Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Segun Akinola

Doctor Who (sezon 12)

(2020)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 10-05-2020 r.

„Ryzyk-fizyk” oraz „kuć żelazo póki gorące” – te dwa powiedzenia idealnie podsumowują ruch, jaki wykonała stacja BBC po odejściu Stevena Moffata ze stanowiska showrunnera serialu Doctor Who. Zmiany w obsadzie o raz w ekipie realizującej ten kultowy periodyk opłaciły się. Tak przynajmniej pokazują statystyki oglądalności, które wystrzeliły po premierze pierwszego odcinka 11 sezonu. Każdy kolejny był już jednak równią pochyłą. Natomiast to, co twórcy zaserwowali widzom w dwunastej serii przygód Doktora, pokazuje, że potencjał pomysłu był tylko chwilowy. Ot ciekawostka, która rozpaliła momentalnie widzów i szybko zamieniona została na kolejne odgrzewanie starych kotletów. Dosłownie, ponieważ trudno w ramach dziesięcioodcinkowego sezonu znaleźć choćby jeden, który byłby w stanie zainteresować swoją treścią. Tradycyjnie powracają kluczowi antagoniści, a towarzysze podróży Doktora w dalszym ciągu ni grzeją ni ziębią. Dokąd to wszystko zmierza? Niech odpowiedzią na to pytanie będzie finał ostatniego odcinka, który stawia pod znakiem zapytania to skrzętnie budowane uniwersum. „Sztuka dla sztuki” – to powiedzenie będzie synonimem dwunastej serii Doctora Who. To samo można powiedzieć o ścieżce dźwiękowej stworzonej na potrzeby tego serialu.



Po odejściu Moffata, ze stanowiskiem kompozytorskim pożegnał się również Murray Gold, który podarował Doctorowi Who dziesiątki godzin świetnej, barwnej i bardzo rozbudowanej pod względem tematycznym, muzyki. Jego miejsce zastąpił Segun Akinola i już na wstępie pokazał, że nie ma zamiaru iść utartym przez Golda szlakiem. Zresztą nowa seria znacząco odbiegała od tego, co oferowało dziesięć poprzednich. Ścieżka dźwiękowa wytraciła więc sporo ze swojej pompatyczności i przerysowanej dramaturgii, a w ich miejsce wkradła się… przewidywalność. Akinola co prawda musiał pozostać przy wizytówce serialu – temacie z czołówki – ale pozostała treść oprawy muzycznej była już wyprawą w niezbadane przez tytułowego Doktora rejony. Miejsca, gdzie organiczne, orkiestrowe granie jest tylko uzupełnieniem dla licznych eksperymentów z elektroniką. Dynamizowanie muzyki za pomocą pulsujących sampli, ocierając się przy tym o filozofię tworzenia z kuźni „talentów” Hansa Zimmera stało się celem samym w sobie. Bo o budowaniu muzycznej narracji czy chociażby tematycznej więzi z bohaterami i miejscami toczącej się akcji nie było już mowy. Czy najnowsza seria zmienia coś pod tym względem?



Wręcz przeciwnie. Pogłębia poczucie zamknięcia się kompozytora w ramach pewnej opracowanej odgórnie koncepcji. I choć kolejne wątki dostarczają nowych bodźców do zabawy ze stylami oraz instrumentarium, można odnieść wrażenie, że Akinola czyni to bardzo powściągliwie. Wyjątek stanowią odcinki inicjujące dwunastą serię. Konwencja szpiegowska w jakiej zostały one zamknięcie (przynajmniej na wstępie) skłoniły kompozytora do sięgnięcia po sprawdzone orkiestrowo-jazzowe rytmy w standardzie, jaki kino szpiegowskie praktykuje od wielu już dekad. Przewrotna nazwa odcinka Spyfall jest już zresztą najlepszą wskazówką w jakim kierunku poszedł kompozytor. Aczkolwiek nie do końca podporządkował się temu modelowi. Problemem tworzonych przez Akinolę ścieżek dźwiękowych jest to, że zbyt szczelnie wypełniają one filmową przestrzeń. Nawet gdy nie ma takiej potrzeby, w tle sączy się zazwyczaj jakieś pulsujące, elektroniczne tło. To sztuczne budowanie dynamiki porównałbym z tym, co w końcowych seriach 24 godzin prezentował najwyraźniej znudzony już tym serialem, Sean Callery. Różnica między nim, a Akinolą jest taka, że ten drugi potrafi się jeszcze „włączyć” do gry, kiedy sytuacja tego wymaga. I tak oto elektroniczne tło przeplatane jest z nieźle aranżowaną symfoniką, solówkami smyczkowymi, czy też partiami wokalnymi. W warunkach serialowych sprawdza się to całkiem nieźle, choć bez efektu „wow” adekwatnego dla kompozycji Murraya Golda. Nie można jednak nie odnotować pewnego spadku poziomu względem serii jedenastej. Szok poznawczy wynikły ze zmiany stylistyki ustąpił. Pozostało wiec skrupulatne rozliczanie kompozytora z jego podejścia do serialu. A można odnieść wrażenie że te jest miejscami ambiwalentne.


Nie dziwne więc że i stosunek słuchacza do ewentualnego soundtracku jest taki sam. Może nawet i mniej przychylny, bo wydawcy z Silva Screen znów uraczyli nas aż nazbyt rozbudowaną selekcją utworów ze wszystkich odcinków tej serii. Wypełnione po brzegi muzyką dwa krążki stawiają przed słuchaczem ponad dwu i półgodzinne słuchowisko, z którego spokojnie można by było wyodrębnić solidne trzy kwadranse wartego uwagi materiału. Reszta jest tylko niezobowiązującym, wręcz udręczającym tłem, przez które być może niejeden odbiorca przedwcześnie zakończy swoją przygodę z soundtrackiem.



Nie zrobi tego od razu. Pierwsze minuty stoją pod znakiem łatwo wpadających w ucho, nasączonych przygodą oraz akcją, kawałków. Owszem, biorących w obroty wszystko, czym filmu o Jamesie Bondzie stoją, ale w otoczeniu typowej dla Akinoli, elektronicznej architektury. Problemy pojawią się wraz z nastaniem oprawy muzycznej do trzeciego epizodu. Symfonika idzie w odstawkę, a pierwszeństwo głosu udzielane jest smętnej, choć atmosferycznej elektronice. I niestety większość muzyki zawartej na tych dwóch krążkach będzie przemawiać w podobnym stylu. Okazjonalne cytowanie tematu nowego Doktora oraz uciekanie się do wokaliz czy smyczkowych solówek nie zmazują poczucia tkwienia w jakimś stylistycznym, muzycznym letargu. Tym bardziej jest to zastanawiające, gdyż część z tych tekstur pojawia się w odcinkach gdzie zarówno bohaterowie, jak i sceneria aż proszą się o bardziej klasyczne podejście (np. o Nikoli Tesli). Ten błąd próbuje troszeczkę naprostować historia Brendana z dwuczęściowego finału serii. Ale pojawiający się obok niego wątek Cybermanów, to kolejny powrót do syntetycznych brzmień wzbogaconych charakterystycznym, „garażowym” brzmieniem perkusji. Kończąc więc tę nierówną walkę z aż nazbyt równym, monotonnym wręcz materiałem, po raz kolejny częstowani jesteśmy aranżem tematu przewodniego – tym razem z końcówki epizodu Ascension of the Cybermen.



Słuchając tego soundracku można odnieść wrażenie, że Segun Akinola, to taki ukryty Cyberman. Niby kusi nowym doświadczeniem, ale w gruncie rzeczy proces asymilacji wieńczony jest włączeniem do kolektywu, wyzbyciem się emocji i pasji, jaką zawsze przemawiały ścieżki dźwiękowe do Doctora Who. Owszem, sezon jedenasty był intrygującą ciekawostkę pokazującą, że nie należy obawiać się radykalnych zmian. Jednakże na nic to się zda, jeżeli nie będzie to podparte konsekwentnym poszukiwaniem nowego, eksperymentowaniem. A tego zdecydowanie zabrakło w dwunastej serii Doctora Who. Jeżeli kiedykolwiek powstaną kolejne (a zapewne powstaną), może warto byłoby się zastanowić nad kolejnymi zmianami. Jeżeli nie personalnymi, to może chociażby stylistycznymi?


Inne recenzje z serii:

  • Doctor Who (sezon 1 i 2)
  • Doctor Who (sezon 3)
  • Doctor Who (sezon 4)
  • Doctor Who (sezon 5)
  • Doctor Who (sezon 6)
  • Doctor Who (sezon 7)
  • Doctor Who (sezon 8)
  • Doctor Who (sezon 11)
  • Doctor Who: Series 4 – The Specials
  • Doctor Who: A Christmas Carol
  • Doctor Who: The Day of the Doctor & The Time of the Doctor
  • Doctor Who: The Doctor, The Widow and the Wardrobe & The Snowmen
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze