Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Murray Gold

Doctor Who: The Day of the Doctor & The Time of the Doctor

(2013)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 24-12-2015 r.

Nie da się prostymi słowami wytłumaczyć fenomenu Doctora Who. Na pewno prostej odpowiedzi nie uzyskamy od Brytyjczyka, który zapytany, co widzi w tej lichej rozrywce, zapewne odpowie, że Amerykanie mają swoje Gwiezdne Wojny, a oni Doctora Who. Nie da się ukryć, że poziom powszechnego zainteresowania tematem jest duży, czego dowodzi 50-letnia tradycja. Właśnie ten znaczący jubileusz stał się powodem, by po raz kolejny złamać ramówkę produkującej tę serię BBC i zaprezentować wyjątkowy odcinek specjalny – The Day Of The Doctor.

Wszelkiej maści rocznice, czy jubileusze, to w gruncie rzeczy sentymentalna podróż wstecz – próba spojrzenia na dotychczasowo wypracowaną spuściznę, by się trochę powzruszać, ale i wzbudzić poczucie pewnej ciągłości. Niezwykle ciężko byłoby to czynić cofając się aż do lat 60-tych, dlatego punktem wyjścia w tworzeniu scenariusza tego specjalnego odcinka było zebranie jak największej ekipy spośród osób pojawiających się w nowej odsłonie Doktora. Wszystkie trzy jego wcielenia, towarzyszące mu dziewczyny oraz budzący największą grozę przeciwnicy. Nie obyło się i bez ikonicznych miejsc. Oto bowiem akcja przenosi się w pewnym momencie na rodzinną planetę Doktora – Gallifrey. Jest również wątek historyczny z brytyjską flagą w tle, trochę absurdu, humoru i dużo, dużo akcji. I mimo wielu głupot, jakich dopuścili się scenarzyści, by dopiąć fabułę, jest to w dalszym ciągu przaśna rozrywka. Rozrywka, której motorem napędzającym jest dobrze wpasowana w retorykę serialu, ścieżka dźwiękowa.

Autorzy współczesnej wersji Doctora Who nie mogliby celebrować 50-tej rocznicy bez tak znaczącej persony, jak Murray Gold. Autor oprawy muzycznej do wszystkich sezonów i odcinków świątecznych wydawał się jedynym słusznym rozwiązaniem na ścieżkę dźwiękową rocznicowego specjału. Tym bardziej, że jako jedyny mógł na poczekaniu wniknąć w całą paletę tematyczną, a jest ona przeogromna. Punktem wyjścia okazała się jednak współczesna, jedenasta odsłona Doktora. To właśnie postępowanie tej postaci uruchamia cały łańcuch wydarzeń, więc naturalnym było zilustrowanie filmu właśnie z perspektywy pełnego obaw i poczucia winy bohatera. Właśnie ów moralny aspekt popełnionej zbrodni w imię większego dobra jest tematem przewodnim Dnia Doktora. Dlatego też w ścieżce dźwiękowej do ponad godzinnego specjału funkcjonuje sporo smutnej, melancholijnej liryki. Jest też ciepła w wymowie muzyka, bo przecież spotkanie trzech wersji tej samej postaci siłą rzeczy musiało zaowocować komicznym sprzężeniem zwrotnym. No ale to, na co wszyscy miłośnicy przygód Doktora czekali najbardziej, to wartka, niczym nieskrępowana (nawet logiką) akcja. I w takowym właśnie środowisku najlepiej odnajduje się Murray Gold.

Niestety miłośnicy delektowania się muzyką filmową w oderwaniu od obrazu musieli czekać ponad rok na rynkową premierę soundtracku. Wydała ją tradycyjnie wytwórnia Silva Screen, która korzystając z okazji opublikowała również ilustrację do świątecznego dodatku wyemitowanego równo miesiąc po jubileuszowym – The Time Of The Doctor. Niemalże kompletny materiał z obu widowisk trafił na dwa osobne krążki. O ile zatem jestem w stanie zrozumieć sztywny podział na materiał z poszczególnych epizodów, o tyle nie do końca jest mi wiadome, czemu brytyjska wytwórnia nie postąpiła, jak w przypadku dwualbumu ze świątecznymi dodatkami The Snowmen oraz The Doctor, The Widow and The Wardrobe. Jak się bowiem okaże, to nie powielająca schematy treść, ale długość tego doświadczenia soundtrackowego będzie jego największą bolączką.

Początki wydaja się jednak bardzo zachęcające. Agresywne, budowane na rockowych i elektronicznych środkach I.M. Foremna i zawadiackie Will There Be Cocktails? otwierają znane nam już eksperymentalne horyzonty w warsztacie Brytyjczyka. Dopełnieniem tego obrazu jest stylizowany na rockową fanfarę temat jedenastego Doktora, It’s Him (The Majestic Tale). I na tym właściwie kończymy przygodę z eksperymentatorstwem brzmieniowym, choć tempa nie zwalniamy. Oto bowiem przed nami ilustracja epickiej bitwy na Gallifrey oparta na klasycznych, mocno eksponujących dęciaki marszach. Możemy je usłyszeć w dwóch monumentalnych utworach: He Was There oraz No More. Niespełna 10 minut – tyle dokładnie trwa nasza fascynacja kompozycją. Niestety każda kolejna minuta udowadnia, że do materiału należało podejść z większą selektywnością.

Gdy akcja przenosi się w czasie, a przed nami pojawia się pierwsza wersja Doktora targana przez wątpliwości nad czynem, który zamierza popełnić, by ratować Gallifrey, wtedy wkraczamy w długi i niezbyt łatwy materiał o charakterze stricte funkcjonalnym. Underscore przeplata się z melancholijną liryką słyszaną w Who Are You? Oczywiście dosyć często powracać będziemy do bardziej dynamicznych zrywów, z których najbardziej wartymi zapamiętania jest oprawa muzyczna do scen z szesnastowiecznej Angli (m.in. Nice Horse). To tam właśnie spotykają się trzy wersje Doktora, co jest idealną płaszczyzną do wyprowadzania ironicznej, komediowej ilustracji. Równie lekkim piórem komponowane są sceny akcji nie stroniące, mimo historycznej scenerii, od elementów elektroniki (Rescue the Doctor). I tak oto, niczym na rollercoasterze przeprawiamy się przez wyżyny i niezbyt chwytliwe niziny warsztatu Brytyjczyka. Zmierzając oczywiście do epickiego finału.

Epickiego przynajmniej w teorii, bo oczekiwanie na konfrontacje rozwlekane jest w nieskończoność. Gdy już jednak ramię w ramię trzy wersje Doktora stają do walki z groźnym przeciwnikiem, Murray Gold postanawia pójść po linii najmniejszego oporu wyprowadzając rytmiczne ostinato ( This Time There’s Three of Us). Dopiero końcówka przynosi nam potężną, wspartą rockowym brzmieniem tematykę. Nieco bardziej klasyczną w wymowie interpretacją tegoż motywu ( Song for Four/Home) jesteśmy również odprowadzani do napisów końcowych. W ten oto sposób kończymy przygodę z ilustracją do Dnia Doktora. Niewątpliwie ciekawą, choć niezbyt fortunnie zaprezentowaną przez wydawców. Dalej jest już tylko lepiej.

Drugi krążek dedykowany jest bowiem świątecznemu specjałowi z 2013 roku – The Time Of The Doctor. Odcinek ten jest o tyle ważny w kontekście dalszych przygód Doktora, ponieważ właśnie tam zostaje zaprezentowana jego nowa odsłona – tym razem grana przez Petera Capaldi. Dosyć interesująca fabuła stawia ten epizod w gronie najciekawszych dodatków, jakie wyprodukowane zostały od początku emitowania nowej wersji serii. Tytułowy bohater odbiera więc sygnał S.O.S. z odległej planety, która okazuje się miejscem, gdzie kiedyś umrze. Problem w tym, że sygnał ten odbiera również wiele innych cywilizacji – w tym najwięksi wrogowie Doktora, czyli Cybermani oraz Dalekowie. Władca Czasu postanawia bronić mieszkańców tego globu, a dokładnie miasteczka Christmas, przed zakusami wrogo nastawionych nacji. Pomaga mu oczywiście wierna towarzyszka, Clair.

Świąteczne dodatki Doctora Who to idealna okazja, by odstawić eksperymentatorski warsztat na bok i pobawić się kwiecistą, hollywoodzką symfoniką. – instrumentarium wzbogaconym o tak wymowne elementy, jak dzwoneczki, czy miękkie żeńskie chóry. Także i tym razem Murray Gold stawia przed nami ciepłą, choć nie pozbawioną elementów grozy ilustrację, gdzie nie brakuje zarówno niczym nieskrępowanej rozrywki, jak i troszeczkę bardziej zakorzenionego w rzeczywistości filmowej underscore.

Od takowego zaczynamy naszą przygodę z niespełna 40-minutowym soundtrackiem. Wyprowadzana pod koniec The Message fanfara otwiera nas na pełną wigoru, nie stroniącą od slapstickowych wstawek oprawę muzyczną. Szczególnie wymowne pod tym względem jest The Dance of the Naked Doctor bardzo mocno zakorzenione w familijnych produkcjach Jamesa Hornera. Słuchacz zaznajomiony z poprzednimi ścieżkami dźwiękowymi z tej serii na pewno bardzo miło odkrywał będzie tematyczne smaczki kryjące się w niepozornej treści. Bardziej williamsowska wydaje się natomiast heroiczna fanfara Papiestwa Głównego Komputera (Papal Mainframe), która pełni tu funkcję ironiczną. Słuchając tej ilustracji po prostu nie da się nie dostrzec tego wielkiego dystansu, z jakim kompozytor podszedł do zadania. Wielki „flow” komediowych fraz nie zwalnia jednak Brytyjczyka od odpowiedzialności dostarczania ciepłej liryki kojarzonej wszak ze świąteczną atmosferą. Jej nośnikiem są utwory racjonalizujące chwile spędzone w idyllicznym bożonarodzeniowym miasteczku – Christmas, Back To Christmas oraz Snow Over Trenzalore.



Największa uwagę odbiorcy skupia jednak muzyka akcji. Napisana w klasycznym, hollywoodzkim stylu ma prawo fascynować miłośników takiej rytmicznej, przygodowej symfoniki. Nie zawsze jest ona tak infantylna i zwiewna, jak Rhapsody of War. Często przybiera bardziej dramatyczny ton czego żywym przykładem jest The Crank. Najbardziej patetyczna jest pod tym względem końcówka, kiedy na rytmicznych ostinatach wyprowadzana jest podniosła fanfara w This Is How it Ends. Przedłużeniem tej atmosfery podniosłości będzie Never Tell Me the Rules, gdzie usłyszeć możemy jedną z piękniejszych interpretacji tematu jedenastego Doktora. Spektakularny finał prowadzi nas do długo wyczekiwanej sceny transformacji, którą ilustruje przedostatni utwór na krążku. Natomiast wieńczący płytę Hello Twelve jest złudną sugestią tematyki nowego wcielenia Doktora. Czemu złudną? Ponieważ ścieżka dźwiękowa ósmego sezonu pokazała, że ten pierwotny zamysł poszedł w nieco innym kierunku. Ale o tym w kolejnych recenzjach.

Kompozycja Brytyjczyka nie jest rzecz jasna pozbawiona wad. Największą wydają się ograne schematy, na których wyrasta partytura. Mając do dyspozycji tak bogaty warsztat i nie lada zdolności tematyczne, Murray Gold nie poszedł za ciosem – oddał w nasze ręce raczej przewidywalną kompozycję, wpisującą się w lekko zaniżone standardy poprzednich odcinków. Poza papieską fanfarą próżno tu szukać jakiegoś novum. Wrażenia nie robi nawet zachowawczy motyw kapłanki, Tashy Lemm. A i osławione miejsce spoczynku Doktora, Trenzalore, nie budzi pod względem muzycznym większych emocji.

Co zaś się tyczy proponowanego przez Silva Screen albumu, to największą jego bolączką jest zbyt wylewny sposób prezentacji materiału. Znacznie korzystniejszą dla słuchacza opcją byłoby skompilowanie 60-70 minutowego słuchowiska przedstawiającego absolutne highlighty obu kompozycji. W obecnym kształcie jest to więc pozycja kierowana w głównej mierze do zagorzałych miłośników serii oraz fascynatów ścieżek dźwiękowych tworzonych na potrzeby Doctora Who. Ale jak pokazują kolejne soundtracki, brytyjska wytwórnia jasno obrała strategię wydawniczą i mocno się jej trzyma. Szkoda…


Inne recenzje z serii:

  • Doctor Who (sezon 1 i 2)
  • Doctor Who (sezon 3)
  • Doctor Who (sezon 4)
  • Doctor Who (sezon 5)
  • Doctor Who (sezon 6)
  • Doctor Who (sezon 7)
  • Doctor Who (sezon 8)
  • Doctor Who (sezon 11)
  • Doctor Who (sezon 12)
  • Doctor Who: Series 4 – The Specials
  • Doctor Who: A Christmas Carol
  • Doctor Who: The Doctor, The Widow and the Wardrobe & The Snowmen
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze