Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Lee Ji-soo

Madangeul Naon Amtak (Leafie, a Hen Into the Wild)

(2011)
-,-
Oceń tytuł:
Łukasz Koperski | 31-01-2012 r.

Przygody Tintina; Artur ratuje Gwiazdkę; Kot w butach; Rango i Auta 2. Gdy zobaczyłem taką listę nominowanych przez Hollywoodzkie Stowarzyszenie Prasy Zagranicznej w kategorii „Najlepszy Film Animowany” poczułem swoisty – jakby to rzekł pewien znany, choć ideologicznie raczej daleki mi polityk – absmak. Aż tak źle z tą amerykańską animacją, że trzeba wyróżniać w najlepszym razie przyzwoite, rozrywkowe, typowo hollywoodzkie, komputerowe, trójwymiarowe animacje? Niczego im nie ujmując, w każdym razie nie są to bajki ‘z mojej bajki’ i nie znajdując w tej piątce nic szczególnie dla mnie wartościowego i interesującego postanowiłem przyjrzeć się, jakie nagrody przyznają za drugim oceanem. W końcu co jak co, ale filmy animowane cieszą się szczególną estymą głównie w Japonii i tam nie trudno o godne uwagi dzieła. Zerknąłem zatem na nagrody Asia Pacific Screen Awards, w których krótkiej historii wygrywały tak interesujące produkcje (niekoniecznie z Kraju Kwitnącej Wiśni), jak Walc z Baszirem czy Mary & Max. A jaką animację 2011 roku gremium znad Pacyfiku uznało za najlepszą? Ku memu zdziwieniu japońscy spece od anime znów musieli obejść się smakiem i nawet przepiękne wizualnie Children Who Chase Lost Voices from Deep Below zostało pokonane.

Pokonane przez Leafie, a Hen Into the Wild oczywiście, bo w końcu o tym ta recenzja, ale cóż to właściwie za produkcja, że aż zasłużyła sobie na APSA? Ta animacja rodem z Korei Południowej to z pozoru zwykła bajka dla najmłodszych. Tytułowa Leafie to kura, która ma dość bycia „maszynką” do znoszenia jajek na farmie i marzy o wolności. Ucieka więc a traf sprawia, że zostaje przybraną mamą dla małego kaczątka, które postanawia wychować tam, gdzie kaczki winny być chowane, czyli na moczarach. Mamy tu trochę odwrócenie schematu Brzydkiego kaczątka, bo to przybrana matka nie znajduje akceptacji wśród reszty ptactwa na bagnach. Leafie, jak wiele azjatyckich produkcji, Europejczyk może uznać za film dziwny. Niektóre postaci rysowane są w miły dla oka sposób, inne przypominają przejaskrawione karykatury. Poza wątkami które można by uznać za takie standardowe pod młodą widownię (konkurs lotu dla kaczek z końcówki filmu), mamy tu też zdające się sięgać nieco głębiej motywy dążenia do wolności, samorealizacji, piękny wątek matczynej miłości i poświęcenia czy wreszcie pozbawione typowego happy-endu zakończenie, które nie miałoby szans zostać zaakceptowane przez hollywoodzkich decydentów. Dzięki temu Leafie potrafi po seansie zostawić ślad w pamięci także starszego i bardziej wymagającego widza.

Oczywiście nie byłoby powyższego, może nieco przydługiego wprowadzenia, gdyby koreańska animacja po stronie wszelakich plusów nie mogła zapisać między innymi ścieżki dźwiękowej. Stworzenie tejże autorzy filmu powierzyli człowiekowi z jednej strony doświadczonemu, a z drugiej być może nawet debiutującemu w dużych produkcjach. Lee Ji-soo bowiem pracował przy tak znanych tytułach jak Oldboy czy Pani Zemsta ale jedynie w roli asystenta głównego kompozytora, w najlepszym razie odpowiedzialnego za muzykę dodatkową, być może także za orkiestracje. Tutaj samodzielnie zajął się tym, całkiem sporym przecież projektem, gdzie oprócz napisania partytury trzeba było jeszcze stworzyć promującą film piosenkę. To ostatnie po skomponowaniu już całości score, wielkim wyzwaniem pewnie nie było, wystarczyło bowiem wykorzystać melodię głównego tematu kompozycji i voila. Do zaśpiewania utworu wybrano popularną w Korei gwiazdkę młodego pokolenia, osiemnastoletnią Lee Ji-eun (zważywszy, że w Korei Lee jest więcej jak u nas Kowalskich i Nowaków, to zbieżność nazwiska z kompozytorem na 99,99% jest absolutnie przypadkowa) ukrywającą się pod pseudonimem IU. Czy Melody of the Wind okazało się hitem w Korei, nie mam pojęcia. Na pewno jest zupełnie przyzwoitą pop-pioseneczką. I przyzwoicie zaśpiewaną, choć akurat ja osobiście jeszcze więcej przyjemności czerpię z patrzenia na tę uroczą młodą Koreaneczkę, niż z jej słuchania. Ale taki już mój fetysz. 😉

Wracając do meritum, wszyscy już słusznie domyślili się, że dzieło pana Lee co najmniej dobrze sprawuje się w obrazie i może zwrócić na siebie uwagę, zwłaszcza fanów muzyki filmowej. Nie jest to może oddziaływanie na miarę najwybitniejszych ścieżek Hisaishi’ego dla Ghibli ale cztery gwiazdki w naszej pięciostopniowej skali należą się bez wątpienia. Score jest tutaj bardzo kolorowy, żywy, melodyjny, energetyczny i wzbogacający film. Dokładnie taki, jaka powinna być kompozycja w filmie dla młodego widza. Jak wiele ścieżek rodem z Azji, dzieło Lee nie grzeszy szczególną oryginalnością. Słychać doskonale, że Koreańczyk mocno wpatrzony był (albo tego od niego oczekiwano) w dominujące na świecie trendy, zwłaszcza w muzykę z animacji rodem z Dreamworks, w mniejszym stopniu z Pixara. Gdybym miał w najprostszy sposób opisać tę ścieżkę powiedziałbym, że jest to połączenie klasycznej stylistyki orkiestrowej z chwytami rodem z muzyki popularnej (perkusja, klawisze, gitara, gitary elektryczne) mogące momentami przynosić skojarzenia z pracami Powella, w mniejszym może stopniu Gregsona-Williamsa czy innych, albo stylistyką łączenia orkiestry z popową (rzadziej jazzową) perkusją i melodyką znaną z lat 70. i wczesnych 80. Oglądając film zdarzyło mi się tez odnieść wrażenie, że Lee w jednej ze scen podpatruje sposób ilustrowania od Giacchino w Ratatuju, zaś w delikatnej, swobodnej instrumentacji utworu siódmego towarzyszącego wędrówce bohaterów przez las, jest coś ze stylistyki Thomasa Newmana. I tego typu „znajomo brzmiących” fragmentów każdy pewnie może odnaleźć więcej, wszystko na całe szczęście zostaje w sferze podobieństw i skojarzeń, nie zaś kopiowania nuta w nutę. Jedynym wyjątkiem jest fragment utworu pierwszego, gdzie Koreańczyk, jak najbardziej zamierzenie oczywiście, wplata przearanżowany znany fragment baletu Czajkowskiego Jezioro Łabędzie. Co jeszcze istotne, w tej muzyce nie ma niemal kompletnie nic azjatyckiego, jest zdecydowanie „zachodnia”. I wcale nie wynika to z tego, że była nagrywana w Pradze (tym razem przez Czeską Narodową Orkiestrę Symfoniczną), tak tę kompozycję po prostu Lee napisał.

Koloryt i pewne stylistyczne lawirowanie, które tak znakomicie pasuje w filmie, na płycie nie wszystkim musi przypaść do gustu. A Lee potrafi szybko przejść z brzmień dramatycznych do humorystycznych, czy z tematyczności do w jakimś stopniu ilustracyjnej, kreskówkowej maniery. Wszystko to jednak odbywa się w spójnych ramach kompozycyjnych. Leafie nie cierpi na powszechną w Azji przypadłość totalnego stylistycznego i brzmieniowego misz-maszu, gdy jeden track potrafi być rozpisany na orkiestrę i chór, a następny na jazzowy czy rockowy band. Całość jest tu wykonywana przez wspomnianą orkiestrę z ewentualnym dodatkiem instrumentów rodem z muzyki pop/rock. I jak dla mnie jej oddziaływanie na płycie jest porównywalne z tym filmowym, jej tzw. „słuchalność” oceniam równie wysoko. Owszem, są tu momenty, które średnio mi podchodzą, gdy daje o sobie znać konwencja lub służalczy względem obrazu charakter kompozycji. Jednak nie dominują one nad resztą a całość jest tak przyjemna i pełna urokliwych motywów, że jestem w stanie przeboleć wszelkie mniej zadowalające fragmenty.

Jeśli zaś chodzi o te fragmenty, które wybijają się w drugą, czyli w tę właściwą, pozytywną, stronę, to przede wszystkim wskazałbym utwory nr 17 i 18. Ich tytuły można przetłumaczyć jako „Konkurs lotu” i to mówi jasno, który moment filmu ilustrują. Są to najbardziej porywające i przepełnione energią momenty partytury, w których najbardziej słychać to, o czym już pisałem, czyli połączenie orkiestry z popową perkusją oraz gitarami. Swoją drogą gitary elektryczne w kulminacji Part I mogą niemalże przywodzić na myśl słynne i niesławne zarazem trzy litery: RCP. Na szczęście dla jednych, na nieszczęście dla innych słuchaczy, Lee podopiecznym Zimmera nigdy nie był i nie miksuje tego wszystkiego w charakterystyczny dla protegowanych Niemca sposób. Orkiestra brzmi jak orkiestra a towarzysząca jej gitara elektryczna jak gitara elektryczna i nie zlewają się ze sobą. Ta sama gitara, popowa perkusja, dynamiczny fortepian i energetyczna sekcja dęta w Part II bardziej niż z RCP kojarzą mi się już ze ścieżkami lat 70. Tego typu dynamiczne fragmenty znajdziemy ponadto w utworze czternastym. Track nr 13 (jego tytuł w tłumaczeniu to „Ucieczka”) oferuje nam action-score w ujęciu bardziej humorystycznym, a z kolei kawałek nr 5 to muzyka akcji z bardziej poważnym, dramatycznym zacięciem.

Obok tych żwawych fragmentów, Lee nieźle sprawuje się też w sferze lirycznej. Tu prym wiedzie temat główny – niespecjalnie eksploatowany, ale można go głównym uznać, tym bardziej że na nim opiera się piosenka. Wyraźnie pojawia się on dopiero w krótkim utworze ósmym, gdzie przedstawi go nam solowy fortepian. W tracku nr 21 zabrzmi nieco popowo, co można uznać za pewne wprowadzenie do następującej po nim piosenki. Jednak moim zdaniem jego najlepszy moment na płycie to finał wspominanego już utworu czternastego, w którym temat rozbrzmiewa w formie epickiej kulminacji. Oprócz niego usłyszymy jeszcze kilka ładnych, ale mniej pamiętliwych motywów, podobać się może przyjemny dla ucha nostalgiczny utwór nr 15 (w tłumaczeniu: „Jesień, one wracają”) z fletem, gitarą i fortepianem i cały liryczno-dramatyczny finał w trackach nr 19 („Matczyna miłość”) oraz 20 („Ostatnie pożegnanie”). A i we wcześniejszych kawałkach można znaleźć niejeden sympatyczny, udany fragment, jednak rozpisywanie się o wszystkich mija się z celem.

Madangeul Naon Amtak jest soundtrackiem z gatunku tych, które na starych soundtrackowych wyjadaczach większego wrażenia raczej nie robią. Nie jest to muzyka ambitna, głęboka, odkrywcza, wytyczająca nowe szlaki… Jak to zresztą często bywa w przypadku partytur z animacji, bo i nie takie są ich cele i założenia. Jeśli, jak to nieco pogardliwie mawia jeden z moich redakcyjnych kolegów (Marek Łach na pewno już domyślił się, że o nim mowa;)), ktoś szuka w filmówce popowych melodyjek, to Leafie jest soundtrackiem dla niego. Śmiało, nie ma się czego wstydzić, ostatecznie nie można non stop wgryzać się w intelektualne głębie kolejnych ścieżek Desplata albo podziwiać techniczną perfekcję Williamsa. Ja tam lubię czasem posłuchać takiej właśnie bezpretensjonalnej, uroczej, melodyjnej, kolorowej ścieżki jak ta z filmu o kurze, która chciała być dzika. Z innych prac z filmów animowanych 2011 chyba najbliżej jej do gregsonowego Arthur Christmas. Rzecz jasna nie ma tu bożonarodzeniowych stylizacji, ale podejście do ścieżki jest mniej więcej podobne, też mamy tu łączenie klasycznej orkiestry z brzmieniem przynależnym bardziej muzyce pop/rock (z tą różnicą, że tutaj nie słychać elektroniki) i atutem obu jest głównie przyjemność ze słuchania. Z tym, że Leafie, a Hen Into the Wild jest moim zdaniem zwyczajnie lepsza, ciekawsza, mniej kliszowa, radości słuchaczowi też daje więcej (mi bynajmniej, bo najwięksi fani Anglika mogą mieć zdanie odrębne) i nieco więcej po przesłuchaniu z niej zostaje w głowie, toteż i wracać częściej chce się do niej.

Na koniec jeszcze krótka refleksja. Czy warto było tyle pisać o ścieżce, na którą pewnie mało kto zwróci uwagę, którą mało kto się zainteresuje i do której mało kto dotrze i to pewnie niezależenie od tego ile dałbym gwiazdek pod recenzją? Myślę, że tak. Oczywiście miłym faktem samo w sobie jest zawsze samodzielne odkrycie czegoś innego, wyłowienie fajnego soundtracku, gdy wokół wszyscy recenzują jedne i te same scory z Hollywoodu. Przede wszystkim jednak zawsze jest szansa, że dzięki obecności tego tekstu na filmmusic.pl, ktoś dotrze do do muzyki albo do filmu i będzie przynajmniej jednym bądź drugim usatysfakcjonowany. I tego wszystkim Czytelnikom życzę.

Najnowsze recenzje

Komentarze