Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
John Ottman

X-Men: Apocalypse

(2016)
5,0
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 02-06-2016 r.

Komercyjny i artystyczny sukces filmu X-Men: Przyszłość która nadejdzie pozwolił uwierzyć decydentom studia Fox, że popularna seria o zmutowanych herosach jest jeszcze atrakcyjnym kąskiem dla coraz bardziej wymagającej widowni. Przystąpiono więc do realizacji kolejnego, jak się wówczas wydawało, bardziej spektakularnego obrazu. Historia zrodzonego przed wiekami mutanta, przebudzonego w połowie lat 80-tych i dążącego do „oczyszczenia” naszej planety z „fałszywych bożków”, jest sama w sobie wdzięcznym polem do zaistnienia soczystej rozrywki. Ale czy tylko na tym skoncentrował się powracający w roli reżysera Brian Singer? Nie do końca. X-Men Apocalypse wydaje się bowiem rozprawą o poszukiwaniu własnej tożsamości w otaczającym nas świecie. W centrum uwagi stawiane są zatem dwie najbardziej rozdarte wewnętrznie postaci: Eric (Magneto) oraz Raven (Mystique), które wyrzekając się swojej mrocznej przeszłości próbują ułożyć sobie życie na nowo. Najbardziej przejmująca, choć z wielu powodów również naiwna wydaje się historia Erica mieszkającego i pracującego w komunistycznej Polsce. Bezsensowny splot wydarzeń prowadzący do rodzinnego dramatu Henryka, wyzwala w nim głęboki żal, który odpowiednio sterowany przez Apocalypse’a, staje się najbardziej śmiercionośną bronią. Jako jeden z czterech „jeźdźców Apokalipsy” ma się bowiem przyczynić do upadku i odrodzenia ludzkości w nowym ładzie. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie zbyt nadęty ton, w jakim przemawia do nas ta historia. Tytułowy bohater po prostu męczy swoją mesjańską retoryką i absolutnym brakiem wiarygodności. Film nie grzeszy również przesadną spójnością wiążąc widza przy sobie na dwie i pół godziny, podczas gdy całość można było opowiedzieć w o wiele bardziej skondensowany sposób.



Jaka w tym wszystkim była rola odpowiedzialnego za montaż Johna Ottmana? Prawdopodobnie duża, choć nie wykluczone, że przesadnie długie, aczkolwiek zabawne sceny z Quicksilverem, czy Nightcrawlerem były odpowiedzią Singera na zbyt szorstki ton całego filmu. Faktem jest, że w przeciwieństwie do poprzedniego obrazu, w którym podwójną rolę montażysty-kompozytora obstawiał właśnie Ottman, w Apocalypse króluje większa dbałość o detale. Szczególnie mocno da się to odczuć słuchając ścieżki dźwiękowej przywołującej to, co w warsztacie Amerykanina najlepsze.

Kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z materiałem sesyjnym X-Men Apocalypse – jeszcze na kilka tygodni przed montażem i produkcją płyty – uderzył mnie monumentalny charakter tej oprawy. Jakże przystający do tytułowej postaci. Podniosły, apokaliptyczny wydźwięk tematu pradawnego mutanta był swoistego rodzaju rehabilitacją po wybitnie słabej, postzimmerowskiej oprawie muzycznej do Przyszłości, która nadejdzie. Przedstawiając muzycznie nowego bohatera, Ottman bynajmniej nie miał zamiaru odcinać się od wypracowanej wcześniej bazy melodycznej. Niezmiernie cieszy większe aniżeli w poprzedniej części zaufanie względem fanfary stworzonej jeszcze na potrzeby X2. Nie ogranicza się ona bowiem do otwierania i zamykania filmu, co zresztą jest bardzo efektowne. Ten retrospektywny kij ma jednak swoje dwa końce, bo oto nie braknie również nawiązań do mocno krytykowanego motywu „czasu” w jakimś stopniu przypisanego postaci Charlesa Xaviera. Gdy zatem spojrzymy na ilustrację muzyczną Ottmana pod kątem filmowym, to śmiało można powiedzieć, że jest ona idealną odpowiedzią zarówno na zarysowane tam wątki, jak bohaterów zmagających się z demonami przeszłości i teraźniejszości. Czy jest w tym wszystkim choćby krzta przebojowości, jak w przypadku drugiej odsłony X-Menów? Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Wystarczy tylko zanurzyć się w pierwszych kilku minutach widowiska lub zatrzymać się nad psychokonfrontacją Xaviera i Apocalypse’a, by przekonać się o sile wyrazu partytury Amerykanina. Fakt, denerwować może maniera upychania do faktury gitarowego fuzzu, ale wydaje się to ostatnio stałym elementem warsztatu Ottmana. I choć w trakcie zagłębiania się w mniej spektakularne arkany fabuły, ścieżka dźwiękowa odsuwa się niejako w cień, to nie można powiedzieć, że nie spełnia dobrze swojej roli. Wychodząc z kina (po obowiązkowym zaliczeniu suity z napisów końcowych) byłem wręcz przekonany, że to właśnie kompozycja Ottmana jest jednym z najmocniejszych elementów tej produkcji.


Umiarkowana fascynacja tym tworem dojrzewała we mnie powoli, aczkolwiek konsekwentnie. Na tyle, by przymknąć oko nawet na przesadną wylewność albumu soundtrackowego wydanego nakładem Sony Music. Po raz kolejny otrzymaliśmy bowiem upchany po brzegi krążek, który mógł się spokojnie zamknąć w trzech kwadransach dobrze przemontowanego materiału. Problem tkwi nie tylko w nadmiernej ilości stricte ilustracyjnego underscore rozmontowującego od środka przebojowy, choć spowity mrokiem ton słuchowiska. Osobną kwestią jest podążanie za filmową chronologią, które sprawia, że środkowa część albumu traci na swojej wyrazistości. Jednakże dla rozsianych po całej długości płyty highlightów warto przecierpieć nawet najbardziej trudne w obyciu fragmenty.

Czy naprawdę tak trudne będą to chwile? Myślę, że po jałowej Przyszłości, to nawet najmniej okazałe utwory Apocalypse będą niczym balsam na zbolałe uszy i zranione serca zagorzałych miłośników prac Ottmana. Solidną dawkę pozytywnego zaskoczenia stawia przed nami już otwierająca krążek suita z napisów końcowych odnosząca się do tematyki tytułowego antagonisty X-Menów. Sama melodia kojarzyć się może z analogicznym motywem z Fantastycznej czwórki Ottmana, ale kompozytor zdaje się iść o krok dalej. Potężne, symfoniczne brzmienie nie odcinające się od etnicznych, wschodnich naleciałości, wzbogacone zostaje partiami chóralnymi nadającymi całości bardziej demonicznego wydźwięku. O stylistycznej etymologii tej melodii więcej zdaje się mówić utwór The Transference pojawiający się w filmowym prologu. Osadzenie akcji w starożytnym Egipcie niejako zobligowało kompozytora do sięgnięcia po wyrazistą, chóralną epikę opartą na ślizgającej się po skalach i quasi-wschodniej symfonice. Ciekawostką jest natomiast subtelny pulsujący bit niejako zarzucający pomost między antykiem, a czasami współczesnymi. Od typowej hollywoodzkiej ilustracji różni się jednak tym, że z większym szacunkiem podchodzi do chóralnego libretta – bardzo rozległego i cytującego obszerne biblijne frazy. Nie sposób więc odmówić temu fragmentowi pewnej sakralności i poetyckości w jednym. Troszkę mniej subtelnie wybrzmiewa utwór opisujący nieudaną próbę zabicia Apocalypse’a podczas „rytuału przeniesienia”. Pyramid Collapse wraca do mainstreamowego pojmowania filmowej rzeczywistości, choć w dalszym ciągu jest to kawał solidnej, muzycznej rozrywki. Natomiast cytat tematu przewodniego serii (wieńczący ów prolog) jest idealnym dopełnieniem tego monumentalnego wprowadzenia.



Szkoda tylko, że wraz z wybrzmieniem ostatnich fraz fanfary rzucani jesteśmy w objęcia zdecydowanie mniej frapującego underscore. A wszystko za sprawą przeniesienia się akcji do lat 80-tych, a dokładniej do Pruszkowa, gdzie spokojny żywot kochającego męża i ojca wiedzie sobie Henryk (Magneto). Jedna z najbardziej sielankowych scen w filmie otrzymuje stosunkowo anonimową ilustrację (Eric’s New Life) dającą większe pole do popisu aktorom. Wszystko byłoby okej, gdyby nie kaleczyli oni naszej ojczystej mowy amerykańskim akcentem, wywołującym u statystycznego Polaka salwę śmiechu. I właśnie w taki sposób odbierana jest intonowana przez Michaela Fassbendera kołysanka. Na płycie w formie bonusu dołączono pełną, instrumentalno-wokalną wersję tejże pieśni. Nie trzeba być uważnym słuchaczem, by wychwycić nawiązania do melodii Korcza z popularnej pieśni patriotycznej.


