Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Steve Jablonsky

Transformers: The Last Knight (Transformers: Ostatni Rycerz)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 19-07-2017 r.

Wśród całej gamy letnich blockbusterów roku 2017, najnowszy film Michaela Baya, Transformers: Ostatni Rycerz (Transformers: The Last Knight) nie zapowiadał się aż tak tragicznie. Zwiastuny oscylowały wokół takiego samego poziomu rozrywki, jakiego dostarczały cztery poprzednie części tej franczyzy, ale wycieczka do kina brutalnie zrewidowała te wyobrażenia. Amerykański reżyser przeszedł samego siebie w sprowadzaniu tej serii na grunt taniej, bezmyślnej rozrywki. Nie chodzi tylko o wątpliwej jakości scenariusz, bo do tego już przywykliśmy. Jakiś zręb historii musiał się pojawić, by przynajmniej częściowo usprawiedliwić późniejsze wizualia. Ale najbardziej upierdliwym demonem odbierającym resztkę przyjemności z oglądania tego widowiska okazały się dialogi. Uszy bolały od słuchania pisanych na kolanie tekstów, wkładanych w usta sztywnych, jak kij od szczotki aktorów. A skoro o aktorstwie mowa, to chyba nie sposób przejść obojętnie wobec tego, co pokazał w Ostatnim Rycerzu Anthony Hopkins. Rozumiem, że doskonale bawił się licząc miliony na koncie, odpoczywając przy okazji od poważnych kreacji, ale na litość boską… A gdzie ta szumnie zapowiadana rozrywka? Jeżeli po drodze nie sczerstwiejemy od natłoku seksistowskich sucharów, filozoficzno-historycznych dyrdymałów i patetycznych one-linerów, to mamy szansę uszczknąć choć trochę z wizualnej orgietki w ostatniej półgodzinie filmu Baya. Nie łudzę się, że na tym słabym do bólu epizodzie skona cała Transformerowa franczyza. Chińczycy, choć niechętnie, to jednak tłumnie stawili się do kin, a reszta świata dopełniła tabele box office. W obliczu niespełnionych oczekiwań rodzimych odbiorców możemy być pewni jakiegoś reboota serii.



Czy będzie w nim miejsce dla Steve’a Jablonsky’ego – kompozytora ścieżek dźwiękowych dotychczasowo opublikowanych filmów? Wszystko pozostaje w sferze domysłów, choć poczucie zawodu towarzyszyło również tym, którzy z nadzieją wypatrywali jakiegoś dobrego słuchowiska w Ostatnim Rycerzu. Wiele gorzkich słów przelewałem już pod adresem Steve’a Jablonsky’ego i jego mniej lub bardziej udanych prac. Nie zmienia to jednak faktu, że ilustracje muzyczne spod znaku Transformers charakteryzowały się trafnością w opisywaniu widowiskowych obrazów Baya. Trudno rzecz jasna postawić na równi wszystkie oprawy muzyczne do tej serii, bo po ścieżce dźwiękowej z części pierwszej następował powolny regres tak w jakości, jak i kreatywności kompozytora. Odrobinę świeżości w tematyce przyniósł co prawda Wiek zagłady, ale było to wymuszone daleko idącymi zmianami w obsadzie. Czy następujący po nim Ostatni Rycerz miał prawo budzić nadzieję na kolejną porcję „świeżyzny”?

Poniekąd tak. Szumnie zapowiadane odniesienie się do wątków historycznych już na wstępie obligowały kompozytora do rewizji zaplecza stylistycznego. Rozgrywające się w średniowieczu sceny aż wołały o bardziej klasyczną w wymowie ilustrację z adekwatnie skonstruowanym tematem. Po części Steve Jablonsky wywiązał się z tych powinności, zapewniając widowisku Baya aż dwa nowe motywy: mistyczny, związany z postacią Merlina oraz patetyczną przygrywkę skupioną na postaci Artura, jego legendarnym mieczu i całym dziedzictwem. Paradoksalnie to nie postać Artura wydaje się najbardziej istotnym elementem muzycznej układanki, a właśnie wspomniana wcześniej melodia przypisana Merlinowi i jego dziedzicowi – Edmundowi Burton. Do wzmocnienia przekazu dosyć średniej w gruncie rzeczy melodii, Steve Jablonsky uciekł się do smyczkowych solówek. Nie jest to w serii Transformers nic nowego, bo gdy sięgniemy pamięcią wstecz do pierwszej oprawy muzycznej, to znajdziemy tam wiele fragmentów, w których te solowe wstawki sprawdzały się o wiele lepiej. O wiele lepiej prezentowała się również paleta tematyczna, do której Amerykanin ustawicznie sięga opisując działania Autobotów, czy też odwracającego się od swoich ziomków Optimusa Prime’a. W Ostatnim Rycerzu czyni to jakby na siłę, bez większego przekonania, że po raz piąty mogą one mieć swoją moc sprawczą. I słusznie zresztą, bowiem wątpliwej jakości widowisko Michaela Baya nie daje przestrzeni do zbytniej brawury na tym polu. Dopiero patetyczny finał pozwala wyprowadzić kilka aranży, które ostatecznie nie zrywają przysłowiowych kapci z nóg. Jest jednak w tym całym muzycznym przedsięwzięciu pewien motyw, który miał potencjał pozytywnie namieszać w warstwie melodycznej. Jest to motyw Izzy – młodej dziewczyny żyjącej w swoistego rodzaju gettcie dla robotów. Nasycony sporą porcją melancholii mógł być ciekawą równoważnią dla wylewającego się zewsząd patosu i rytmicznej akcji. Niestety chwilę po tym, jak się z nim zapoznajemy, zaraz znika z muzycznego horyzontu. Czemu? To pytanie należałoby zadać reżyserowi, który po wyprowadzeniu wydawać by się mogło ważnej postaci, momentalnie odsuwa ją na bok. To samo tyczy się głównej antagonistki, Quintessy, z którą Bay obszedł się po macoszemu. Takowo podszedł do zadania również Steve Jablonsky, który dla stwórczyni Cybertronu rozpisał apatyczny motyw składający się z serii rozciągłych, dysonujących dźwięków.


W założeniach wszystko to prezentuje się całkiem składnie – nie zawsze szałowo, ale słusznie od strony ilustracyjnej. Jest poszanowanie do spuścizny, są też pewne zmiany wnoszące do treści powiew świeżości – wszystko rzecz jasna w granicach możliwości kompozytora i gatunkowych wymogów serii. Szkoda tylko, że podjęty przez Jablonsky’ego nawet ten minimalny wysiłek poszedł na marne w starciu z niezbyt łaskawym dla oprawy muzycznej, filmowym miksem. Metaliczne dźwięki, wybuchy i głośne dialogi skutecznie zagłuszyły ilustrację muzyczną, spychając ją do roli marginalnego tła. Ale nawet i tych odbiorców, którzy zdołali przebić się przez grubą warstwę głośnych efektów, czekała kolejna, niezbyt miła niespodzianka. Praca Jablonsky’ego miejscami rozmijała się z tonem i treścią Ostatniego Rycerza. Wydaje się, że kompozytor zbyt rzetelnie próbował opowiadać historię, która ocierała się o parodię przedstawianych tam postaci. I cóż… O ile przed seansem nie mogłem się doczekać konfrontacji z soundtrackiem, o tyle po rzeczonym doświadczeniu stopień zainteresowania nim zmalał praktycznie do zera.



W tak niekorzystnym splocie zdarzeń do przysłowiowego pieca dołożyli również decydenci z Paramount Studios i La-La Land Records. Doszli oni do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie wypuszczenie na rynek blisko 130-minutowego kolosa soundtrackowego. Decyzja, która w odniesieniu do poprzednich części ucieszyłaby każdego fana tej muzycznej serii, w tym konkretnym przypadku okazała się gwoździem do trumny muzycznego Rycerza. Już na wstępie warto zaznaczyć, że mimo monstrualnego czasu prezentacji na nasze ręce nie trafia coś, co moglibyśmy nazwać „complete score”. Z filmową chronologią jest on również na bakier. Z czym zatem mamy do czynienia? Połowicznie z koncept-albumem prezentującym sporą ilość suit tematycznych i uzupełniającymi je utworami ilustracyjnymi, które i tak w filmowej wersji wybrzmiewają nieco inaczej. I nie miałbym nic przeciwko takiemu układowi treści, gdyby w proces produkcji wdarł się choćby cień zdrowego rozsądku.

Jeżeli oczekujemy mocnego otwarcia budzącego apetyty na więcej, to możemy się solidnie zdziwić. Smętne, czasami uciekające w niemrawy patos, utwory, wpisują się co prawda w znajomą stylistykę Transformerowych ścieżek, ale daleko im do drapieżności i przebojowości muzycznych poprzedników. Panoramę zmęczenia materiałem przerywają w pewnym momencie prezentacje nowych tematów z motywem Merlina na czele. Jest to jeden z nielicznych momentów, kiedy rozbudzi się w nas nadzieja na ciekawe rozwinięcie tej muzycznej opowieści. Niestety zaraz po zakończeniu wycieczki po palecie tematycznej wracamy do rozdrabniania się nad mało absorbującymi fragmentami akcji. Przerywnikiem jest liryczny, owiany płaszczykiem smutku, temat Izzy oraz nasycony patosem motyw Cade’a. Nie łudźmy się, że w tym nastroju trwać będziemy przez dłuższy czas. Przed nami rozległa panorama pulsujących sampli nakładanych na rytmiczne struktury muzycznej akcji. Nic wymyślnego, nic na tyle wartego uwagi, by choćby na chwilę skoncentrować uwagę odbiorcy… No może poza sztampowym, ale łatwo wpadającym w ucho fragmentem ilustrującym scenę „rekrutacji” Decepticonów do grupy uderzeniowej. Innym, troszkę bardziej unikatowym w brzmieniu fragmentem jest ten angażujący do palety wykonawczej organy i żeńskie wokalizy. Okoliczności zaistnienia tych zabiegów poznajemy w scenie rozmowy rozgrywającej się w gabinecie sir Edmunda Burtona – swoją drogą dosyć fajnie zrealizowanej.



Ale nawet i tak skrzętnie ukryte smaczki nie niwelują poczucia przesytu mało absorbującą treścią. Album wydany wspólnymi siłami przez Paramount i La-La Land Records to nie lada wyzwanie, z którym mało który słuchacz będzie sobie w stanie poradzić. Nie oznacza to, że muzyka sama w sobie jest bardzo zła. Jak w przypadku poprzednich części, tak i tutaj da się wydobyć kilka interesujących fragmentów, które w odpowiedniej konfiguracji oraz przy zachowaniu restrykcyjnej edycji zaowocowałyby całkiem przyjemnym, choć niezobowiązującym słuchowiskiem. Album odstawiam więc na półkę z promesą, że zanim po niego sięgnę po raz kolejny, zapewne obrośnie grubą warstwą kurzu.


Inne recenzje z serii:

  • Transformers
  • Transformers 2: Revenge of the Fallen (album)
  • Transformers 2: Revenge of the Fallen (score)
  • Transformers 3: Dark of the Moon (score)
  • Transformers 4: Age of Extinction
  • Transformers: The Movie
  • Transformers Prime
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze