W przeciwieństwie do producentów, słuchacze tracą już powoli zaufanie do Remote Control Production i wszystkiego, co związane jest z tą grupą. Z wielkim sceptycyzmem podchodzi się obecnie do kolejnych PR-owych zagrywek Hansa Zimmera i na równej stopie traktować się zaczyna większość jego adeptów. Jakby na przekór panującym nastrojom, a zarazem z wielkim dystansem do tego medialnego cyrku, Henry Pryce Jackman, nie językiem, ale ciężką pracą umacnia swoją pozycję w branży muzyki filmowej. I choć brakuje mu doświadczenia i często korzysta jeszcze z kolektywu produkcyjnego Hansa Zimmera, to bez wątpienia rośnie on na nową siłę w RCP. Rok 2011 pokazał, że ten świeżo upieczony kompozytor całkiem nieźle radzi sobie z dużymi hollywoodzkimi produkcjami, aczkolwiek jego warsztat muzyczny wymaga jeszcze oszlifowania, a wyobraźnia uwolnienia od narzuconych przez Zimmera schematów. Do takich mniej więcej wniosków dojść można po przesłuchaniu soundtracku X-Men: Pierwsza klasa oraz ilustracji muzycznej bardzo luźnej adaptacji znanej nam baśni, Kot w butach.
W gruncie rzeczy obraz Chrisa Millera, poza tytułową postacią, niewiele ma wspólnego z rzeczoną baśnią. Cały film to jeden wielki pastisz różnych bajek i kolaż opowiadań przypominających w swej konwencji kultową już serię Shreka. To tam właśnie zadebiutowała postać Kota w butach i idąc na fali nastrojów, postanowiono zatroszczyć się o kolejną historię, tym razem skupioną wokół wydarzeń z życia rudego futrzaka. Pomimo dobrych chęci studia oraz usilnych starań animatorów, nie udało się stworzyć hitu na miarę wspomnianego wcześniej Shreka. Owszem, Kot w butach ma swoje wspaniałe momenty, kiedy bawimy się naprawdę przednio, niemniej film Millera z pewnością nie zapisze się w annałach historii animacji jako coś wybitnego. Zestawienia box office są tego żywym przykładem. Co zatem jest przyczyną tego drobnego rozczarowania? Obstawiałbym na niezbyt absorbującą fabułę, ponieważ stronie technicznej nie mam absolutnie nic do zarzucenia (animacje i efekty 3D, jak rzadko kiedy zdają tutaj swój egzamin). Rola muzyki w filmie również nie pozostawia większych wątpliwości. Henry Jackman doskonale wczuł się w temat i tak samo, jak koledzy z ekipy filmowej, postanowił zabawić się w kuglarza mamiącego widownię, wydawać by się mogło, rozrywką wysokiej próby.
Jeżeli zatem doskonała znajomość gatunku i umiejętność korzystania z tej wiedzy jest miarą skuteczności działań kompozytora, to nie mam najmniejszych wątpliwości, że Henry Jackman zalicza się do grona najbardziej efektywnych twórców RCP. Tworząc partyturę do X-Men: Pierwsza klasa dał temu wyraz sięgając nie tylko do klasycznych w hollywoodzkim rozumieniu, brzmień, ale zdobył się również na kilka dosyć kontrowersyjnych zabiegów, m.in. dubstepowy wobble. Natomiast w ścieżce dźwiękowej do Kota w butach zgrabnie żongluje swoją wiedzą na temat animacji, co w gruncie rzeczy nie powinno dziwić. Kilkukrotne bowiem podejmował się tego typu projektów i jak widać przyniosło to swoje wymierne skutki. Oczywiście złośliwi mogliby powiedzieć, że istnieje coś takiego, jak wytyczający kierunek pracy „temp track”. Racja, Jackman dopuścił się dwóch frapujących parafraz, o czym szerzej opowiem w dalszej części tekstu. O ile zatem naszą ocenę ograniczymy póki co do ścisłych ram filmowych, to muszę przyznać, że Brytyjczyk wywiązał się ze swojego zadania należycie. Dał widowni skupić się na obrazie, a gdy trzeba było podratować niezbyt klejącą się fabułę, lub zaakcentować obecność muzyki w scenach akcji, nie omieszkał wyprowadzić jakąś chwytliwą i rytmiczną melodię. Tyle jeżeli chodzi o film. Trochę inaczej wyglądała będzie sytuacja, gdy zajrzymy na album soundtrackowy…
A tam już na wstępie czeka nas niemałe zaskoczenie, zaskoczenie tym, jak śmiało na tapetę brana jest twórczość Jamesa Hornera. A Bad Kitty to wypisz wymaluj pastisz partytur do ekranizacji przygód Zorro. W sumie można było się tego spodziewać. Ileż to razy filmowcy i animatorzy odwoływali się do tych ikon, a użyczający głosu głównemu bohaterowi, Antonio Banderas, parodiował swoją wcześniejszą rolę? Wszystko to sprawia, że muzykę Jackmana przyjmujemy raczej z uśmiechem na twarzy. Dynamiczna orkiestra z solową trąbką wygrywającą patetyczne fanfary, obecność gitar akustycznych i charakterystycznych instrumentów perkusyjnych… To wszystko tworzy w nas przeświadczenie, że uczestniczymy w jakiejś interesującej przygodzie. Dwie minuty później, jakby potwierdzając wcześniejsze odczucia, rzucani jesteśmy w wir kolejnych inspiracji kompozytora. Wspaniałym zabiegiem, zarazem ukłonem w kierunku twórczości Ennio Morricone, było nawiązanie do jego unikalnego stylu ilustracji spaghetti-westernów (One Leche). I jak po takim miłym wstępie nie narobić sobie apetytu na więcej? Z całą świadomością, że mamy do czynienia z raczej mało oryginalnym tworem, słuchamy więc dalej…
I niestety już po kilku minutach przekonujemy się, że partytura Jackmana wodzi nas nieco za nos – mami kilkoma wspaniałymi momentami, aby po chwili rzucić na pastwę mało absorbującej muzyki tła. Muzyki, która w przypadku animacji jest co prawda lekka, ale nie pozbawiona zabiegów dźwiękonaśladowczych. Zbyt mocne przywiązanie do treści filmowych, sprawia, że historie z lat młodzieńczych Kota i Humpty Dumpty’ego nie robią większego szału. Wyjątek stanowią fragmenty akcji, gdzie heroiczna fanfara genialnie splata się z tematem grozy (The Wagon Chase). Rozwinięciem tej myśli w dalszej części partytury będzie nie stroniąca od wartkiej, doskonale zorkiestrowanej muzycznej akcji, oprawa finalnej konfrontacji (The Great Terror). Nie najgorzej zaprezentuje się także utwór ilustrujący scenę ucieczki z zamku – Golden Goose of Legend. Niestety dynamika zmian nastrojów oraz skrajne podporządkowanie muzyki dziejącym się na ekranie wydarzeniom stłumi nieco potencjał kryjący się w niektórych frazach utworu.
Pocieszającym wydaje się natomiast fakt, że nie zmarnowano potencjału drzemiącego w umiejscowieniu akcji filmu. Do łask powrócił słynny gitarowy duet, Rodrigo y Gabriela, których wysiłek, skądinąd niedoceniony, mogliśmy podziwiać pół roku wcześniej w upodlonej ścieżce dźwiękowej do czwartej części Piratów z Karaibów. Dwa proponowane przez meksykański duet utwory z ich solowych płyt (Diablo Rojo oraz Hanuman), to doskonała porcja świetnie wykonanej latynoskiej muzyki zdobiącej ciekawe, moim zdaniem, taneczne sceny filmowe. Do innych ciekawostek zaliczyć możemy również popowy aranż tematu przewodniego partytury, który pojawia się pod koniec płyty. Biorąc pod uwagę panującą w RCP niepokojącą modę na promowanie soundtracków różnymi tandetnymi popowymi lub klubowymi remiksami, The Puss Suite wydaje się nawet interesującym, wpadającym w ucho tworem.
I w ten oto sposób 65 minut ścieżki dźwiękowej do Kota w butach upływa jak z bicza strzelił… Oczywiście pod warunkiem, że odrobiliśmy wcześniej pracę domową ze znajomości filmu Chrisa Millera, gdyż jak wiele podobnych gatunkowo ścieżek, tak i ta uzależniona jest od swojego kontekstu. Owszem, spora część materiału broni się sama, niemniej soundtrack byłby w moim mniemaniu o wiele bardziej atrakcyjny, gdyby materiał na nim zawarty poddano gruntownemu montażowi, pozbyto się nic nie wnoszącego do treści underscore i zamknięto wszystko w dynamicznym 45-minutowym albumie. Żaden, nawet najbardziej drastyczny montaż nie ukryje jednak oczywistych wad tej kompozycji, wśród których największą jest chyba słaba oryginalność. Rozumiejąc niejako intencje twórców tego filmu i konieczność podporządkowania się Jackmana tym wytycznym, nie obniżam aż tak bardzo tej noty. Ocena pozostaje zatem w gruncie rzeczy taka sama, jak za inną ubiegłoroczną pracę tego kompozytora – X-Men: Pierwsza klasa.