David Arnold

Stargate (Gwiezdne wrota)

(1994)
Stargate (Gwiezdne wrota) - okładka
Tomek Rokita | 27-04-2007 r.

Prawie nikomu nieznany, brytyjski kompozytor David Arnold zaprezentował w 1994 roku olśniewającą muzykę do przygody science-fiction „Gwiezdne wrota”. Wcześniej znany tylko niewielu ze ścieżki dźwiękowej do „The Young Americans”, przy okazji którego napisał wraz z Björk znakomitą piosenkę Play Dead, został wynajęty przez niemieckiego wizjonera kina s-f Rolanda Emmericha w celu napisania partytury do jego efektownego widowiska, oryginalnie wykorzystującego motywy mitologii egipskiej. Zapewne nikt z nich nie przypuszczał, że rezultat będzie tak imponujący.

Davida Arnolda można śmiało nazwać debiutantem jeżeli weźmiemy pod uwagę skalę przedsięwzięcia, w którego samym środku się znalazł. Jeszcze trudniej w to uwierzyć słuchając albumu ze „Stargate”, gdyż jego praca wygląda tak, jakby potężną muzykę orkiestrową do widowisk s-f/fantasy/przygody pisywał od dziesięcioleci. Efekt jego pracy przeszedł najśmielsze oczekiwania. Muzyka jest od początku do końca spektakularna, a mnogość idei muzycznych, orkiestrowe piękno i rozmach nie raz zwalają z nóg. Tak jak film, tak i muzyka Arnolda jest prawdziwym orzeźwieniem w swoim gatunku na przestrzeni ostatnich lat. Zapewne źródeł sukcesu należy szukać min. w silnych inspiracjach tzw. muzyki „kina nowej przygody” początku lat 80-tych, której głównymi „wyznawcami” byli John Williams (seria „Indianie Jones” w szczególności) i Jerry Goldsmith, w póżniejszym czasie również muzyka Alana Silvestri. Jednocześnie Arnold potrafił sam wytworzyć własny, niepodrabialny styl. Na tyle oryginalny brzmieniowo, że dziś, ponad dekadę od premiery „Gwiezdnych wrót”, słuchając muzyki Brytyjczyka od razu można stwierdzić, że „to Arnold” i nikt inny. Pewnych fragmentów tej muzyki słucha się i myśli, że właśnie tak a nie inaczej powinna wyglądać zapierająca dech muzyka science-fiction. Autor sięga tu do sprawdzonych elementów, takich jak „falująca” sekcja smyczkowa, potężna sekcja dęta, talerze harfa czy chór. Na płycie znajdują się również spektakularne partie wykonywane przez Chameleon Arts Chorus, szczególnie w The Mining Pit i Procession, gdzie chór intonuje słowo „Ra”- imię egipskiego boga, który jest tutaj czarnym charakterem, uwydatniając napięcie kryjące się w partyturze. Oprócz mrocznych, męskich chórów, pojawiają się również emocjonalne wokalizy Natachy Atlas, utrzymane w klimacie fantazji (Giza, 1928). Potężna perkusja (nie rzadko „żołnierska”) dopełnia całości pozostawiając epickie wrażenie.

W wielu utworach mamy do czynienia z bardzo dynamiczną muzyką akcji, bardzo „szeroko” rozpisaną na instrumenty dęte. Trzymająca wysoki poziom, będąca protoplastą pod kolejne dokonania kompozytora – „Dzień Niepodległości”, „Last of the Dogmen” czy „Godzilla”. Jednakowoż nie prezentuje przerostu formy nad treścią, co często zdarza się młodym lub mniej utalentowanym twórcom stawiającym pierwsze kroki w tym gatunku. Do klasyki przechodzi już teraz majestatyczna, otwierająca uwertura intonująca w wielkim stylu główny, epicki temat. W ogóle tematyczne rozwinięcia w „Stargate” są niezwykle szybko przyswajalne przez słuchacza. Muzyka swą melodyką od razu „wpada w ucho” przypominając choćby wielkie, przygodowe tematy Maurice’a Jarre’a czy Johna Barry. Dodatkowo w nowoczesnym i zachowującym całkowicie orkiestrowe brzmienie stylu. Epika, spontaniczność i przygodowy charakter wielu utworów stawia tą ścieżkę pośród najwybitniejszych w swoim gatunku. A jeżeli chcecie usłyszeć prawdopodobnie najbardziej porywający, jednominutowy utwór jaki oferuje muzyka filmowa, wystarczy włączyć Mastadge Drag. Adrenalina w utworach akcji nie schodzi poniżej pewnego, bardzo wysokiego pułapu (Battle at the Pyramid, Slave Rebellion), na czele z wywołującym ciarki na plecach swym przebojowym początkiem Kasuf Returns. „Stargate” oferuje zaprawdę znakomite momenty kreowania atmosfery cudowności czy zachwytu (The Other Side – gdy bohaterowie widzą dwa księżyce na tle gigantycznej piramidy), bardzo ładny jest również temat miłosny, szkoda że troszkę „przytłoczony” przez inne, bardziej przebojowe rozwinięcia tematyczne. Arnold w sposób ekscytujący posługuje się werblem zaznaczając również militarystyczny charakter opowieści (The Stargate Opens) czy budujących napięcie perkusyjnych rytmach (Leaving Nagada).

Bardzo dobrze radzi sobie również z muzyką „negatywną”, poprzez stosowanie wywołujących „gęsią skórkę” dysonansów (Sarcophagus Opens), niskiego, sugestywnego fortepianu jako tematu dla Ra oraz „zawodzącym” niby-motywem na trąbę. Efektywnie tworzy nastrój zagrożenia i suspense’u, posiłkując się w znacznej mierze smyczkami (brawa za Entering the Stargate!). Kulminacją partytury zdaje się być Ra – The Sun God, z niesamowitą, budującą orkiestrą i chórem, zakończony ekscytującą sekwencją akcji. Nie wiem czego więcej można oczekiwać od tego typu muzyki? W muzyce pojawia się również nutka tragizmu, przegranego losu i choć to muzyka do kina stu-procentowo rozrywkowego, w wielu momentach jest dość dramatycznie. Album kończy w wielkim stylu (troszkę williamsowskim) Going Home, zakończony w ostatnich 35 sekundach genialną fanfarą na miarę finału „Batmana”, kiedy widzimy sekwencję kończącego film przejścia przez wrota. Co ciekawe, w filmie, w słynnej sekwencji, w której bohaterowie po raz pierwszy przechodzą przez gwiezdne drzwi, wielu mogło podejrzewać, że towarzyszące efektom wizualnym odgłosy to efekty dźwiękowe. Nic z tego. To także muzyka Arnolda, która brzmi troszkę jak „rozgrzewająca się” 10 razy szybciej niż normalnie przed koncertem orkiestra!

W ostatnich kilkunastu latach nie ma chyba nikogo, kto wdarłby się do czołówki kompozytorów w takim stylu jak David Arnold. „Stargate” jest jednym z tych soundtracków, podobnie jak np. porywające swym ekspansywnym stylem „Mumia powraca”, „Jurassic Park” czy „Wyspa piratów”, które od początku do końca nastawione są na muzyczną rozrywkę, będąc jednocześnie niezwykle złożonymi z muzycznego punktu widzenia. „Stargate” to hołd złożony awanturniczemu kinu „starej szkoły” oraz muzyce Johna Williamsa (również trylogii „Star Wars”). Mimo tych nawiązań, tak jak powiedzieliśmy wcześniej, partytura Arnolda zachowuje swój niepodrabialny styl, dodatkowo nawet dziś, nacechowana nowoczesnym spojrzeniem na pewne elementy kompozycyjne, nie starzejąc się ani odrobinę. Małym „minusikiem” albumu jest trochę za duża ilość króciutkich utworów, które lepiej gdyby zostały zmontowane w dłuższe. W krótkich wydaniach to nie problem, inaczej sprawa przedstawia się przy albumach trwających godzinę wzwyż, właśnie jak to. Niespodziewany sukces „Gwiezdnych wrót” pozwolił Arnoldowi i Rolandowi Emmerichowi kontynuować współpracę przy kolejnych, wystawnych produkcjach Dzień Niepodległości i Godzilla dowodząc, że Arnold to człowiek stworzony do takich zadań. Szkoda, że dekadę później styl Davida Arnolda ewaluował trochę bardziej w innym kierunku (a właściwie wrócił do źródeł) i jak na razie nie doczekaliśmy się jeszcze kompozycji na miarę powyżej omawianej, choć to twórca jeszcze bardzo młody i mający całą karierę przed sobą. Definitywnie polecane: świetna kompozycja z przebłyskami geniuszu.

Inne recenzje z serii:

  • Stargate – The Deluxe Edition
  • Stargate SG-1: Children of the Gods
  • Stargate: Atlantis
  • Stargate SG-1: The Best of
  • Stargate: The Ark of Truth
  • Stargate: Continuum
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze

    Jeżeli masz problem z załadowaniem się komentarzy spróbuj wyłączyć adblocka lub wyłączyć zaawansowaną ochronę prywatności.