Zdecydowanie lepiej i efektowniej prezentuje się fragment ilustrujący przemianę Erica trawionego gniewem. Smutny początek Eric’s Rebirth rozwija się do patetycznej, choć spowitej grozą fanfary. Takich krótkich, ale przykuwających uwagę odbiorcy fragmentów jest w ścieżce dźwiękowej do X-Men Apocalypse całkiem sporo. Najczęściej oscylują one wokół działalności tytułowego antagonisty lub Magneto będącego głównym orężem w rękach Apocalypse’a. Uwaga odbiorcy koncentrować się będzie wokół spektakularnych, dramatycznych momentów, wśród których na szczególną uwagę zasługuje scena odbudowania piramidy (New Pyramid) i chyba najbardziej „nośny” fragment efektownie nawiązujący do klasyku Beethovena. Znacznie częściej przestrzeń wypełniają natomiast minorowe melodie w asyście demonicznych, męskich chórów. Szkoda miejsca i czasu na przytaczanie wszystkich przykładów, że wspomnę tylko o najlepiej funkcjonujących w obrazie: Apocalypse Awakes, Recruiting Psylocke oraz Contacting Eric / The Answer!.

Skrzętnie budowane napięcie podsycane licznymi zapowiedziami ostatecznego rozprawienia się z „fałszywymi bożkami”, budzi apetyt na świetne wizualizacje i wtórującą nim epicką oprawę muzyczną. Idealną formułą byłoby pójście w ślady Johna Powella, który na potrzeby finałowej konfrontacji Ostatniego bastionu przyrządził niebanalne słuchowisko. Ottman postawił jednak na budowanie posępnego, apokaliptycznego nastroju, a wszystko kosztem utrzymywania jednostajnego tempa akcji. Muzyka Amerykanina nie jest więc nośna w zderzeniu z indywidualnym odbiorcą, ale za to świetnie prezentuje się najpierw w scenach destrukcji (The Magneto Effect), a później w konfrontacji z tytułowym złoczyńcą ( Great Hero / You Betray Me , Like A Fire). Podporządkowana filmowemu montażowi ilustracja ma jednak swoje momenty, które zaskakują albo nieoczekiwanymi wynurzeniami tematycznymi, albo potężnymi chóralnymi frazami ( Some Kind of Weapon). Wszystko to sprawia, że ścieżka dźwiękowa nie nosi znamion nudnego i przewidywalnego tworu. Jest błyskotliwa, choć czasami uciążliwa swoją spolegliwością względem filmowej treści.



I chyba takim określeniem można skwitować wszelkie próby Ottmana prowadzące do „oswojenia” widza i słuchacza z bohaterką kolejnych (zapowiadanych) części serii. Jean Grey również otrzymuje swoją wizytówkę tematyczną, która najwięcej charyzmy przejawia w monumentalnym Like A Fire. Nie jest to jednak temat na miarę Dark Phoenix autorstwa Johna Powella. Należy mieć więc nadzieję, że nakreślony tu schemat przejdzie jeszcze spore przeobrażenia. I to tyle jeżeli chodzi o tematyczny background.



Liryczna, ciepła końcówka prowadzi nas do najbardziej oczekiwanego momentu ścieżki dźwiękowej – muzyki z napisów, gdzie w pełnej krasie wybrzmiewa temat przewodni serii. Po rozczarowującym aranżu w Przyszłości, która nadejdzie jest to po prostu powrót do pasjonującego, orkiestrowo-chóralnego wykonania z X2. I gdyby nie zbyt duża ilość materiału poprzedzającego ten czterominutowy utwór, album Sony Music mógłby śmiało powalczyć o laur jednego z najlepszych soundtrackowych wydawnictw pierwszej połowy roku 2016. Niestety, do pełni szczęścia brakuje nie tylko dobrego montażu, ale i jakiegoś powiewu świeżości w technicznych strukturach warsztatu Ottmana. Kompozytor wyraźnie znudzony symfoniką popełnia bowiem po drodze wiele mniej (gitarowy fuzz) lub bardziej (nawiązania do klasyki) interesujących eksperymentów, przekładających się na jakość finalnego produktu. A o takowej trudno wypowiadać się jednoznacznie. Bo oto w jednej chwili rozpływamy się nad koncepcyjno-wykonawczym geniuszem poszczególnego fragmentu, by za moment poirytować się banalnym, zawstydzającym treść ścieżki dźwiękowej zagraniem. Co by nie mówić o X-Men: Apocalypse, jest to w dalszym ciągu zdecydowanie lepszy produkt, aniżeli kompletnie rozczarowująca, wyprana z pomysłu Przyszłość, która nadejdzie. Polecam, choć umiarkowanie.


Jest to tylko fragment audycji wyprodukowanej na potrzeby programu emitowanego na antenie Radia Podlasie. Całości będzie można wysłuchać już 5 czerwca po 22.00

Inne recenzje z serii:

  • X-Men
  • X-Men 2
  • X-Men: The Last Stand
  • X-Men Origins: Wolverine
  • X-Men: First Class
  • X-Men: Days Of Future Past
  • The Wolverine
  • Deadpool
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze