Nie ustaje moda na różnego rodzaju sequele, rebooty i inne zjawiska mające na celu wycisnąć ostatnie soki z kultowych niegdyś marek. A jedną z takowych jest seria filmów grozy pod tytułem Krzyk. Widowisko zrealizowane w połowie lat 90 przez Wesa Cravena, przez te minione dwie i pół dekady obrosło kultem. Doczekało się czterech pełnometrażowych kontynuacji oraz serialowej adaptacji. A teraz, po dłuższej przerwie, powraca z nowym kinowym filmem, który nie ukrywa, że żeruje na sentymencie fanów. Po raz kolejny przenosimy się więc do Woodsboro, gdzie zaczyna grasować nowy morderca skrywający się pod doskonale wszystkim znaną maską ghostface’a. Pisana na kolanie fabuła jest tylko wymówką, aby z tej produkcji uczynić swoisty „come back” nie tylko do miejsca, gdzie toczyła się akcja pierwszego filmu. Także do osób bezpośrednio dotkniętych tamtejszymi wydarzeniami. I to głównie kreacje aktorskie skupiły uwagę widzów oraz krytyków na ogół pozytywnie odnoszących się do tej produkcji.
Z marką Krzyk od wielu już lat kojarzyło się nie tylko nazwisko Cravena, ale i kompozytora, Marco Beltramiego. Seria ta była dla niego o tyle istotna, gdyż praktycznie otworzyła mu w połowie lat 90. drogę do hollywoodzkiej kariery. Tymczasem w maju 2021 roku dotarła do nas informacja, że to nie on, a inny twórca, Brian Tyler, umuzyczni najnowszą odsłonę kultowego slashera. Zapewne decyzja ta była pokłosiem współpracy tego kompozytora z reżyserskim duetem Bettinelli-Olpin / Gillett nad filmem Zabawa w pochowanego. Sam Tyler miał być ponoć wielkim miłośnikiem serii Krzyk, więc oczekiwania były spore. Z jednej strony można było się spodziewać świeżego podejścia, choć wszyscy po cichu liczyli na nawiązania do stylu z jakim Beltrami rozprawiał się z poprzednimi odsłonami serii. Co ostatecznie otrzymaliśmy?
Na pewno sprawnie poruszającą się po filmowych wątkach, oprawę muzyczną. Niosącą grozę tam, gdzie jest ona potrzebna, ale i odrobina ciepła, gdy fabuła dotyka personalnych spraw „starej gwardii”. Przez filtr sentymentu przetwarzane są niektóre nawiązania do oryginalnej partytury Beltramiego, ale trudno doszukiwać się tutaj jakiegoś spektakularnego powiewu świeżości. Poza ckliwym motywem przylepionym do starszej ekipy, w gruncie rzeczy niewiele się dzieje. Tyler ewidentnie idzie w ślady swojego poprzednika w stawianiu klimatu i nastrojów ponad melodyczną chwytliwość. Czy można mieć mu to za złe? Bynajmniej.
Na wielu płaszczyznach pozostaje jednak sobą, czego idealnym przykładem jest element grozy rozciągnięty na grunt muzycznej akcji. W dynamicznych, podniosłych frazach czuć rozmach i przywiązanie do technicznych detali z jakim tworzył ilustrację do drugiej odsłony Alien vs Predator. Nie do końca kupuję natomiast motyw zagrożenia, jaki amerykański kompozytor stworzył na potrzeby tego filmu. Do złudzenia przypomina analogiczny temat, jaki Frizzell napisał do czwartej części Obcego. Odnoszę wrażenie że i bez niego ścieżka dźwiękowa do Krzyku poradziłaby sobie całkiem zadowalająco, bo muzyka jako całość ukierunkowana jest w głównej mierze na podążanie za tym, co dzieje się na ekranie. W sposób oczywisty cierpi na tym oryginalność i gdyby nie wspomniany wyżej, liryczny temat, można by pomyśleć, że jest to kompilacja wcześniejszych kompozycji Briana Tylera.
Żeby jednak tradycji stało się zadość, w dniu premiery filmu na rynku ukazał się również album soundtrackowy. I jak w przypadku poprzednich części wyszedł on nakładem wytwórni Varese Sarabande. Od czasów, kiedy label ten publikował albumy z muzyką do pierwszych filmów serii sporo się zmieniło. Zmieniło się głównie podejście do ilości publikowanego materiału. Wypychanie krążka po brzegi stało się standardem, który w przypadku takich kompozycji, jak Krzyk może się okazać prezentem destrukcyjnie wpływającym na doświadczenie odsłuchowe. Podejście samego kompozytora również nie ułatwia sprawy. Brian Tyler znany jest z tego, że publikuje tak dużo, jak tylko jest w stanie, co w przypadku najnowszej odsłony kultowego slashera skutkuje kolejnym albumem obok którego po prostu chciałoby się przejść obojętnie. I choć kilka fragmentów (szczególnie z początku albumu) jest zachęcających, to ostatecznie nie unikamy potwornej nudy wylewającej się z nadmiaru ilustracyjnego grania.
Ścieżki dźwiękowe do serii Krzyk nigdy nie dawały większej przestrzeni do delektowania się nimi poza obrazem. Najnowsze dzieło praktycznie nic w tym stanie rzeczy nie zmienia. I choć styl w jakim jest ono tworzone lekko się zmienił wraz z kompozytorem, to w dalszym ciągu jest muzyką pisaną głównie pod obraz. I tej myśli się trzymajmy, kiedy z jakiegoś powodu najdzie nas ochota na przygodę z soundtrackiem.
Inne recenzje z serii: