Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Michael Kamen

X-Men

(2000)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Rokita | 15-04-2007 r.

Na przełomie dwudziestego i dwudziestego pierwszego stulecia zapanowała w Hollywood „gorączka” ekranizacji komiksu, gatunku wprost ukochanego przez Amerykańów. Dzięki iluzji coraz bardziej niesamowitych efektów wizualnych, ekranizowanie dotąd niemożliwych z uwagi na techniczne przeszkody przygód superherosów nagle zaczęło się mnożyć jak grzyby po deszczu. Jednym z pierwszych i jak dotąd najbardziej udanych obrazów jest X-Men, opowiadający o posiadających nadprzyrodzone zdolności Mutantach chroniących nas, zwykłych homo sapiens przed złem (ze strony „złych” Mutantów…). Niebagatelną rolę w bardziej ambitnym podejściu do filmu niż w przypadku typowego, efekciarskiego blockbustera, miała osoba reżysera Bryana Singera, znanego wcześniej z świetnych Podejrzanych i ciekawego Ucznia szatana. Do obu tych obrazów muzykę skomponował John Ottman, kompozytor powoli zdobywający coraz większe uznanie oraz…montażysta w jednym. Właśnie te jego wielowątkowe filmowe zainteresowania nie pozwoliły mu pracować kolejny raz z Singerem z uwagi na, uwaga: swój debiut reżyserski(!) Urban Legends: Final Cut, który widocznie musiał pochłonąć go bez reszty. Ottmana na kompozytorskim stanowisku zastąpił inny „człowiek-orkiestra” w świecie filmowym, Michael Kamen, który z nie jednego już muzycznego pieca jadał.

Kamen, w przeszłości zaprawiony w bojach w wybuchowym, heroicznym kinie akcji (Szklana pułapka, Zabójcza broń), mający na koncie kompozycje do wszelakiego rodzaju gatunków, wydawał się więc wyborem jeżeli nie bardzo właściwym to przynajmniej intrygującym. Słuchając albumu z X-Men, raczej ten drugi synonim będzie się nam kojarzył z tą ścieżką dźwiękową. Na pierwszy „rzut ucha” X-Men jest totalnie anty-heroiczny. Nie usłyszymy tu marszu na miarę Batmana czy Supermana, natomiast ku zdziwieniu, muzyce towarzyszy dość mocne przygnębienie… Po dość dobrze przyjętym Event Horizon, gdzie Kamen połączył swe orkiestrowe siły z muzyką techno grupy Orbital, całkowicie logicznym posunięciem wydawało się skorzystanie z podobnego misz-maszu obu tych muzycznych mediów w tak efekciarskiej produkcji jak X-Men. X-Meni niestety, co bardzo dziwi, oscylują bardziej w kierunku kreowania dziwacznego suspense’u i klimatu niż w dającą satysfakcję muzykę akcji/przygody, bo przecież czegoś takiego po wysoko-budżetowej ekranizacji komiksu oczekujemy.

W zasadzie Kamen znany jest ze swojego harmonijnego, bardzo „rzewnego” stylu orkiestracji (Don Juan de Marco, What Dreams May Come), dlatego kolejnym zaskoczeniem jest fakt, że tej harmonii w X-Men jest bardzo mało. Króluje dysonans, który na dodatek jest bardzo ciężki w odbiorze, nie zachwyca już tak jak w w/w Event Horizon. Chaotyczne orkiestracje skutecznie zniechęcają do słuchania, dodatkowo biorąc uwagę fakt, że są momentami bardzo mroczne i bez wyrazu. Tak jak już wspomnieliśmy, Kamen łączy orkiestrę z elektroniką, a mówiąc dokładniej: z agresywnym techno. To niestety zawodzi, muzyka brzmi czasami jak typowy score twórców z Media Ventures, szczególnie gdy już nie ma wsparcia w instrumentach orkiestrowych. Dodatkowo atakowani jesteśmy psychodelicznymi efektami dźwiękowymi, samplowanymi wokalami czy skrzypcami a i orkiestrowe brzmienie zostaje dosadnie zmiksowane… Do życia tą bardzo toporną muzykę próbuje powołać czasami energiczny, pulsujący elektroniczny podkład perkusyjny a zdaje to egzamin chyba tylko w The X-Jet. To techno przypomina trochę eksperymentatorstwo Davida Arnolda przy Bondach, ale wykonanie już nie to samo…

Tak jak wspomniałem, akcji nie ma za dużo, muzyka jest dość przygnębiająca, poprzez solowe partie smyczkowe próbuje nam powiedzieć zapewne o jakichś emocjonalnych rozterkach bohaterów, ale raczej to dużo lepiej działa z obrazem. Bardziej dramatyczne momenty tak jak spazmatyczne smyczki w Museum Fight przypominają rozwiązania kompozycyjne z wybuchowej akcji jaką mieliśmy przyjemność słyszeć przy okazji Zabójczej broni, ale tylko „przypominają”, ponieważ muzyka jest dość głośna, nie ekscytująca. Baza tematyczna również prawie w ogóle nie istnieje, oprócz bardzo ciężko rozpoznawalnego tematu głównego, trochę słabo inspirującej fanfary, która zaczyna dochodzić do głosu pod koniec albumu. Kilka momentów aż się prosi o jakąś żywszą, bardziej „kolorową” interpretację muzyczną jak np. w Magneto Stand Off (sam tytuł zobowiązuje!), ale pozostaje nam wysłuchać np. tylko solowych uderzeń w kotły. Kamen w kilku momentach, by podkreślić klimat fantastyki, dorzuca chór, ale zdecydowanie lepiej w tym „temacie” wypada Ottman ze swoją partyturą do sequela. Najlepsze zostawimy na koniec, a są nim otwierające i zamykające utwory – Death Camp oraz Logan and Rogue. Pierwszy, to przejmująca, dramatyczna muzyka ze znakomitego prologu filmu rozgrywającego się w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu-Brzezince, podkreślona monumentalnymi, typowymi dla Elliota Goldenthala crescendami. Prawdopodobnie duży wpływ na to ma osoba bliskiego Goldenthalowi orkiestratora Roberta Elhaia. Finałowy utwór to wreszcie inspirująca, tematyczna, dość liryczna muzyka, która jest przeciwieństwem dla występującej przed nią, dość bezbarwnej partytury. Szkoda, że tematu, dość emocjonalnego w swoim oddziaływaniu, Michael Kamen nie wykorzystał jako właśnie tematu głównego. Wielka szkoda.

X-Men zapewne nie zapisze się pośród największych osiągnięć ś.p. Michaela Kamena. To solidna ścieżka dźwiękowa, która zdecydowanie lepiej asystuje obrazowi, napisana z typowym dla naszych czasów modernistycznym podejściem. Nie zawsze jednak to podejście „wypala”, dając nam w zamian dość przeciętne, raczej do zapomnienia filmowe partytury – tak jest i tutaj. Ciekawostką jest fakt iż w programowaniu syntezatorów Kamenowi pomagał wtedy jeszcze słabo znany Klaus Badelt, który częściowo (co słychać) odpowiedzialny jest za brzmienie tej partytury (gitary elektryczne w Ambush – okropność!). To modernistyczne podejście twórców prawdopodobnie skusiło kolejnych producentów innych ekranizacji komisków/kina fantasy/przygody (jak np. Daredevil) do wykorzystywania coraz bardziej elektronicznego medium, co jednak bardzo rzadko daje jakieś wymierne efekty. Prawdopodobnie takie mogło być też nastawienie do tej ścieżki dźwiękowej filmowców, którzy mogli nie życzyć sobie kolejnego Batmana, na co też otwarty na tego typu eksperymenty Michael Kamen przystanął. Pierwsza część albumu jest zdecydowanie kiepska, trochę lepiej jest już czym bliżej jesteśmy jego końca, ale to i tak nie ratuje tego przeciętnego score’u – lepiej posłuchać ciekawszego Event Horizon i lepszego X-Men 2 Ottmana.

Inne recenzje z serii:

  • X-Men 2
  • X-Men 3: The Last Stand
  • X-Men Origins: Wolverine
  • X-Men: First Class
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze