Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Henry Jackman

X-Men: First Class (X-Men: Pierwsza klasa)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 12-07-2011 r.

Trzeba przyznać, że fabryka „kompozytorów” w Santa Monica działa całkiem prężnie. Spędzone na parzeniu kawy, wożeniu maestro Hansa, w końcu układaniu swoich pierwszych klocków MIDI na stacji roboczej pracodawcy, lata, przynoszą w końcu swoje wymierne efekty. Gdy adept jest już na tyle obeznany w rzemiośle, aby samemu zmierzyć się z jakimś projektem, wykorzystujący znajomości w branży, Hans Zimmer motywuje swojego ucznia do podjęcia się jakiegoś kasowego filmu, dając mu w ramach „odprawki” obietnicę pomocy i zrzut ze swojej bazy sampli. John Powell, Harry Gregson Williams i kilku innych znanych już dziś twórców wyszli na tym całkiem dobrze. Ostatnie lata pokazują jednak, że potencjał i ambicje najnowszych uczniów Zimmera ulatują z nich niczym powietrze z przedziurawionego balonika. Nie dziwne zatem, że kiedy świat obiegła informacja, ze muzykę do najnowszego sequela (prequela właściwie) X-Menów skomponuje mało komu znany Henry Jackman, środowisko krytyków podzieliło się w opiniach. Z jednej strony lista projektów w których partycypował do tej pory ów kompozytor, prezentuje się całkiem imponująco, z drugiej, po zupełnie nietrafionej partyturze do X-Men: Wolverine, jaką popełnił jego starszy kolega, Harry Gregson Williams, zaufanie fanów serii do ludzi z RCP zostało bardzo mocno nadwątlone. Cóż, najczarniejsze scenariusze „haterów” nie sprawdziły się i praca Jackmana nie zrównała się w swojej bezmyślności z tym co popełnił HGW. Czy jednak to jest wystarczający powód, aby się cieszyć i gratulować Jackmanowi udanego dzieła? Śmiem twierdzić, że nie.



Sam pomysł systematycznego dobijania tonącej już w szambie braku pomysłu, serii, jest typowy dla Hollywood. Ale cóż poradzić? Liczy się przede wszystkim pieniądz. I choć za oceanem opinię na temat najnowszej odsłony X-Menów są raczej zaskakująco dobre, oglądając ten prequel odnosiłem wrażenie, że w ramach kilku raptem wydarzeń, scenarzyści próbowali za wszelką cenę odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie nasuwały się podczas oglądania pierwszego filmu z serii. Pośród wielu tych zabiegów i starań ekipy realizującej film, w szczególności zabrakło mi jednego – wyraźnego identyfikowania się partytury z tym, co do tej pory kształtowało muzyczny wizerunek X-Menów. Zabrakło pewnej jednomyślności i chociażby podprowadzenia pod partyturę K-Mena. Kompozytor (zupełnie jak reżyser) zapomniał również o tym, że akcja filmu rozgrywa się w latach 60-tych i atmosfera tamtejszego okresu również powinna mieć swoje odzwierciedlenie w muzyce. Mimo tego, Henry Jackman popełnił całkiem solidną pod względem ilustracyjnym pracę, dobrze odnajdującą się w filmie Matthew Vaughn’a. Zwłaszcza przez pierwszych 40-50 minut, gdzie kompozytor miał większe pole do popisu w zakresie podejmowania dramatycznych wątków. Do największych atutów muzyki do Pierwszej klasy zaliczyć należy wyrazistość prezentowanych tematów i całkiem logiczne posługiwanie się nimi w filmie. O nich jednak nieco później…


Optymizmu wyniesionego z sali kinowej nie podzieli z pewnością słuchacz wertujący zawartość wydanej przez Sony Classical płyty z soundtrackiem. Godzinny materiał, który się na niej znalazł może aspirować do miana przebojowego w swoim gatunku, ale z drugiej strony obnaża wszystkie problemy z jakimi boryka się młody jeszcze i niedoświadczony Henry Jackman. Do najpoważniejszych zaliczyć należy zupełny brak własnego języka muzycznego, totalne podporządkowanie się machinie produkcyjnej RCP i wpatrywanie się jak w obrazek we wszystkie trendy, jakie lansuje Zimmer. Nie ulega wątpliwości, że największe piętno na muzyce Jackmana odcisnęła Incepcja. Ten, kto przynajmniej raz miał do czynienia z kultową ścieżką Zimmera, bez problemu zauważy dosyć wyraźne zapożyczenia – nie tylko stylistyczne, ale i melodyczne. Utwory takie jak Mutant and Proud oraz Range and Serenity nie kryją nawet tego, co musiało posłużyć za temp-track w fazie postprodukcji filmu. Takich „kiksów” jest znacznie więcej, zwłaszcza, gdy na tapetę weźmiemy muzykę akcji. Nie warto jednak rozwodzić się w tym miejscu nad oryginalnością partytury. Jest wiele ciekawszych aspektów wartych rozpatrzenia – na przykład tych stawiających kompozycję do nowych X-Menów w pozytywnym świetle.

Największym atutem Pierwszej klasy jest wspomniana wcześniej tematyka. Henry Jackman uciekł się do całkiem prostego, ale jakże skutecznego zabiegu. Opał swoją partyturę na ciągłym ścieraniu się ze sobą dwóch podstawowych tematów – profesora X (symbolizującego dobro) oraz Magneto (odzwierciedlającego w muzyce Jackmana naturę zła). Są one na tyle uniwersalne, że z powodzeniem dają się wcisnąć niemalże w każdą dziejącą się na ekranie sytuację. Towarzysząca poczynaniom Charlesa Xaviera (i mutantów znajdujących się pod jego opieką) melodia, jest bardzo ciepła i patetyczna. Zamknięta w męczącym już nieco ostinato otwiera krążek z soundtrackiem. O wiele ciekawiej prezentuje się jednak jako heroiczna, pełna pumpin’u linia melodyczna utworów akcji – technicznie ubogich i prostych jak konstrukcja cepa, ale wpadających w ucho. Z grona takowych wyszczególnić możemy zrobiony z rozmachem X-Training, a także kilka innych fragmentów, m.in. tych zdobiących finałową scenę, gdzie do charakterystycznych zimmerowskich perkusji dochodzi również chór (Sub Lift, Let Battle Commence). Kilkanaście ostatnich minut filmu, oprócz tego, że prezentuje nam esencję muzycznej akcji Pierwszej klasy, stanowi również swoistego rodzaju sentymentalny powrót do klasycznego brzmienia Media Ventures. Brzmienia, gdzie perkusje i gitary odgrywają znaczącą rolę w instrumentarium. Elektronika zaś służy tu przede wszystkim do generowania bitu i uzupełniania niektórych braków w fakturze muzycznej. Na pewno ciekawym wydaje się fakt, że ilustrujący postać Magneto, Jackman, sięga po podstawę dubstepu – ciężki bas zamknięty w efekcie zwanym wobble. Niewtajemniczonych w meandry przeróżnych stylów w muzyce rozrywkowej odsyłam do ostatnich 40 sekund utworu X-Men, gdzie na tle ponurego, mrocznego tematu Magneto pojawia się właśnie ten „falujący” dźwięk. Sam motyw Magneto prezentuje się całkiem nieźle na tle ciężkich gitarowych wstawek. Zanim jednak przybierze on postać rockowego pastiszu w Magneto, przechodzi długą metamorfozę, której idealnym odzwierciedleniem jest utwór Frankenstein’s Monster Tak jak kariera opisywanego bohatera, zaczyna się niepozornie – ambientowymi snującymi się w tonacjach molowych gitarkami. Z czasem dochodzą do tego dęciaki, a gitary dają więcej fuzzu stylizując całość na rockowo brzmiący marsz. Nie sposób przy tym nie odnieść wrażenia, że o wiele lepiej i swobodniej czuje się Jackman korzystając z brzmienia rockowego, aniżeli orkiestrowego.

Jeżeli chodzi o stronę estetyczną, Henry Jackman spisał się należycie. Soundtrack do X-Men: First Class jest przebojowy i stanowi łakomy kąsek dla wszystkich miłośników niezobowiązującej rozrywki muzycznej rodem z RCP. Trochę smęci od czasu do czasu, ale to wina niezbyt umiejętnego doboru materiału, który znalazł się na krążku. Odchudzenie całości o jakieś 10-15 minut przysłużyłoby się sprawie. Co zaś się tyczy metodycznej kwestii… Jackmanowi wiele jeszcze brakuje, by mógł powalczyć o Hollwyood. Sample i odgrzewane pomysły to nie wszystko. Słuchanie po raz n-ty tego samego potrafi naprawdę irytować. Z pewnością jednak zawstydził tą ścieżką HGW i przynajmniej pod względem słuchalności śmiało może konkurować z pierwszą partyturą serii autorstwa Michaela Kamena. Widząc jednak popularyzatorskie zapędy kompozytora, może warto byłoby gdyby rozważył on inną alternatywę – karierę w muzyce rozrywkowej.


Inne recenzje z serii:

  • X-Men
  • X-Men 2
  • X-Men 3: The Last Stand
  • X-Men Origins: Wolverine
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze