Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Segun Akinola

Doctor Who (sezon 11)

(2019)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 13-07-2019 r.

Doctor Who to jeden z tych fenomenów telewizji, który trudno racjonalnie wyjaśnić. Widowisko, które miało swoje początki jeszcze w latach 60 minionego stulecia, od niemalże początków swojej bytności wywołuje skrajne emocje. Jedni podchodzą do niego, jak do taniej rozrywki, inni cenią sobie wielki dystans z jakim twórcy opowiadają przygody słynnego Doktora. Dokonany kilkanaście lat temu reboot, dający współczesne spojrzenie na historię Władcy Czasu wywoływał jeszcze większe emocje. Niemniej wielkie zainteresowanie wśród widzów niosły ten projekt przez kolejne odsłony i wcielenia, aż do krytycznego dla serialu roku 2017. Wtedy też zaczęły się pojawiać pierwsze pęknięcia na tym, wydawać by się mogło, monolicie. Kolejni aktorzy odmawiali udziału w jedenastej serii, a jakby tego było mało, w odstawkę poszedł również główny showrunner i producent reboota, Steven Moffat. Dokonano solidnej reorganizacji w zespole kreatywnym, tym samym zmieniając podejście do podejmowanego dzieła. Niczym nieskrępowana rozrywka zeszła na dalszy plan, a całe przedsięwzięcie stało się areną do walki o parytety i równouprawnienie. Swoją przygodę z tym serialem skończyłem tak szybko, jak tylko zaczęła męczyć mnie okropnie toporna kreacja głównej bohaterki tworzonej przez Jodie Whittaker, ale siłą rozpędu śledziłem to, co dzieje się w muzyce serialu, bo mimo wszystko, trzeba przyznać, że radykalne zmiany przysłużyły się w pewnym stopniu tej płaszczyźnie opisywanej produkcji.



Wraz z odejściem Moffata oraz po solidnej reorganizacji w strukturach twórczych, dotarła do nas informacja o pożegnaniu się z serią Murraya Golda – autora ścieżki dźwiękowej. Człowieka, który przez dziesięć sezonów odpowiedzialny był za kreowanie duszy tego nietuzinkowego widowiska. W tym czasie dał się poznać jako dobry symfonik z nieprzeciętną wyobraźnią tematyczną i dosyć sporym warsztatem oraz odwagą do eksperymentowania z różnego rodzaju stylami i formami wyrazu. Innymi słowy zapewniał serialowi oraz odbiorcy kawał solidnej, barwnej rozrywki. Niemniej wraz z upływem czasu dało się odczuć przysłowiowe zmęczenie materiału. Melodyka traciła na jakości, a zestaw serwowanych rozwiązań zdawał się oscylować wokół sprawdzonych metod. Apogeum tego zmęczenia była dziewiąta i dziesiąta seria, gdzie próżno było szukać rzucających się w ucho highlightów. Coś co było niegdyś siłą nośną widowiska zaczęło powoli stawać się niezobowiązującym tłem z ledwością radzącym sobie z ilustratorskimi powinnościami. Dlatego też informację o odejściu Golda przyjąłem z pewnego rodzaju ulgą, ale i obawą o następstwo. Obawa była słuszna, bowiem projekt powędrował na ręce kompozytora, o którym statystyczny miłośnik muzyki filmowej miał prawo nic nie wiedzieć. Angaż Seguna Akinoli wydawał się kolejną odsłoną walki z segregacją rasową, bo dotychczasowe CV Brytyjczyka nie sugerowało wielkich kompetencji do poradzenia sobie z tak rozbudowanym widowiskiem. Kilka dokumentów, gier komputerowych i mnóstwo krótkometraży – taki był dotychczasowy dorobek twórczy Seguna. Cóż, w całej tej litanii zawodów, jakie zaserwowała fanom Doctora Who jedenasta seria, akurat ścieżka dźwiękowa okazała się miłym zaskoczeniem.



Showrunnerzy już na etapie poszukiwania nowego kompozytora chcieli zerwać z dotychczasową stylistyką, zapewnić serialowi rollercoaster, ale w bardziej subtelnym, adekwatnym do kobiecego wcielenia Doktora, wydaniu. Akinola dał się poznać jako dosyć elastyczny twórca sprawnie radzący sobie z elektroniką oraz różnego rodzaju solówkami instrumentalnymi. Najwięcej wątpliwości dostarczała efekciarska część serialu, która zazwyczaj była areną do wyprowadzania potężnej, ociekającej patosem, symfoniki. I choć Akinola ostatecznie udowodnił, że orkiestry się nie boi, to jednak o pompatyczności w zestawieniu do tego, co serwował nam Murray Gold, raczej mogliśmy zapomnieć. Gęsta, orkiestrowa faktura przerzedzona została różnego rodzaju elektronicznymi wypełniaczami, a toporne perkusyjne granie zastąpiono bardziej elastycznymi loopami. Zmiana stylistyki pociągnęła za sobą również zmianę optyki patrzenia na samą rolę muzyki w filmie. Przestała ona zalewać serial przesadną dramaturgią, skupiając się na eksponowaniu jej kluczowych elementów. I choć większość utworów przypominać może randomową, mainstreamową oprawę muzyczną tworzoną dla współczesnego filmu akcji / dramatu, to jednak warto docenić przełożenie siły ciężkości emocjonalnej cząstki oprawy muzycznej na różnego rodzaju solówki – smyczkowe, wokalne, etniczne… Ścieżka dźwiękowa mieni się barwami i odcieniami, które Murray Gold obchodził szerokim łukiem. Zmiany „in plus” dało się również zanotować w tak pozornie mało znaczącej kwestii, jak akustyka i realizacja nagrania. Dotychczas tworzony, a masakrowany przez twardą kompresję, materiał muzyczny, stał się teraz bardziej… eteryczny, zrównoważony pod względem ilości wykorzystanych środków i rozmieszczenia ich w panoramie przestrzennej. Do tego dochodzi również zbilansowany miks i mastering wydobywający z nagrania wszystkie niuanse, a nie (jak dotychczas) decybele. Wszystko to sprawia, że o debiucie czarnoskórego kompozytora „znikąd” można wypowiadać się, jako o pewnego rodzaju sukcesie. Może nie spektakularnym, bo mimo wszystko brakuje większej „siły rażenia” czy odwagi w stawianiu przysłowiowej kropki nad „i” w bardziej dynamicznych scenach. Niemniej jednak zarówno warstwa tematyczna, wykonawcza, jak i brzmieniowa wydają się satysfakcjonujące. Czy równie satysfakcjonująco prezentuje się to wszystko w oderwaniu od obrazu?


Co do tego można mieć pewne wątpliwości, choć w porównaniu z ostatnimi kompozycjami Golda, można powiedzieć, że jest o niebo lepiej. Rynkowa absencja muzyki do sezonu 10 poprzedzona była bowiem chyba najbardziej kuriozalnym wydaniem w historii tego periodyku – czteropłytowym kolosem eksponującym wątpliwą w treści oprawę muzyczną z dziewiątej serii. Segun Akinola a nade wszystko wydawcy z Silva Screen Records podeszli do sprawy z nieco większym rozsądkiem, aczkolwiek szczelne wypełnienie dwóch krążków w przypadku tak skonstruowanej muzyki również może budzić sporo pretensji ze strony odbiorców. Tak skonstruowanej, czyli jak?



Pozwalając elektronice przejmować inicjatywę i tworząc na jej bazie pulsujące, snujące się tekstury z okazjonalnie pojawiającymi się solówkami, Segun wykreował co prawda hipnotyczną, sprawnie obsługującą obraz, muzykę. Ale jej walory estetyczne porównywalne są do statystycznego, mainstreamowego scoru akcji – satysfakcjonuje tylko do pewnego czasu. Później nadmiar powtarzalnego, mało rozwojowego materiału, zaczyna po prostu nużyć. Liczne przestoje i wkradająca się w treść apatia stają się przykrą rutyną i jedynym sensownym przeciwdziałaniem jest bardziej restrykcyjna selekcja utworów, do których warto powracać.



A warto wracać chociażby do odświeżonej wersji tematu przewodniego z czołówki i napisów końcowych. Również do motywu jaki Segun stworzył na potrzeby kolejnego wcielenia Doktora. Pozornie mało elastyczny, ostatecznie okazuje się świetnym kompanem zarówno tej bardziej emocjonalnej cząstki oprawy muzycznej, jak i utworów akcji. I tradycyjnie, jak w przypadku poprzednich soundtracków, uwaga odbiorcy oscylować będzie wokół materiału z poszczególnych epizodów. Nie oszukujmy się, niektóre odcinki są tylko antraktami (zapchajdziurami) przed kolejną porcją objechanych pomysłów twórców. I tak też jest w muzyce, która może się okazać atrakcyjna (nośna) w kontekście takich epizodów, jak The Tsuranga Conundrum czy The Battle of Ranskoor Av Kolos. Jeżeli zaś chodzi o ciekawostki wykonawcze, to największą uwagę przykuwa Demons of the Punjab ze wschodnimi wokalizami i instrumentacjami. Pozostałe utwory to już sinusoida miotająca odbiorcę od chwilowego entuzjazmu / zaskoczenia formą i treścią, aż do znużenia nadmiarem apatycznych, elektronicznych tektur.



Gdybym miał jakikolwiek wpływ na konstrukcję tego albumu, to skróciłbym go do jednego krążka. Połączenie utworów w suity eksponujące materiał poszczególnych epizodów byłby tu najlepszym rozwiązaniem – tym bardziej, że większość kawałków zamyka się w obrębie podobnych środków muzycznego wyrazu. Mimo wszystko, to co otrzymujemy przy okazji jedenastego sezonu Doctora Who jest na pewien sposób lepsze niż wymęczone ilustracje, jakie serwował nam jeszcze rok wcześniej, Murray Gold. Obawiam się jednak, że zmiany te bardziej docenią widzowie periodyku, aniżeli miłośnicy odsłuchiwania ścieżek dźwiękowych w domowym zaciszu. Proponowane przez Silva Screen słuchowisko jest bowiem w dalszym ciągu produktem kierowanym do wąskiego, fanowskiego grona odbiorców.

Inne recenzje z serii:

  • Doctor Who (sezon 1 i 2)
  • Doctor Who (sezon 3)
  • Doctor Who (sezon 4)
  • Doctor Who (sezon 5)
  • Doctor Who (sezon 6)
  • Doctor Who (sezon 7)
  • Doctor Who (sezon 8)
  • Doctor Who (sezon 11)
  • Doctor Who (sezon 12)
  • Doctor Who: Series 4 – The Specials
  • Doctor Who: A Christmas Carol
  • Doctor Who: The Day of the Doctor & The Time of the Doctor
  • Doctor Who: The Doctor, The Widow and the Wardrobe & The Snowmen
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze