Kto by się spodziewał, że serial nawiązujący do wydarzeń filmowych sprzed trzech dekad prześcignie w popularności oraz opiniach krytyków swój pierwowzór? Taki właśnie sukces odniósł Cobra Kai – eksperyment podjęty przez sekcję filmową YouTube, który po dwóch latach emisji trafił pod skrzydła Netflixa. Urzekające wydają się nie tylko sentymentalne powroty do postaci i miejsc znanych z filmów Karate Kid. O jakości widowiska decyduje również młodsza część obsady, dynamika relacji między nimi oraz świetnie wyważony humor scalający dwa, wydawać by się mogło różne, pokolenia. Wszystko to sprawia, że Cobra Kai ogląda się wybornie, a kolejne, nawet najbardziej kuriozalne sytuacje, z którymi spotykają się bohaterowie, nie podważa sympatii widza względem tej produkcji.
Czwarty sezon kontynuuje wątki podjęte we wcześniejszych seriach. John Kreese przejmuje dojo Cobra Kai, aby w typowym dla siebie stylu przygotować uczniów na zbliżający się turniej karate w All Valley. Do pomocy werbuje byłego komandosa, a zarazem jednego z kluczowych antybohaterów trzeciego Karate Kid, Terry’ego Silvera. Po drugiej stronie również następuje mobilizacja. Daniel i Johnny próbują połączyć siły, ale skrajnie różne podejścia obu sensei do treningów generuje tylko nowe konflikty. Wszystko znajduje swój finał we wspomnianym wyżej turnieju. Twórcy po raz kolejny zadbali, aby widz nie narzekał na brak widowiskowych sekwencji walk. Świetnie zrealizowanych, a także… umuzycznionych.
Ten ostatni sukces jest niewątpliwie zasługą duetu kompozytorskiego, który od pierwszego sezonu Cobra Kai systematycznie udowadnia, że jest w stanie godzić tradycję z nowoczesnością. Współczesne brzmienia z klasycznymi metodami ilustracyjnymi, których w podobnej klasie widowiskach telewizyjnych raczej się już nie spotyka. Leo Birenberg i Zach Robinson – bo o nich tu mowa – stanowią niezwykle zgrany duet świetnie uzupełniający się w różnych szkołach i podejściu do ilustracji filmu. Podczas gdy jeden sprawuje pieczę nad orkiestrową częścią kompozycji, drugi próbuje tchnąć w tę muzykę nieco więcej drapieżnych, nowoczesnych brzmień. Daje się zauważyć na przestrzeni tych pięciu minionych lat, jak duży postęp dokonał się w podejściu do ilustrowanego materiału. Zaczęło się od inspiracji tematami Contiego oraz elementami rockowymi. Później doszły śmiałe eksperymenty z synthwavem, by ostatecznie wynieść to wszystko na grunt epickiego, orkiestrowo-chóralnego grania. Czwarta seria próbuje zrównoważyć to wszystko, sięgając tak do tematycznych korzeni, jak i większych możliwości stojących za rozbudowanym składem orkiestrowym. I choć na przestrzeni całego sezonu nie brakuje zarówno jednych jak i drugich form, to oczywistym punktem centralnym, gdzie najwięcej się dzieje – także pod względem muzycznym – jest finałowy turniej w All Valley. Rozłożony na dwa ostatnie odcinki zapewnia odbiorcy dramaturgiczny rollercoaster.
Nie brakuje więc chwil zwycięstwa celnie punktowanych triumfalnymi aranżami tematu głównego serii. Są też chwile grozy, gdzie na pierwszy plan wysuwa się złowieszczy motyw w przeróżnych aranżach – od orkiestrowych, aż po rockowe, a nawet dubstepowe. I choć zaliczamy po drodze wiele ckliwych powrotów do ikonicznych motywów Contiego mieszanych z podstawową paletą melodyczną serii, największą uwagę zwraca na siebie nowy temat przypisany omawianemu tu turniejowi. Można odnieść wrażenie, że Birenberg i Robinson puścili tu oczko nie tyle do miłośników Karate Kid, ale i innych filmów sportowych ilustrowanych przez Contiego. Skoczna melodia jak żyw przypomni porywający temat Rocky’ego, co paradoksalnie nie stawia obrazu w negatywnym świetle. Przerysowana oprawa otwarcia turnieju już na wstępie rozgrzesza wszelkie podejmowane w późniejszym czasie zabiegi – również ilustracyjne. A takich nie brakuje, choć widać, że kompozytorzy odrobili lekcję z poprzedniego sezonu, gdzie w finałowej potyczce lekko popłynęli ze skalą dramaturgii. Posiłkowanie się chóralnymi frazami zostało tu ograniczone do niezbędnego minimum, co powetowano sobie większym niż w poprzednich sezonach wykorzystaniem ciężkich, gitarowych i elektronicznych brzmień. Ostatecznie ścieżka dźwiękowa do czwartej serii doskonale radzi sobie z ciążącymi na niej powinnościami ilustracyjnymi i równie mocno rozpala wyobraźnię miłośników muzyki filmowej.
W zasadzie trudno było sobie wyobrazić, aby po zakończeniu przygody z kolejny sezonem Cobra Kai nie mieć możliwości przeżycia tych samych muzycznych wrażeń bez wizualnego kontekstu. Wydawcy doskonale to rozumieją, więc już w dniu premiery widowiska na streamingu zawitał analogiczny soundtrack. Zaskoczyć może jedynie forma w jakiej zdecydowano się opublikować rzeczony materiał. Na rynku ukazały się bowiem dwa wolumeny. Pierwszy w całości poświęcony jest ostatnim dwóm odcinkom czwartego sezonu, które koncentrują się na zmaganiach turniejowych w All Valley. Z oczywistych względów będzie to zestaw najbardziej atrakcyjnych i wpadających w ucho utworów akcji. Mniej spektakularnie, choć równie interesująco prezentuje się drugi soundtrack będący już selekcją materiału zebranego ze wszystkich poprzedzających te wydarzenia epizodów. Także i tu napotkamy kawałki zrywające przysłowiowe kapcie z nóg, ale w przeciwieństwie do przebojowego, pierwszego wolumenu, ten będzie bardziej przybliżał nas do bohaterów widowiska i ich zaplecza tematycznego. Między innymi zaliczymy powrót do motywu Silvera z trzeciego Karate Kid. I choć taka forma prezentacji na pierwszy rzut oka może budzić mieszane uczucia, to jednak w dalszej perspektywie czasu okazuje się słusznym rozwiązaniem.
Najbardziej zasadne wydaje się to w kontekście wydania płytowego tegoż soundtracku. Tradycyjnie już bowiem całość materiału opublikowanego wcześniej przez Madison Gate Records trafiło na specjalne, limitowane wydanie CD od wytwórni La-La Land Records. Na dwóch krążkach znajdziemy nie tylko wspomniane wyżej dwa wolumeny oryginalnego soundtracku. Także kilka bonusowych utworów, które choć nie wnoszą niczego nowego do zasłyszanych wcześniej treści, to na pewno stanowić będą dodatkową atrakcję dla miłośników serialu i ścieżki dźwiękowej tworzonej przez duet Birenberg – Robinson. Warto również wspomnieć o piosence zamykającej program pierwszego dysku. Jest to cover utworu Moment of Truth, jaki wybrzmiał w pierwszej części Karate Kid. W serialu pojawia się jako atrakcja stanowiąca przerywnik turnieju, a wykonuje ją Carrie Underwood. I choć w samym widowisku sprawuje się całkiem nieźle, to jakoś nie mogę się przekonać do słuchania jej na płycie. Zbyt mocno odrywa się od poważnego tonu narzuconego przez wcześniejsze utwory.
Natomiast reszta materiału bardzo mocno przekonuje, że przygoda z soundtrackiem do czwartego sezonu Cobra Kai nie będzie jednorazowym akcentem. Zupełnie jak albumy z poprzednich serii, tak i ten jeszcze nie raz zagości w moim odtwarzaczu. I nie będzie zaskoczeniem, że najczęściej powracał będę do pierwszego krążka, gdzie naprawdę trudno o jakąkolwiek nudę. Polecam!
Inne recenzje z serii: