Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Powell

Bourne Ultimatum, the (Ultimatum Bourne’a)

(2007)
-,-
Oceń tytuł:
Marek Łach | 05-10-2007 r.

John Powell jako kompozytor dorastał wraz z trylogią Jasona Bourne’a, dzięki czemu partytury do wszystkich trzech filmów są doskonałym zapisem muzycznej ewolucji wywodzącego się ze stajni Zimmera twórcy. O ile początki były wybitnie średnie (co najwyżej przeciętne The Bourne Identity), to już środkowa część serii, jak również wszystkie pokrewne projekty akcji z Paycheck i znakomitym Mr. & Mrs. Smith na czele, prezentowały się jako smakowite kąski, tworzące powoli ale skutecznie nową jakość w ramach gatunku. Tak jak imponujący film Paula Greengrassa, tak i najnowsza partytura Powella obok efektowności i funkcjonalności wnosi do modernistycznego kina akcji przede wszystkim jedno: artystyczną dojrzałość.

Siedząc w kinie, trudno złapać oddech, historia opowiadana jest w zawrotnym tempie, intensywność ekranowych wydarzeń do spółki z dynamiczną pracą kamery i montażem czynią z Ultimatum Bourne’a ekscytującą rozrywkę od początku aż do końca. Jak się jednak okazuje, mimo natężenia sekwencji akcji i ich dynamiki, ilustracja muzyczna Powella odchodzi nieco od kształtu obranego w części poprzedniej, kształtu będącego zestawem zgrabnie połączonych kompozytorskich fajerwerków, zapewniającego muzyce olbrzymią sugestywność i tak niezbędną obrazowi Greengrassa witalność i motorykę. O ile wszystkie te cechy charakteryzują także i trzecią odsłonę serii, to Powell osiąga je innymi środkami, w bardziej wyważony sposób, nie przekraczając tym razem dość płynnej w przypadku przygód Bourne’a granicy rozrywkowości. Wynika to po części ze zmiany wykorzystywanego instrumentarium (o wiele mniejszy nacisk na elektronikę, która o wiele rzadziej wychodzi na pierwszy plan, nie ma tu już perełek typu To the Roof czy Bim Bam Smash), większej uwagi przy konstrukcji poszczególnych utworów (z imponującym Waterloo na czele), jak również z redukcji muzycznej ekspresji, co w efekcie ma zapewne w pewien intuicyjny sposób zbliżyć ilustrację do paradokumentalnej konwencji filmu. Rezultat dla odbiorcy ma charakter dwojaki: z jednej strony odsłuch albumu staje się bardziej wymagającym doświadczeniem, z drugiej natomiast obraz Greengrassa otrzymuje bliską perfekcji ilustrację dla modernistycznego kina akcji.


Oszczędność ekspresji widoczna jest tak w dość skąpo dawkowanej tym razem liryce, jak i w centralnych sekwencjach dramatycznych partytury, czyli w opisie kluczowych scen pościgów i potyczek tytułowego bohatera. Krucjata Bourne’a akcentowała na samym już początku wątek miłosny między agentem a Marie Kreutz, tym razem – z oczywistych przyczyn scenariuszowych – muzyka Powella lekko tylko zaznacza ten aspekt filmu, bardzo subtelnie dawkując melodykę (łatwo rozpoznać doświadczenia wyniesione przez kompozytora z planu United 93) i choć Greengrass pozwala w poszczególnych scenach wybić się ilustracji na pierwszy plan, zachowuje ona charakter tła, choć tła silnie nacechowanego emocjami. Jest to w ogóle jedna z ciekawszych tendencji we współczesnej muzyce filmowej, niezwykle funkcjonalna i inteligentna, przez Powella z dużą naturalnością wykorzystywana. Trafia się wszak jeden lapsus, który o mało nie przekreśla tak pieczołowicie zbudowanej ilustracyjnej autentyczności – mowa o dramatycznej smyczkowej sekwencji, dotyczącej odkrywanej w przebłyskach pamięci przeszłości głównego bohatera. Niewiele brakowało, a Powell przeszarżowałby z sugestywnością w podobnym stylu, jak jego były mentor, Hans Zimmer, w zeszłorocznym Kodzie Da Vinci („pamiętne” sceny z Sylasem); na szczęście, cienka granica nie zostaje tym razem przekroczona, zatem także i ten element jako element narracji sprawdza się poprawnie.


Wartość i znaczenie ilustracji Powella pokazują już pierwsze kadry filmu, gdzie jeszcze w trakcie płynącego po ekranie logo wytwórni Universal kompozytor wprowadza będące już synonimem muzyki akcji spod szyldu Jasona Bourne’a smyczkowe ostinato (jak się okazuje, jest to po prostu przeniesiony z drugiej części trylogii utwór Berlin Foot Chase), antycypując w ten sposób o kilka sekund decyzję reżysera, wrzucającego widzów w sam środek moskiewskiego pościgu za tytułowym bohaterem. Zabieg sprawny, skuteczny, błyskawicznie kreujący atmosferę serii i na wzór Hitchcocka podnoszący adrenalinę już na samym początku seansu. W kategoriach ilustracyjnych olbrzymie wrażenie robi cała sekwencja na stacji Waterloo, gdzie Bourne w tłumie podróżnych usiłuje chronić będącego celem agentów CIA dziennikarza; abstrahując od realizatorskiej maestrii całej sceny, nie sposób odmówić muzyce Powella olbrzymiej roli w budowaniu suspense i nakręcaniu tempa – jej związek z obrazem jest wręcz organiczny, staje się ona zupełnie integralną częścią ekranowej rzeczywistości, sam zaś albumowy utwór Waterloo to na dodatek imponujący przykład konstrukcyjnej precyzji i dyscypliny. Podobnie ma się sprawa z niebywale efektownym Tangiers z widowiskowego pościgu po ulicach marokańskiego Tangeru (w kinie muzycznie dłuższego niż na płycie), wykorzystującym co prawda mnóstwo znajomego materiału, ale niezrównanym w swojej drapieżności, będącym przykładem modernistycznego thrillera na najwyższym poziomie. Większość współczesnych kompozytorów nie potrafi pisać inteligentnych i przekonujących sekwencji akcji – Powell jednakowoż już w obecnym stadium kariery osiąga w tej materii poziom prawdziwie mistrzowski i w swoim pokoleniu nie ma sobie równych.

Główną zmianą w stosunku do poprzedniej części jest większy ciężar gatunkowy, który w wyraźny sposób wpływa na odbiór płyty, nie będącej już, jak wcześniej wspomniałem, tak nieskrępowaną rozrywką jak Krucjata…, nie mającej tej samej przebojowości. Dramaturgicznie jest to muzyka dojrzalsza, choć mniej efektowna, w ramach utworów akcji jest to muzyka bardzo przemyślnie skonstruowana, choć wykazująca miejscami zgubny syndrom powtarzalności, jest to wreszcie muzyka konsekwentna w stosunku do swoich poprzedniczek, zachowująca ciągłość i unikalność serii. Aby w pełni ją docenić, niezbędne jest oczywiście obejrzenie filmu, w którym integracja obrazu i ścieżki dźwiękowej osiąga prawdziwą perfekcję, sama płyta bowiem nieco zbyt często wytraca tempo, by móc równać się imponującej kinowej funkcjonalności. Niemniej charakterystyczne dla kompozytora, pędzące w szaleńczym tempie sekwencje smyczkowe, nadające całości klaustrofobicznej wręcz atmosfery osaczenia, stają się nareszcie, wraz ze zwieńczeniem trylogii, jednym z najciekawszych oblicz współczesnej muzyki filmowej. I za to ukłony, panie Powell.

Inne recenzje z serii:

  • The Bourne Identity
  • The Bourne Supremacy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze