Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Shirō Sagisu

Shin Gojira (Godzilla Resurgence)

(2016)
-,-
Oceń tytuł:
Wojtek Wieczorek | 23-11-2017 r.

Po sukcesie ponownej amerykańskiej interpretacji Godzilli, studio Toho błyskawicznie ogłosiło kolejną serię filmów o słynnym potworze produkowaną w Japonii. Najnowsza odsłona franczyzy różni się pod wieloma względami od tego, co widzowie mogli ujrzeć do tej pory – o ile bynajmniej nie jest to pierwszy reboot w historii sagi, dotychczas wszystkie poprzednie otwarcia serii rozgrywały się po wydarzeniach z filmu z 1954 roku, ignorując sequele. W przeciwieństwie do nich, Shin Gojira odcina się również od oryginału, dzięki czemu twórcy pozwalają sobie na nieco więcej artystycznej swobody w reinterpretacji pochodzenia potwora. Nie stronili również od aluzji politycznych, czy wątków ewolucji znanych z poprzedniego dzieła Hideaki Anno – serii Evangelion, motywem przewodnim filmu wydaje się jednak być współpraca jednostek mająca doprowadzić do osiągnięcia wspólnego celu.

Założenia twórców, bez wątpienia ambitne, prawdopodobnie lepiej wyglądały na papierze niż w gotowym projekcie, który miota się między horrorem, thrillerem politycznym i typowym filmem o Godzilli, wraz z całym “dobrodziejstwem” jego znaków rozpoznawczych. Mamy więc tutaj dynamiczny montaż, mający podkreślić koordynację poszczególnych szczebli w łańcuchu decyzyjnym, ale też dziwne ujęcia z perspektywy laptopa czy rozłożonych na stole planów (aż się przypominają produkcje Z.F. Skurcz i słynne ujęcie z perspektywy ogórka kiszonego). Dość dziwnie potraktowano też tytułowego potwora – o ile odhaczono obligatoryjne sceny nieefektywnego ostrzału artylerii i lotnictwa, o tyle reszta rozwiązań zastosowanych wobec bestii wzbudziła wiele kontrowersji wśród fanów. Jednym z nich jest zdecydowanie się, po raz pierwszy w historii Toho, na wykreowanie stwora w całości komputerowo. Do tego bardzo luźno potraktowano jego pochodzenie i moce, nadając mu możliwość ciągłej i błyskawicznej ewolucji, co z jednej strony zaowocowało świetnym, bardzo pomysłowym i silnym wizualnie końcowym ujęciem, zaś z drugiej wywołało niezamierzenie komiczny efekt, owocujący memami internetowymi których bohaterem stała się jedna z początkowych form ewolucyjnych potwora. Nie mówiąc już o “przedobrzeniu” jego możliwości, takich jak… strzelanie laserami z pleców.

Większość z tych problemów i rozdźwięk pomiędzy poszczególnymi warstwami filmu znalazł swoje odbicie w ścieżce dźwiękowej autorstwa Shiro Sagisu, który współpracował z Anno wcześniej przy Evangelionie, co zresztą słychać aż nadto wyraźnie. Stworzoną przez Sagisu oprawę można podzielić na kilka warstw, które niestety zdają się ze sobą słabo korelować, a do chimeryczności całej ścieżki dokłada się również wykorzystanie oryginalnych, choć nieco podrasowanych choćby w warstwie miksu, nagrań Akiry Ifukube z filmu z 1954 rokui.

Pierwszą ze wspomnianych warstw stanowi materiał dramatyczny, który zresztą można uznać za najbardziej udany z całej ścieżki. Najreprezentatewniejszymi trackami są tutaj otwierające płytę Persecution of the Masses oraz Who Will Know. Oba utwory przywodzą swym nastrojem na myśl requiem, przy czym pierwszy zaczyna się smyczkową fugą, która potem przechodzi we wspierane rytmicznym fortepianem chóralne frazy, a drugi z nich oparty jest na wspartej chóralnym kontrapunktem arii, kojarzącej się z twórczością europejskich kompozytorów z epok baroku i klasycyzmu, co w połączeniu z orkiestracjami nadaje mu nieco operowego charakteru. Bez wątpienia są to najlepsze utwory ścieżki dźwiękowej, niestety, nie są one pozbawione wad, o których za chwilę.

Kolejną warstwą jest materiał akcji, który niestety wypada bardzo słabo. Składają się na niego przede wszystkim liczne wariacje EM20, które w większości różnią się od siebie jedynie detalami, lub tracki obficie wykorzystujące chór,takie jak Black Angels. Oba utwory wydają się być pójściem na łatwiznę ze strony kompozytora, bo są mocno oparte na jego kompozycjach do anime Evangelion i Bleach. Zwłaszcza pierwszy z omawianych kawałków wydaje się być uproszczoną i pozbawioną większości ciekawych elementów wersją Decisive Battle ze starszego z omawianych seriali, które z kolei wydaje się być mocno wzorowane na temacie akcji Johna Barry’ego z Pozdrowień z Rosji… Zaawansowanie recyklingu zastosowanego przez Sagisu powinno przyprawić o rumieniec zazdrości niejedną organizację ekologiczną. Ponadto uświadczymy tutaj takich kompozycji jak chóralne Defeat is no option czy Taba Strategy. Niestety, utwory te raczej nie prezentują żadnych szczególnie ciekawych pomysłów – może poza dość rozbudowaną partią tuby w drugim ze wspomnianych tracków, bo to jednak rzadkość w dzisiejszej muzyce filmowej. Do tego pojawiają się tutaj oparte przede wszystkim na rytmie Under the Burning Sky czy Confrontation, które zdaje się być nieco bardziej nowoczesne w swoim brzmieniu.

Pomijając takie utwory, jak nie dające się w zasadzie do niczego przypasować jazzowe Early Morning From Tokyo, ostatnią warstwą są oryginalne kompozycje Akiry Ifukube. O ile nawiązanie do oryginalnego tematu Godzilli wydaje się być oczywiste i słuszne, o tyle większość z użytych utworów już choćby przez samą jakość brzmienia brzmi anachronicznie i mocno odstaje od reszty ścieżki dźwiękowej – sensowniejszym rozwiązaniem wydaje się nagranie nowych wersji czy aranżacji najważniejszych tematów i rezygnacja z pozostałych, które tylko kiksują w całości filmu i albumu. Co prawda oryginalne nagrania zostały odrestaurowane, ale raczej ujawniło to wady pierwotnych wykonań, takie jak desynchronizacja orkiestry i inne wpadki instrumentalistów.

Podział na warstwy uwydatnia dwie najważniejsze, z pozoru sprzeczne ze sobą, wady ścieżki dźwiękowej. Pierwszą z nich jest brak spójności – jedynym elementem, który zdaje się jako tako spajać poszczególne segmentami, jest chór, który ze względu na jednolitość intonacji i wybór języka angielskiego wydaje się najbardziej charakterystycznym elementem kompozycji Sagisu. Jednak sama intonacja (co ciekawe, również i miks instrumentów), nie są wcale unikalną cechą tego soundtracku – wręcz przeciwnie, porównując z większością “drugoligowych” soundtracków wydają się brzmieć dość standardowo, czy miejscami wręcz anonimowo. Podobne chóry pojawiły się też już wcześniej w Evangelionie. Do tego dochodzą oparte na rytmie utwory akcji, które w porównaniu z lirycznymi partiami z Who Will Know brzmią jak wyjęte z zupełnie innej bajki, zwłaszcza w przedziwnych, funkowych aranżacjach z szerokim wykorzystaniem gitary elektrycznej i basowej. Na to wszystko dochodzą liczące sobie ponad sześć dekad utwory Ifukube, które zarówno w nagraniu, jak i w samym stylu kompozycji, prezentują kompletnie inny świat. Jakby tego było mało, natkniemy się tu na wycinek Famously z Evangelionu, patetyczne, niemal amerykańskie Omni i jazzowe Early Morning From Tokyo, który w swojej dłuższej wersji prezentuje się ciekawiej, niż jakieś trzy czwarte zawartości krążka.

Drugim problemem jest niewiarygodna repetycyjność płyty, zarówno w skali mikro, jak i makro. Album jest wypchany po brzegi kolejnymi powtórzeniami EM20, które po pierwsze mało czym się od siebie różnią, po drugie w żadnej aranżacji nie wydają się być szczególnie interesujące, stanowiąc popłuczyny po wspomnianych wcześniej utworach, na których były wzorowane. Pomijając monochromatyczność tematyczno-rytmiczną action score’u, również pojedyncze utwory wydają się wałkować w kółko to samo. Nawet dramatyczne Who Will Know nie jest wolne od tej wady, bo o ile pierwsza połowa utworu ładnie dobudowuje kolejne figuracje głosów, o tyle druga uporczywie powtarza oparty na trzynutowych frazach temat, zmieniając jedynie liczbę instrumentów i oktaw. Końcówka wręcz błaga o jakąś zmianę tonacji czy choćby funkcji, niestety, Sagisu nie decyduje się na taki krok, co nieco trąci amatorszczyzną (co chyba było jednak świadomym, stylistycznym wyborem, bo inne partie score’u udowadniają, że kompozytorowi nie brak technicznych możliwości).

Również długość albumu i dobór utworów zniechęcają od słuchania. Japońskie wydania muzyki filmowej z poprzednich Godzilli mają cechę wspólną, jaką jest zdecydowany nadmiar materiału. Problem ten wynikał głównie z tego, że rynek “filmówki” w Japonii do lat 90-tych praktycznie nie istniał, przez co potem zaczęto wydawać całą nagraną do danego filmu muzykę bez ładu i składu. 78-minutowy czas trwania krążka i wypchanie go zarówno nudnymi alternate’ami, jak i użytymi na napisach końcowych kompozycjami Ifukube z różnych filmów o Godzilli obejmującymi ponad cztery dekady i dwie różne “ery” każe przypuszczać, że myślenie pracujących nad krążkiem producentów, w przeciwieństwie do filmowego potwora, raczej nie ewoluowało od tamtych czasów. Prawie osiemdziesiąt minut muzyki to jakieś trzy raz więcej, niż ten soundtrack potrzebuje – około półgodzinny czas trwania zdawałby się optymalnym rozwiązaniem dla prezentacji albumowej.

Niestety, również w filmie soundtrack nie sprawuje się zbyt dobrze. Główny temat akcji został użyty przede wszystkim do zilustrowania szybkich cięć i dynamizacji prac polityków i biurokratów – zdaje się, że miało to podkreślić sprawność komunikacji pomiędzy poszczególnymi szczeblami dowodzenia, a w połączeniu z dziwacznymi ujęciami POV każe przypuszczać, że być może w istocie chciano filmowi dodać elementów stylistycznych rodem z filmów szpiegowskich. Niestety, w praktyce wypada to w najlepszym przypadku “dziwnie”, a przy entym powtórzeniu zwyczajnie zaczyna męczyć. Bez wątpienia największy ładunek emocjonalny noszą w sobie sceny wykorzystujące materiał dramatyczny, jednak ponownie, dziwny dobór języka i tekstu, który śpiewa chór, raczej wybija z immersji. Z jednej strony, okraszona arią scena, w której Godzilla demoluje miasto zawiera najlepsze kompozycyjnie kadry i efekty specjalne w całym filmie. Również solowy sopran nadaje scenie ogromnej dramaturgii i żałobnego tonu. Z drugiej natomiast – słowa, które zdają się sugerować, że cały utwór jest pisany z perspektywy potwora w połączeniu ze strzelaniem laserami z pleców sprawia, że trudno się nie zastanawiać, czy twórcy filmu podczas pracy wspomagali się jedynie kawą. Jakkolwiek paradoksalnie i złośliwie by to nie brzmiało, w całym filmie chyba najlepiej sprawdza pozbawiona muzyki ostatnia, niepokojąca scena i cięcie na napisy końcowe okraszone oryginalnym marszem Ifukube z pierwszego filmu.

Ścieżka z Shin Godzilli raczej nie oferuje wiele ciekawego materiału. Jedynie Persecution of the Masses i Who Will Know wybijają się na tle reszty kompozycji, stanowiąc zarazem pewne novum w kontekście serii – chyba po raz pierwszy sięgnięto po coś w stylu fugi czy arii. Cała reszta score’u stanowi dziwaczną mieszankę, które razi repetycyjnością w obrębie pojedynczych warstw i kompletnym brakiem spójności między kolejnymi z nich. Najciekawszą korelację między obrazem i muzyką stanowi fakt, że w najnowszej części zarówno Godzilla, sam film, jak i muzyka są wyjątkowo dziwacznymi potworkami.

Inne recenzje z serii:

  • Gojira
  • Gojira No Gyakushu
  • Godzilla: The Best of 1984-1995
  • Kingu Kongu tai Gojira
  • Gojira tai Mosura
  • San daikaijû: Chikyû saidai no kessen
  • Kaijű Daisenso
  • Gojira, Ebirâ, Mosura: Nankai no daiketto
  • Kaijűtô No Kessen: Gojira No Musuko
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze