Kiedy Gwiezdne Wrota Rolanda Emmericha robiły pochód po ekranach kin całego świata nie potrafiły na początku przekonać do siebie większego grona widowni. Dopiero po pewnym czasie pomysł na gwiezdne podróże, za pomocą magicznych wrót ożył w świadomości widzów, delektujących się opowieścią siedząc wygodnie w bamboszach przed telewizorami sprzężonymi z czytnikami VHS. Wzmożona fascynacja tematem skłoniła szefostwo MGM’u do zainwestowania w jakąś kontynuację. Sequel pełnometrażu odpadł w przedbiegach, więc postanowiono zafundować fanom serial telewizyjny. Któż wtedy sądził, że kontrakt podpisany z telewizją Showtime, a późńiej Sci-fi będzie opiewał na przeszło 10 lat! A prawdziwe „boom” dla Gwiezdnych Wrót miało dopiero się rozpocząć…
Wysokie noty oglądalności przekładały się na decyzje o realizacji kolejnych sezonów, nawet na powstanie „spin-offa” (Atlantis), którego akcja toczy się równolegle z akcją w SG-1… tyle że w innym świecie i z innymi bohaterami. Pierwsze wrażenia wynoszone z pilota SG-1 bazują na obawach, czy oby scenarzyści i producenci nie namieszali zbytnio, wymieniając całą niemalże ekipę aktorską na czele z Russelem, którego w roli O’Neila zastępuje ex-MacGyver, Richard D. Anderson. Obawy potęgują jeszcze pewne zmiany na podłożu fabularnym, jednakże po kilku odcinkach wątpliwości zacierają się wraz z sympatią jaką zyskują w oczach widza nasi bohaterowie co rusz przeżywających nietypowe przygody.
Nie trudno zapomnieć jak istotną rolę w percepcji kinowych Gwiezdnych Wrót pełniła muzyka Davida Arnolda. Jako iż angaż rozchwytywanej wówczas już sławy, pracującej nad kilkoma projektami jednocześnie był zgoła niemożliwy, producenci postanowili postawić na sprawdzone w rzemiośle telewizyjnym nazwiska. Na pierwszym miejscu znalazł się Joel Goldsmith, któremu przypadło zilustrowanie pilotażowego odcinka serialu oraz jak się później okazało, większości kolejnych „chapterów”. Syn jednej z największych legend muzyki filmowej, choć talentem ojcu nie dorównywał nigdy, udowadniał już niejednokrotnie, że w telewizyjnych warunkach potrafi sobie jakoś radzić. Goldsmith zabierając się za SG-1 chcąc nie chcąc został postawiony naprzeciw temu co trzy lata wcześniej osiągnął brytyjski kompozytor. Oczywiste zatem stało się, że część spuścizny Arnolda po prostu musiał uwzględnić pisząc swoją pracę.
Brzemię odpowiedzialności jakie ciążyło na kompozytorze najwyraźniej trochę go przerosło, pozbawiając wiary we własne możliwości. Jak zatem inaczej tłumaczyć stanowcze i systematyczne próbkowanie materiału jaki już mieliśmy okazję poznać w filmie Emmericha. Joel posunął się w swoich „inspiracjach” o wiele za daleko, przepisując wręcz całe strony z partytury Arnolda i wiążąc je ze swoimi utworami. O ile problem ten ustępuje w miarę odkrywania kolejnych odcinków serii, zetknięcie się z pilotem („Dzieci Bogów”) dla entuzjasty dokonań Arnolda może okazać się z lekka zaskakujące.
Próbując jakoś ubrać w słowa to, co sączyć się będzie z głośników podczas oglądania owego epizodu, posłużyłbym się stwierdzeniem: „dobre, lecz zbyt intensywne”. Kompozytor stara się dźwiękiem szczelnie zapełnić niemalże każdą minutę filmu, co w efekcie prowadzi do chaosu. Niczym na ringu ścierają się tu ze sobą skrajnie różne, nie tylko stylistycznie, ale i tematycznie, twory pracy Arnolda i Goldsmitha. Rodzące się w takiej sytuacji znużenie pogłębi częste i gęste powielanie tych samych fragmentów. Montaż, to również jeden z czynników, który znacznie osłabia wrażenia jakie czerpać będziemy z partytury. Partytury, która sama w sobie jest rzemiosłem niezgorszym, kiepsko niestety zdawkowanym.
Soundtrack, mimo suitowego charakteru również potrafi zajść za skórę słuchaczowi. Odchudzony do 44 minut zestaw muzyczny z pilotażowego odcinka SG-1 co prawda nadkłada nam esencję kompozycji, jednakże i tu nie braknie powielania fragmentów lub rażących uszy błędów w montażu, jak chociażby w przypadku tracków spajających poszczególne części muzyki akcji (np: Apophis / The Ceremony / Escape). Płyta rozpoczyna się tematem przewodnim, który począwszy od „Dzieci Bogów” służył będzie jako melodyjne tło do czołówki każdego następnego epizodu. Jest to nic innego jak zaaranżowana wersja doskonale znanego nam tematu Wrót, któremu Goldsmith nadał tu militarystycznego i bardziej żywiołowego wydźwięku. Czołówka nie jest bynajmniej odizolowanym przypadkiem, gdzie Joel bawi się konwencjami militarystycznymi. Biorąc pod uwagę wojskowo-kulturopoznawczy charakter projektu „Stargate”, często powracające werble lub innego rodzaju instrumenty perkusyjne nie będą miały prawa zbytnio nas zaskoczyć. Nie dziwi również militarystyczny temat, który wprowadza tu muzyk dla scen rozgrywających się w tajnej bazie SGC (np w Return To Active Duty / General Hammond). Przeraża z kolei straszna przepaść jaka rysuje się pomiędzy tego typu melodiami, a mistycznym pierwiastkiem zapożyczonych od Arnolda tematów „bogów”. Sprawę komplikują częste mariaże pomiędzy tymi dwoma nurtami.
Dystansując się zupełnie na chwilę od muzyki Arnolda spójrzmy krytycznym okiem na nowinki jakie wprowadził do partytury sam Joel. Mimo stosunkowej „bidy i nędzy” na tym polu, także i w SG-1 znajdziemy coś świeżego. Oprócz wspomnianego wyżej motywu militarystycznego ważny jest również nowy temat Goa’uldów, bardzo charakterystyczny i uniwersalny, informujący widza za pomocą kombinacji kilku ponurych dźwięków wykonywanych na trąbce, że ma do czynienia ze „złymi”. Właśnie takimi prozaicznymi zdawać by się mogło metodami Goldsmith działa na podstawowe instynkty słuchacza, raz każąc mu się bać, innym razem otaczając go serią schludnych i lirycznych melodii. Z pewnością do najbardziej odznaczających się akcentów muzycznych należałoby zaliczyć krótki utwór pochodzący ze sceny przyjęcia na Abydos, a słyszany na początku tracku 5. Godne uwagi są także próbki muzyki akcji jaką raczy nas Joel pod koniec tego samego tracku. Szkoda tylko, że rozpisując akcję, kompozytor tak dużo skopiował od Arnolda pozostawiając sobie tylko niewielką część filmu do ilustrowania. Zapewniam, że widz wolałby usłyszeć coś świeższego, niż to samo po raz n-ty. Płytę kończy niespełna minutowa fanfara zdobiąca napisy końcowe – jeden z lepszych motywów jakie Joel Goldsmith skomponował na potrzeby SG-1. Melodia ta, już w skromniejszych aranżacjach będzie systematycznie powracać w underscore kolejnych epizodów.
Zarówno materiał zawarty w filmie jak i na płycie wywołał we mnie mieszane uczucia sprowadzające się do jednego wniosku: Joel Goldsmith trochę pokpił sprawę. Kopiując nuty Arnolda całymi stronami samemu wykazał tylko minimalną, niezbędną do zilustrowania pilota inwencję twórczą. A szkoda, bo partytura do obrazu Emmericha robi spory apetyt na więcej. Apetyt którego dzieło Joela nie będzie próbowało nawet zaspokoić. Pozycja kierowana głównie dla fanów SG-1 choć i tym polecałbym raczej zaopatrzenie się w album z zestawem suit obejmującym cały pierwszy sezon, a który to został wydany przez GNP Crescendo.
Sam serial gorąco polecam… Wyśmienite i wciągające widowisko!
Inne recenzje z serii: