Przyznam się szczerze, że trochę się ociągałem z niniejszą recenzją. Powód był dość prosty. Silent Hill: Origins to już piąta część serii, która w dodatku nie różni się stylistycznie od poprzednich części, a zatem ciężko jest mi napisać coś, czego nie znaleźlibyście przy okazji tekstów omawiających wcześniejsze soundtracki. Nie da się ukryć, że Akira Yamaoka nie odkrywa tutaj nowych kart, a jedynie ugruntowuje stylistykę swojego muzycznego uniwersum. Czy zatem warto się rozejrzeć za tym soundtrackiem?
Zacznijmy od tego, że podtytuł gry nie jest bez znaczenia. Origins nie jest bowiem kolejnym sequelem, lecz prequelem. Jego akcja toczy się jeszcze przed wydarzeniami z pierwszej części. Głównym założeniem Yamaoki podczas pisania tej ścieżki dźwiękowej było zatem nawiązanie do tamtego soundtracku. Słyszalne jest to zwłaszcza w nacisku na industrialne i industrialno-rockowe elementy, często eksplorowane przez Japończyka w protoplaście cyklu. Jednocześnie należy zaznaczyć, że jest to score silnie czerpiący także z późniejszych części, zwłaszcza z trójki i czwórki.
Większość przestrzeni albumowej zajmują brzmienia doskonale znane z poprzednich gier. Poza wpływami muzycznego industrializmu, mamy tu elementy rocka alternatywnego, downtempo i ambientu (Yamaoka tylko sporadycznie wprowadza akustyczne instrumenty, z których wyróżnia się fortepian i nieczęsto słyszana w tej franczyzie gitara akustyczna). Wszystko to oczywiście buduje zimny, duszny i mroczny klimat, który potęgowany jest przez wolne i generalnie jednostajne tempo utworów. Dbałość o szczegół i ta charakterystyczna atmosfera sprawiają, że dzięki kolejnym odsłuchom score ten zyskuje co prawda w uszach odbiorcy, niemniej ciągle odnosi się wrażenie, że to już nie to samo, co przy wcześniejszych częściach. Nie ma już tej przebojowości, chwytliwości, ani efektu „wow”. Jedynie bazowanie na znanych już wszystkim metodach. Zresztą Yamaoka sam nie ukrywa, że praca przy Origins nie była dla niego wielkim wyzwaniem.
Ambiwalentne odczucia mam także w kwestii oryginalności. Z jednej strony trzeba sobie jasno powiedzieć, że to wszystko już gdzieś było w mniej lub bardziej podobnej formie, że Yamaoka po prostu czerpie z wypracowanych wcześniej brzmień. Z drugiej jednak strony, stylistyka Origins, tak jak w przypadku całej zresztą serii, jest po prostu nie do podrobienia. Ten klimat jest czymś absolutnie zjawiskowym nie tylko w kategorii gier komputerowych, ale także w całym muzycznym świecie.
Album broni się kilkoma niezłymi piosenkami, silnie rockowymi, zdecydowanie ostrzejszymi w stosunku do instrumentalnego materiału zobligowanego głównie do budowania stosownego klimatu. Niestety żadna z nich nie dorównuje świetnym songom z „czwórki”. Zresztą tutaj też pojawia się kolejny problem. Pomimo skutecznego kreowania „silenthillowskiej” aury, tak naprawdę nie znajdziemy tu zbyt wiele zapadających w pamięć utworów. Gdy połączymy to ze stosunkowo niewielką oryginalnością, to okazuje się, że Origins tak naprawdę nie ma nam zbyt wiele ciekawego do zaoferowania. Reasumując, fani Silent Hill pewnie będą mimo wszystko zadowoleni, reszcie jednak polecałbym raczej rozejrzeć się za poprzednimi częściami serii.
Inne recenzje z serii: