Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Steve Jablonsky

Transformers

(2007)
4,0
Oceń tytuł:
Przemek Korpus | 17-10-2007 r.

20 lat… tyle niemal czasu upłynęło kiedy to zrealizowano animowaną wersje filmu, którego bohaterami były jedne z najbardziej rozchwytywanych zabawek lat 80-tych, zwane Transformerami (od przeobrażania się z różnych pojazdów mechanicznych w ogromne roboty toczące nieustanną wojnę). Przedziwne te stwory swymi pełnymi patosu przemowami starały się wpoić w zafascynowane do granic możliwości gigantyzmem dzieci, chlubne ideały, biblię amerykańskiego społeczeństwa. Honor, patriotyzm, konieczność obrony słabszych.

Dla nas dzisiejszych dwudziesto, trzydziestolatków lśniące, samochody-roboty, były synonimem luksusowej zabawy na amerykańskim poziomie. A wszystko to zasługa żelaznej kurtyny i … firmy Hasbro, która jako opozycje dla produkowanych przez siebie lalek (wyraźnie przeznaczonych dla odbiorcy żeńskiego…) wykreowała modę na Transformersy. Moda ta już wkrótce przerosła plany twórców i poczęła żyć własnym życiem. Zaczęły powstawać seriale animowane, nakręcono też pełnometrażową kreskówkę o walce Autobotów i Deceptikonów. Cały ten transformerowy świat w wielu umysłach wyrył niezatarte piętno, mentalność całego pokolenia małych chłopców zmieniając na zawsze. I kiedy już popularność samochodów zmieniających się w roboty odeszła do lamusa, ich właściciele zaczęli dorastać i zabawki zamienili na prawdziwe mustangi, jak grom z jasnego nieba uderzyła informacja, że oto w amerykańskiej fabryce snów, szykuje się ekranizacja.

Dobrze pamiętam ten moment i lekki uśmiech politowania. Do czego twórców Hollywoodu doprowadza uwiąd wyobraźni? Do chwytania się nawet najbardziej dziwacznych pomysłów. Jednakże gdy plotki zaczęły się rozwiewać, za kamerą stanął mistrz widowiskowego kina sensacyjnego Michael Bay, a jego poczynaniom czujnie przyglądał się sławny Steven Spielberg (pełniący funkcję producenta wykonawczego), szybko zrozumiałem że twórcy chcą nakręcić wielkie widowisko. Pełne efektów specjalnych, zrealizowane genialnie od strony technicznej, taką współczesną walkę gladiatorów, która z założenia nie ma być niczym więcej niż dobrą rozrywką. Stąd zatem zupełnie pozbawiony głębszej logiki scenariusz, amerykański patos i militarystyczne zacięcie, mające nawet w największym mięczaku obudzić potrzebę stania się twardzielem (najlepiej w mundurze US Army). Zapewne produkcja byłaby niestrawna, gdyby nie charakterystyczny humor Michaela Baya, który sprawia, że wiele rzeczy jesteśmy w stanie wybaczyć reżyserowi i w sumie dobrze się w kinie bawimy. Dodatkową zachętą (dla miłośników Transformerów) był niewątpliwie fakt zatrudnienia Petera Cullena, człowieka odpowiedzialnego za podkładanie głosu przywódcy Autobotów Optimusowi w bajkach z przed ponad dekady. Ot taki międzypokoleniowy pomost.

Nie było natomiast sensacją pojawienie się w nagłówkach osoby odpowiedzialnej za muzykę. Tak jak to było w przypadku „Wyspy”, kompozytorem po raz kolejny został Steve Jablonsky z grupy RC. Nie ma co ukrywać, iż reżyserowi bardzo odpowiada taka forma muzyki. Gdy spojrzymy na jego dorobek filmowy to możemy śmiało określić, iż jest on stałym klientem powołanej przez Hansa Zimmera grupy młodych twórców, która nosi obecnie nazwę Remonte Control. Poniekąd można by rzec, że ich styl został wykreowany właśnie na potrzeby filmów Baya.

Jablonsky to stosunkowy nowicjusz w tym fachu. Gdy rzucimy okiem na jego filmografię na pewno nie znajdziemy tam znaczących prac, o których możemy się wypowiadać w samych superlatywach. Jedyną interesująca kompozycją jest Steamboy do zrealizowanego w stylu retro japońskiego filmu animowanego. Idąc dalej mamy nad wyraz przeciętne partytury (The Island, TCHM, TCHM: The Begining, The Amityville Horror). Niewątpliwie kompozytor dostał olbrzymią szanse na zaistnienie, bowiem Transformersi byli murowanym hitem. I nawet jakby rozpisał partyturę na „czkanie nosorożców” i tak znaleźli by się tacy co chętnie by ją kupili.

Score został wydany dopiero 9 października, a więc z ogromnym poślizgiem. Opóźnieniem, które dzięki petycji fanów zostało zminimalizowane zaledwie do kilku miesięcy wyczekiwania. Dystrybutor natomiast wcześniej uraczył nas kiepskim soundtrackiem, na którym to można było wysłuchać popisów kilkunastu kapel rockowych prezentujących niezbyt wysoki poziom. Trochę żal, że producenci nie poszli tropem stworzenia przyjemnej składanki do samochodu, obfitującej w dynamiczne, aczkolwiek nie drażniące soft-brzmienia (dlaczego u diabła nie zamieszczono wszystkich kawałków którymi komunikuje się z Samem Bumblebee???). Muzyki ilustracyjnej na tym albumie nie uświadczyliśmy. Przypadek? W mojej opinii raczej niezwykle przemyślana strategia marketingowa, oparta na budowaniu u klienta obsesyjnego wręcz pożądania. Do skutecznej realizacji tej strategii przyczyniły się również kompozytorskie promosy, niby to przypadkiem (krążą plotki o tym, że zostały wykradzione) wpuszczane do sieci. Obie nieoficjalne płyty (13 i 52 trackowe) nie zawierało jednak najlepszych wersji tematów (m.in. przez wielu upragniony fragment przybycia Autobotów na Ziemię), co tylko popiera moją teorię. Popiera ją też fakt, iż obecnie byle jakie atonalne, niesłuchalne gnioty, ukazują się na płytach zaraz po premierze, natomiast w stosunku do wielu komercyjnych hitów lepiej jest zastosować sondaż rynku i stopniowe wzmaganie popytu, które należycie przygotuje klienta do konieczności wydania pieniędzy na upragniony gadżet.

Gdy sięgniemy po oryginalne wydanie płyty od razu zauważymy, że tutaj także swe palce maczali specjaliści od marketingu. Album różni się bowiem bardzo zarówno od tego co słyszymy w samym filmie, jak i tego co wcześniej otrzymaliśmy na promocyjnych krążkach. Jest bardziej przystępny dla typowego słuchacza, mniej tu filmowej ilustracji. Wiele utworów zostało też podrasowanych muzycznie, tak aby zadowolić miłośników innych gatunków muzyki. Wszystko brzmi wyraziście, wręcz donośnie. Zewsząd jesteśmy narażeni od niemal samego początku na mocne partie smyczkowe, okraszone masywnym chórem o mieszanej barwie. Już na wstępie możemy zauważyć rysy głównych tematów, zarówno dla autobotów i deceptikonów. Autoboty zostały scharakteryzowane poprzez pasaże instrumentów smyczkowych oraz dętych. Wprowadzono też sopranowy chór żeński, aby zapewne nadać pewnego mistycyzmu oraz zaakcentować nadprzyrodzone dobro bijące z tych robotów. Deceptikony, jak przystało na złe stwory siejące strach i zniszczenie Jablonsky opisał przez posępny, ponury, mieszany chór. Warto wspomnieć o zastosowaniu elektroniki, którą podziwiać możemy w większości utworów na albumie, aczkolwiek nie staje się ona trzonem partytury, lecz raczej jej uzupełnieniem, które dobrze koloryzuje poszczególne utwory. Końcówka partytury to szalejący tajfun instrumentalny z wplecionymi partiami chóru. Jablonsky nie gubi się w tym wszystkim i umiejętnie prowadzi orkiestrę aż do samego finału.

Wśród mnogiej ilości peanów można odnaleźć kilka znaczących negatywnych cech. Już na samym początku zauważamy dominację plastykowych, pozbawionych jakiejkolwiek szczerości emocji. Czasem można pomyśleć, że kompozytor stworzył odę, która ma na celu poprawiać patriotyczną świadomość każdego amerykańskiego dziecka. Ta patetyczność, jest w moim odczuciu przesadzona i infantylna. Do tego album Jablonskiego zwyczajnie nuży, tematy powtarzają się w kółko i gdy dodamy do tego warczącą wspólnie z chórem orkiestrę możemy czuć się znudzeni. Chyba największą wadą tego scoru jest jednak … tapeciarstwo i zupełny brak oryginalności… Muzyk w większości utworów bazuje na dokonaniach innych kompozytorów. Szczególnie kopiuje nam fragmenty prac Hansa Zimmera ale nie tylko. Znajdziemy tutaj nawiązania do Króla Artura, Piratów z Karaibów, Armageddonu, Pearl Harbor, Batmana czy nawet American Beauty Thomasa Newmana (Sam at the Lake). To wszystko sprawia iż partytura Jablonskiego to produkt, papka i masówka której głębia może być porównana z głębinami kałuż przed hipermarketem.

Partytura ta jest ewidentne tworem, który z pewnością zadowoli wściekłe środowisko fanów, środowisko, które zapewne już wkrótce rozpocznie obronną krucjatę tego tworu. Transformers to muzyka stworzona dla konkretnego, dodajmy niezbyt wymagającego odbiorcy, jako popelinowa cepeliada. I choć jest to pewnie dobra rozrywka, to jednak zestaw tych samych chwytów, wyżutych z jakiekolwiek oryginalności (która to staje się pojęciem zapomnianym przez współczesnych kompozytorów muzyki filmowej) sprawia, że mimo wysokiej słuchalności płyty nie można jej ocenić wyżej niż na 3. Z braku ciekawych pozycji na tegorocznym rynku partytura z Transformers staje się produktem wartym poznania i… chyba nic ponadto.

Podziękowania dla Łukasza Wudarskiego za pomoc w tworzeniu tekstu.

Inne recenzje z serii:

  • Transformers: Revenge of the Fallen (album)
  • Transformers: Revenge of the Fallen (score)
  • Transformers: Dark of the Moon (score)
  • Transformers 4: Age of Extinction
  • Transformers 5: The Last Knight
  • Transformers: The Movie
  • Transformers Prime
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze