mówiąc, nie wyszło decydentom Universal Picture na dobre. Choć Dziedzictwo Bourne’a nie szorowało po nizinach box office, to jednak utwierdziło w przekonaniu, że artystyczny sukces całego przedsięwzięcia leży u podstaw dwóch talentów: Paula Greengrassa oraz Matta Damona. Drugi raz tego samego błędu więc nie popełniono. Sięgnięto do sprawdzonej obsady, za kamerą posadzono Greengrassa i… I chyba stwierdzono, że jakoś to będzie. Pod względem fabularnym otrzymujemy bowiem przysłowiową powtórkę z rozrywki – istną kompilację podejmowanych już wcześniej wątków w jeszcze bardziej spektakularnym i okraszonym akcją wydaniu. Na tapetę wzięto popularny ostatnio wątek techno-korporacji oraz terroryzmu i recepta na sukces gotowa. Nie można powiedzieć, że Jason Bourne jest filmem złym, słabym. Jest po prostu niepotrzebnym mąceniem i tak wzburzonej już wody. Nie sposób nie odnieść wrażenia, że zarówno reżyser, jak i aktor wcielający się w główną rolę byli po prostu zmęczeni tym stale odgrzewanym kotletem.

Dokładnie takie samo wrażenie pozostawia po sobie ścieżka dźwiękowa stworzona na potrzeby tego filmu. Skoro na plan wróciła stara i sprawdzona ekipa, trzeba też było sięgnąć po jednego z ojców sukcesu całego przedsięwzięcia – Johna Powella. Nie było to proste, biorąc pod uwagę, że zmagał się on z tragedią rodzinną, ale summa summarum udało się go pozyskać. Nie bez drobnych roszad, bo do pomocy zaangażowano również coraz śmielej poczynającego sobie w branży, Davida Buckley’a. Czy zorganizowany w ten sposób, dosyć nietuzinkowy duet, zdołał pchnąć muzyczną serię na nowe tory?



Nie oczekiwałem żadnej większej rewelacji, ale z drugiej strony nie spodziewałem się, że Powell i Buckley z tak dużym dystansem podejdą do swojego zadania. Że wycofają się na „z góry upatrzone pozycje” bez podejmowania jakiejkolwiek walki o urozmaicenie treści. Ostinatowa konstrukcja ilustracji muzycznej wraca tu dokładnie w takim samym wydaniu, jak we wcześniejszych partyturach. Czas zdaje się również nie imać identycznego zestawu elektronicznych sampli wypełniających symfoniczną przestrzeń muzycznej akcji i suspensu. Także pod względem tematycznym nie liczmy na jakiekolwiek fajerwerki. Takie olewcze podejście, choć od strony intelektualnej możne uwłaczać miłośnikowi serii, to jednak wytrzymuje filmową próbę. Funkcjonalność kompozycji sprawdza się bez większych zarzutów, ale spora w tym zasługa konstrukcji rytmicznej idealnie odnajdującej się w wypełnionym akcją widowisku. O miałkich ambicjach narracyjnych ilustracji niechaj świadczy brak większego zainteresowania stroną emocjonalną, która skłaniałaby autorów muzyki do częstszego sięgania po wizytówkę Bourne’a. Między tym przysłowiowym młotem i kowadłem znajduje się jeszcze estetyka całego przedsięwzięcia – koncertowo zmarnowana szansa jaką stwarzało bogactwo środków muzycznego wyrazu. Cóż, oglądając film Greengrassa nie mogłem oprzeć się wrażeniu jakoby celowo pomniejszana była tutaj rola ścieżki dźwiękowej. Ścieżki apatycznej i równie zmęczonej filmową serią, co pozostałe elementy składające się na ogólny obraz Jasona Bourne’a.


Jeżeli takie wrażenia towarzyszą widzowi, to tym bardziej dopadają one słuchacza, który z jakiegoś względu zechce sięgnąć po album soundtrackowy. Wydane nakładem BackLot Music, godzinne słuchowisko, to w gruncie rzeczy wielkie rozczarowanie. Formą, treścią… nazwijcie to sami. Odtrąbiona rehabilitacja po ekstremalnie zmarnowanym przez Jamesa Newtona Howarda, Dziedzictwie Bourne’a, jest tutaj niczym innym jak tylko przywoływaniem demonów z przeszłości. Przeniesieniem pewnych założeń na grunt wypranej z pasji i większego pomysłu, filmowej tapety.



I nie trudno się o tym przekonać już na wstępie podróży przez zawartość soundtracku. Skromne cytaty melancholijnej melodii w I Remember Everything prowadzą nas do jednego z najbardziej intensywnych fragmentów na płycie. Długa sekwencja pościgu ulicami Aten (de facto świetnie zrealizowana) okraszona jest tutaj tradycyjnym zestawem smyczkowych ostinat wzbogaconych wiadomym arsenałem sampli perkusyjnych. Motorcycle Chase wydaje się jednym z ciekawszych fragmentów całego albumu, choć pod wieloma względami powiela błędy partytury Thomasa Newmana do Spectre. Niby od strony konstrukcyjnej jest wszystko w porządku, ale brak tutaj przysłowiowego pazura, który rozerwałby ciasną klatkę schematów w jakich zamknęli się Powell i Buckley. A im bardziej zagłębiamy się w treść tego soundtracku, tym bardziej się o tym przekonujemy.

Najwięcej przeszkód spotykamy mniej więcej w połowie albumu, kiedy dla odmiany od ostinatowej akcji zanurzamy się w ostinatowym suspensie. Po raz kolejny podkreślę, że nie mam nic przeciwko takiej formie ubierania muzycznej ilustracji, ale jeżeli za tym wszystkim nie stoi jakaś głębsza idea, to dosyć szybko rewidowane jest to przez wszechogarniająca nudę. I dokładnie takie wrażenie pozostawiają po sobie utwory towarzyszące wydarzeniom w Berlinie czy Londynie. Dopiero przeniesienie akcji do Las Vegas wzmacnia naszą czujność. Poza kolejną porcją rytmicznych fraz zaczyna odzywać się liryka i większe urozmaicenie w zakresie aranżu tematyki. Nie ma tu mowy o burzeniu narzuconych wcześniej standardów, ale jakoś przyjemniej wraca się do Following the Target i Strip Chale aniżeli do zasłyszanych wcześniej fragmentów. Natomiast ostanie dziesięć minut materiału płytowego możemy śmiało sobie odpuścić. Poza zachowawczym underscore zdobiącym epilog filmowej historii, otrzymujemy bowiem (po raz kolejny) piosenkę Extreme Ways w wykonaniu Moby’ego. Rozumiem, że utwór ten jest już swoistego rodzaju wizytówką serii, ale ileż można??



Z drugiej strony pod wątpliwość można również poddać sens publikowania soundtracku, będącego niczym więcej, jak kompilacją ścieżek dźwiękowych do pierwszych trzech filmów. Album z muzyką do Jason Bourne jest bowiem, zupełnie jak tytułowy bohater, pozbawionym tożsamości, wtórnym do bólu słuchowiskiem. Ten „guilty pleasure” ma prawo trafić tylko do najbardziej zatwardziałych miłośników serii, aczkolwiek zapewne i wśród takowych pojawią się pewne głosy krytyki. Może nie tak surowe, jak to miało miejsce w przypadku Dziedzictwa Bourne’a, ale równie dosadne. Muszą się pojawić, skoro całe to muzyczno-filmowe przedsięwzięcie jest tylko potwierdzeniem, że Jason Bourne to produkt odmierzony od linijki i ukierunkowany na finansowe dojenie fandomu. I szkoda, że w to wszystko uwikłane zostały postaci dosyć ambitnie podchodzące do swojej kompozytorskiej profesji. Oby ich kolejne projekty potwierdziły tylko chwilową niedyspozycję.


Inne recenzje z serii:

  • The Bourne Identity
  • The Bourne Supremacy
  • The Bourne Ultimatum
  • The Bourne Legacy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze