Gdyż świat jest w niebezpieczeństwie, na ratunek rusza mu „Team America” „Światowa Policja”, czyli super wyszkolona, wyposażona w najnowszy sprzęt, grupa do walki z międzynarodowym terroryzmem. Ich ostatnia operacja w oddalonym o 3656 mil na wschód od Ameryki Paryżu jednak nie przebiegła do końca pomyślne. Co prawda udało się powstrzymać atak terrorystyczny i uchronić stolicę Francji przed terrorystami niszcząc połowę miasta razem z nimi, to jednak jeden z członków ekipy, poległ w walce. Widząc, że zagrożenie nie zostało ciągle zażegnane „Team America” postanawia zatrudnić Gary’ego, aktora brodway’owskiego, który miałby wykorzystać swoje umiejętności sceniczne do zinfiltrowania terrorystów z Durka Durkastanu i powstrzymania kolejnych ataków. Nie są oni jednak świadomi, że terrorystów wspomaga północnokoreański dyktator Kim Dzong-Il, który chce wykorzystać broń masowego rażenia na skalę przekraczającą wielokrotnie 11. września. Co gorsza może on liczyć na pomoc hollywoodzkich aktorów z Gildii Aktorów Filmów (Film Actors Guild – F.A.G.), którzy nie zawahają się użyć siły i najbrutalniejszych metod na rzecz pokoju.
Tak mniej więcej prezentuje się główna oś fabuły Team America: World Police (polskie tłumaczenie: Ekipa Ameryka: Policjanci z Jajami) Treya Parkera i Matta Stone’a, znanych głównie jako twórcy serialu South Park. Film pochodzi z 2004 roku i od razu widać, że twórcy wzięli się za okres prezydentury George’a W. Busha i jego programu „Wojny z terroryzmem”. Mamy oczywiście do czynienia z komedią w typowym dla Parkera i Stone’a i znanym z South Park humorem. A więc inteligentny czasami wręcz phytonowski humor miesza się z wulgarnym i odważnym, przekraczający wielokrotnie granice politycznej poprawności. Znowu tak samo jak w przypadku South Park, przez te kloaczne momenty, niektórzy nie są w stanie dostrzec, że mamy do czynienia z niezwykle błyskotliwą satyrą, amerykańskiej polityki zagranicznej, jak i w ogóle postrzegania świata, obcych państw i kultur przez Amerykanów. Jednak celne ciosy Parkera i Stone’a nie wymierzone są tylko w jedną stronę. Dostaje się również mieszającym się w politykę hollywoodzkim aktorom, jak i liberalnym środowiskom, naiwnie wierzącym w pokój za wszelką ceną, nawet jeżeli oznacza to sprzymierzenie się z brutalnym dyktatorem. Team America: World Police, to też jednak wielka parodia kina akcji i filmów wojennych, szczególnie tych produkowanych przez Jerry’ego Bruckheimera. Przy czym widać też sporą zgrywę z kina okresu prezydentury Reagana, czy też animowanego serialu G.I. Joe.
Nie można oczywiście zapomnieć o brytyjskim serialu z lat 60tych Thunderbirds jako jednej z głównych inspiracji. Gdyż o czym warto wspomnieć, cały film nakręcony jest przy pomocy… kukiełek na sznurkach, co jeszcze bardziej podwaja komiczny efekt.
Równie zabawny, absurdalny, inteligentny, a dla niektórych pewnie i gorszący jest i sam soundtrack. Składa się on z piosenek napisanych specjalnie na rzecz tego filmu, jak ścieżki dźwiękowej skomponowanej przez Harry’ego Gregsona-Williamsa. Sami twórcy Miasteczka South Park, są uzdolnieni muzycznie, szczególnie Trey Parker, który jest autorem owych piosenek. Na samym początku za oprawę muzyczną miał odpowiadać Marc Shaiman, z którym Park i Stone pracowali razem i tworzyli piosenki przy pełnometrażowej wersji ich słynnego serialu South Park: Bigger, Longer & Uncut. Przy Team America Amerykanin dalej jest współautorem niektórych piosenek, ale już jego score został nie trafił do filmu… Prawie nie trafił, ale o tym później.
Skoncentrujmy się najpierw na samych piosenkach, które są perełkami geniuszu i wulgaryzmów w jednym. Już otwierające album Everyone Has AIDS, które współtworzył wspomniany Marc Shaiman, powala tekstem. Kawałek, jest wykonany w typowym brodway’owskim, musialowym stylu, gdzie słyszymy jak to „każdy ma… AIDS”. Lekka radosna forma w połączeniu z tą straszną chorobą, tak dopiero początek, tego specyficznego muzycznego poczucia humoru, które się kupuje, albo nie.
W sumie to prawie każdy muzyczny gatunek jest tutaj brany na warsztat. Freedom Isn’t Free to już parodia country z przesłaniem patriotycznym. Nieraz można usłyszeć utrzymane w tym stylu piosenki podczas wieców wyborczych w Stanach Zjednoczonych. Chociaż może nie do końca z takim testem jak tutaj, ale na pewno z takim samym wokalnym zaciąganiem się i akcentem. Nie mogło też zabraknąć ballad, jak chociażby The End of an Act, które służy głównie, aby wyśmiewać Bena Afflecka, Micheala Baya i ich film Pearl Harbor. W tłumaczeniu tekst „…Potrzebuję cię bardziej, niż Ben Affleck potrzebuje lekcji aktorstwa… Refren: Pearl Harbor ssie i brakuje mi cię” mówi sam za siebie.
I’m So Ronery to już przejmująca pieśń wykonywana przez Kim Dzong-Ila, w którym ubolewa nad tym jaki jest jest samotny i nikt nie rozumie jego geniuszu. Dziwne akcentowanie i śpiewanie „Ronery” zamiast „Lonely” ma parodiować azjatyckie języki. Sama piosenka ma coś z ballad z klasycznych musicali, szczególnie tych animowanych od Disneya.
Bezpośrednio z serialu South Park wykorzystany został niezwykle dynamiczny kawałek Montage. Jak sama nazwa i tekst wskazuje, jest to piosenka o tym jak sceny montażowe w filmach potrafią w krótkim czasie ukazać trening bohatera i przemijanie czasu. Tutaj naturalnie Parker i Stone, celują chociażby w słynne sceny montażowe i towarzyszące nim utwory z takich filmów jak Rocky. Już na albumie te piosenki brzmią dobrze, także przez umyślne muzyczne klisze, a dzięki znajomości angielskiego to już w ogóle komicznie. Ale w połączeniu z obrazem dopiero bawią, jak chociażby Only A Woman, parodiujące chociażby słynną i mega poważne Don’t Want to Miss A Thing Aerosmith z Armageddon reżyseria: Micheal Bay, producent: Jerry Bruckheimer. Tutaj ballada wykorzystana jest do ilustracji sceny erotycznej… gdzie warto przypomnieć, że mamy do czynienia z filmem z kukiełkami. Dlatego też możną ją określić jako super zabawną, czy jedną z bardziej przerażających rzeczy jakie ukazały się na dużym ekranie.
Jednak największym hitem jest energetyczny kawałek o jakże wiele mówiącym tytule: America, F**k Yeah. Ma on w sobie coś z siły Danger Zone Kenny’ego Loginsa z soundtracka do Top Gun, znowu wyprodukowanego przez Jerry’ego Bruckheimera. Tyle, że w tym wypadku mamy pochwałę wszystkiego co amerykańskiej, w najbardziej przerysowanym i krzywym zwierciadle, z odpowiednią dawką wulgaryzmów. Z jednej strony mamy pochwalę wolności i niech terroryści mają się na baczności, gdyż zaraz ją poczują. Ale większym geniuszem jest druga i trzecia zwrotka, gdzie po prostu wykrzykiwane są wszystkie „wspaniałe” rzeczy utożsamiane z Ameryką, od wolności, Strabucksa, Popey’a, niewolnictwie, a na sztucznych silikonowych piersiach kończąc. Kawałek ma jeszcze drugą krótszą wersję, wręcz na wzór lamentu, przez co w połączeniu z tym tekstem, wypada może nawet jeszcze bardziej śmiesznie.
Na pierwszej części albumu znajduje się jeszcze temat przypisany terrorystom pt. Derka Derk (Terrorist Theme) i jest to właściwie jedyna dostępna pozostałość po scorze Marca Shaimana. Króciutki kawałek, który brzmi prawie jak słynna Cantina Band z oryginalnych Gwiezdnych wojen Johna Williamsa. Ci którzy znają dobrze South Park mogą chociażby kojarzyć jak Eric Cartman będąc w Afganistanie nazywał lokalnych mieszkańców Jawas, albo Ludźmi Pustyni w nawiązaniu do mieszkańców planety Tatooine z Gwiezdnych wojen. Parker i Stone wyśmiewają tutaj stereotypowe przekonania niektórych Amerykanów o krajach arabskich i wyobrażają sobie je i ich mieszkańców, jakby pochodzili ze światów wymyślonych przez George’a Lucasa. Sama muzyka ilustruję scenę w lokalu w Kairze, który wygląda właśnie jak słynna kantyna, a nawet osoby w nim, łącznie z grającą kapelę wykonują identyczne ruchy jak w Gwiezdnych wojnach.
Po tych zabawnych kawałkach przechodzimy do muzyki Harry’ego Gregsona-Williamsa. Patrząc, że pierwsza połowa płyty do dosłowne nabijanie się z najróżniejszych gatunków muzycznych, można byłoby sądzić, że score będzie równie zabawny. I tak i nie, gdyż na pierwszy rzut oka i ucha ścieżka dźwiękowa Anglika zaskakuje swoją… profesjonalnością i rozmachem. Mamy potężną orkiestrę, której nie raz wtórują wojskowe werble, wspomagane sekcją, dętą, skrzypcami, wiolonczelami, bębnami, a nawet niekiedy chórem. Czasami orkiestra wspomagana jest bardziej nowoczesnym brzmieniem, z ostrymi wejściami gitary elektrycznej. Gdzieniegdzie mamy też nawiązania do muzyki utożsamianej z krajami Bliskiego Wschodu, a gdzie indziej dalej Azji, wszak mamy islamskich terrorystów i dyktatora z Korei Północnej. Cała jest potężna, monumentalna i wylewają się niej hektolitry patosu. Słuchając jej przychodzi od razu przychodzą skojarzenia z takimi klasykami jak Crimson Tide, The Peacemaker, The Rock, czy Armageddon. Teraz chyba się już większość domyśla w jakim kierunku zmierzamy i gdzie leży żart?
W jednym z wywiadów Trey Parker i Matt Stone powiedzieli, że chcieli, aby muzykę skomponował Hans Zimmer. Trudno powiedzieć na ile to jest prawda, a na ile ich kolejne żarty? Ale już na poważnie chcieli, aby ich muzyka brzmiała jak z filmów Jerry’ego Bruckheimera, do których jak wiadomo komponował Niemiec i kompozytorzy z jego (wtedy) grupy Media Ventures. I właśnie takiego brzmienia chcieli twórcy Miasteczka South Park i możliwe, że nie otrzymali je od Marca Shaimana i dlatego sięgnęli po Harry’ego Gregsona-Williamsa. Anglik miał swój wkład w tworzeniu takich soundtracków jak The Rock, czy Armageddon, które wielu uważa za definicję stylu Media Venutures, a więc zdawał się po Zimmerze, naturalnym wyborem. I trzeba przyznać, że ma dystans do siebie, gdyż tak naprawdę napisał muzykę w swoim stylu, która jest też pewnym elementem żartu. Niektórzy mogą co prawda twierdzić, że w partyturze tej nie ma nic parodystycznego, gdyż HGWu napisał po prostu typową dla siebie ścieżkę, nawiązując do typowych hollywoodzkich ilustracji. Czy też, że to kolejna już typowa praca ze studia Hansa Zimmera i jego ekipy, z typowymi utworami akcji, opartymi na tych samych zasadach, ze sztucznym patosem w dramatycznych chwilach i banalną melodyką. Ale właśnie w tym leży dowcip!
Harry Gregson-Williams zastosował po prostu starą zasadę Elmera Bernsteina im muzyka w komedii, a już szczególnie parodii, brzmi poważniej, tym wypada dwa razy śmieszniej. I tak jest z muzyką do Team America: World Police, słuchając jej w oderwaniu z obrazem, rzeczywiście możemy sobie wyobrażać, że mamy do czynienia z kolejną produkcją Jerry’ego Bruckheimera. Główny motyw The Team America March, to już klasyczna amerykańska fanfara, gdzie niektórzy mogą nawet doszukiwać się nawiązań do twórczości Jerry’ego Goldsmitha, chociaż może też w Chicken Run, które Anglik współkomponował. W każdym razie ten przepełniony patosem utwór idealnie pasowałby do jakiegoś filmu wojennego. Zaś Lisa & Gary to już klasyczny motyw miłosny, który akurat mógłby mieć ciężko w produkcjach Bruckheimera ze względu na wykorzystanie, podobno nielubianych przez tego producenta fletów.
Mamy muzykę marszową, bohaterską fanfarę, poważny i naprawdę ładny motyw miłosny, dynamiczny, miejscami drapieżny action-score… do filmu z zawieszonymi na linkach kukiełkach! Nawet jeżeli na płycie nie słuchać to już w obrazie to zabawa i autoironia na całego. Dla przykładu w filmie główny bohater przechodzi katharsis w najdłuższej scenie wymiotowania, jaką chyba widziało kino. Wraz z każdą serią wymiocin towarzyszy muzyka tak pompatyczna, jakbyśmy byli świadkami wspięcia się na Mount Everest. Znowu, nie musi to być humor dla każdego, ale podniosłość i napuszenie tej muzyki sprawia, że ta scena staje się dwa razy śmieszniejsza. Tak samo jak i przemowa do reprezentantów narodów, w której ten sam bohater porównuję politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych i walkę z terroryzmem, do penisa, odbytu i… Całemu temu wydarzeniu wtóruje podniosła muzyka, jakbyśmy byli świadkami najważniejszej przemowy w dziejach ludzkości. Innym przekomicznym w wykonaniu tej ścieżki momentem, jest kiedy jeden z członków „Team America” postanawia walczyć z jednym z terrorystów wręcz. Budowane jest odpowiednie napięcie jakbyśmy oczekiwali walki z filmów Kung-Fu i w końcu otrzymujemy mocne gitarowe wstawki, wspomagane orkiestrą z potężnym brzmieniem dęciaków. Zaś na ekranie widzimy dwie zawieszone na sznurkach kukiełki, ledwo dotykające siebie. Absurd, ale właśnie oto w tym chodzi.
Mimo, że soundtrack do Team America: World Police, podobnie zresztą jak sam film, należy potraktować jako jeden wielki żart, to jednak nie można odmówić ich twórcom talentu. Wiadomo siła komediowa piosenek leży w ich absurdalnych tekstach, co jednak nie zmienia, że i one same w sobie brzmią bardzo przyjemnie i można się do nich nieźle bawić. Harry Gregson-Williams celowo korzysta przy swojej partyturze z filmowo-muzycznych klisz i schematów, co też nie wpływa na jej jakość. Mamy do czynienia z profesjonalnie napisaną ścieżką dźwiękową, która szczególnie dla miłośników stylu Media Ventures powinna być ciekawym kąskiem. Prawdziwa siła tej muzyki i tych piosenek leży jednak w obrazie, gdzie spisują się znakomicie, potęgując cały ten absurd i efekt komiczny. Naturalnie jeżeli ktoś gustuje w takim dość specyficznym, ale jednak niegłupim poczuciu humoru, także tym muzycznym.