Your browser is not supported! Update your browser to improve your experience.
Geoff Zanelli

PotC: Dead Men Tell No Tales (Piraci z Karaibów: Zemsta Salazara)

(2017)
-,-
Oceń tytuł:
Tomek Goska | 01-06-2017 r.

Gdyby 14 lat temu ktoś powiedział mi, że przebojowe widowisko Gore’a Verbinskiego, Piraci z Karaibów, doczeka się aż czterech kontynuacji, to nie dałbym temu wiary. Już trylogia zdradzała symptomy zmęczenia materiału, choć na różnych krańcach świata widownia w dalszym ciągu dopisywała. Coraz to bujniejsza wyobraźnia twórców wyprowadziła w końcu cały projekt na nieznane wody – z nowymi bohaterami i wątkami. Ale słabnąca popularność serii na rodzimym rynku zrodziła wśród producentów przekonanie, że warto powrócić do korzeni. Do bohaterów i wydarzeń znanych z poprzednich odsłon filmu. I tak oto na ekranach naszych kin zagościła piąta już odsłona Piratów, Zemsta Salazara – pierwszy film z hucznie odtrąbionej, nowej trylogii.



Na ten film wybrałem się do kina tylko i wyłącznie z recenzenckiego obowiązku. Nie spodziewałem się niczego powalającego i na tyle kreatywnego, aby odwróciło negatywne nastroje towarzyszące promocji Zemsty Salazara. Cóż, film Joachima Ronninga i Espena Sandberga okazał się dokładnie tym, czego oczekiwałem – kolejnym niepotrzebnym sequelem ukierunkowanym na komercyjny sukces. W produkcję wpompowano horrendalną kwotę 230 mln $, która w głównej mierze przeznaczona została na gażę Deppa i dopieszczenie strony wizualnej. Fakt, robi ona ogromne wrażenie, choć w przypadku tej serii jest to już niejako standard. Twórcy nie zadali sobie natomiast choćby minimum trudu, aby scenariusz Zemsty Salazara wynieść ponad dziarską, godną szybkiego zapomnienia, rozrywkę. Towar eksportowy franczyzy Disneya – kapitan Jack Sparrow – snuje się po planie niczym zmęczony, pijany starzec, stale bełkocząc te same frazesy. Nie przekonują również nowi bohaterowie – Henry i Carina, którym daleko do świetnych kreacji Willa i Elisabeth. Ale największą bolączką wydaje się główny antagonista, tytułowy Salazar, który zamiast budzić grozę, wydawał mi się godny politowania. Ot dokładnie jak całe to filmowe przedsięwzięcie, które o dziwo generuje zyski na rynku międzynarodowym. W przyszłości możemy się więc spodziewać kolejnych odsłon, wszak kury znoszącej złote jaja się nie zabija.



Jednak nie wszystko złoto co się świeci. Doskonale wiedział o tym Hans Zimmer, kiedy z nieskrywaną niechęcią zabierał się za ilustrowanie czwartego filmu, Na nieznanych wodach. Powiedzieć, że to zilustrował zakrawa o ironię, bowiem poza kilkoma pomysłami i tematami, reszta spadła na współpracujących z nim kompozytorów, o czym swojego czasu było bardzo głośno. Jednym z nich był Geoff Zanelli, który już od wczesnych etapów rozwijania tej franczyzy asystował w tworzeniu aranży i dopisywaniu dodatkowych utworów. Kiedy więc po trudnym doświadczeniu Jeźdźca znikąd, do drzwi Hansa Zimmera po raz kolejny zapukał Jerry Bruckheimer z infantylną propozycją umuzycznienia Zemsty Salazara, ten bez zbędnych ceregieli odesłał go do Zanelliego. Dosyć wygodne, ale jakże praktyczne, wszak dla Amerykanina była to ogromna szansa udowodnienia swojej wartości. Także do wypłynięcia na szerokie wody nurtem odtrąbionego przedwcześnie sukcesu piątych Piratów. Czy znalazło to swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości? Tylko połowicznie

Gdy weźmiemy pod uwagę umiejętności czysto praktyczne – tutaj Zanelli wyrasta na kolejnego, sprawnego rzemieślnika, tworzącego ścieżki dźwiękowe skrojone na miarę opisywanych filmów. Natomiast kwestia urzeczywistniania swoich ambicji związanych z podbojem Hollywood utrącona została przez dwa zaistniałe czynniki: wyśrubowane żądania producentów oraz (siłą rzeczy) zmęczenie całą tą serią. Trudno bowiem o świeże spojrzenie na fraczyzę, kiedy pracuje się nad nią od pierwocin. Nie oszukujmy się. Zanelli gdyby nawet miał szczerze chęci, to nie miałby na tyle dużej siły przebicia, aby rozdawać karty w rozmowie z takimi graczami, jak Jerry Bruckheimer. Efektem tego jest powtórka z rozrywki w każdym tego słowa znaczeniu.

Nie dziwią powroty do sprawdzonych tematów z poprzednich odsłon serii. Dziwi natomiast sposób ich wykorzystania – częstokroć dosyć przypadkowy, niekoniecznie związany z pierwotnym punktem odniesienia. Choć temat Jacka Sparrowa pełni swoją funkcję w stopniu zadowalającym, to już ten odnoszący się do przygody dosyć chaotycznie dzieli swoją przestrzeń z analogiczną melodią dla nowych bohaterów. Podobnych konsternacji dostarcza sięgnięcie po heroiczną fanfarę z trzecich Piratów. Kontekst jej wykorzystania ociera się o ironiczny wydźwięk, aczkolwiek należy docenić większe aniżeli w poprzednich partyturach, przywiązanie do tradycyjnego, orkiestrowego instrumentarium. Elektronika jest tutaj tylko symbolicznym uzupełnieniem dosyć organicznej w strukturze oprawy. Owszem, demoniczny wizerunek nowego złoczyńcy podkreślany jest za pomocą elektrycznej wiolonczeli, ale w finalnym miksie nie roztacza ona hegemonii nad pozostałymi elementami faktury. Myślę, że warto w tym miejscu docenić wspomniany wyżej miks, który w odróżnieniu od zimmerowskich „monolitów” cechuje się większą swobodą, dynamiką i poszanowaniem dla detali. Nie będzie to miało większego znaczenia w zderzeniu z głośnymi efektami dźwiękowymi filmu, ale w oderwaniu od sfery wizualnej, jako indywidualne doświadczenie soundtrackowe – jak najbardziej! Pytanie tylko, czy którykolwiek widz wzbudzi w sobie zainteresowanie ścieżką dźwiękową na tyle, aby po nią sięgnąć?

Na wszelki wypadek Walt Disney Records opublikował w Stanach Zjednoczonych dosyć hojny w treści, bo 75 minutowy album soundtrackowy. Ta sama przezorność zniechęciła naszych wydawców do polskiej dystrybucji rzeczonego krążka. Bo skoro za sterami nie stanął Maestro Hans Zimmer tylko nikomu nieznany Zanelli, to na dobrą sprzedaż nie ma co liczyć. Całe szczęście żyjemy w czasach, kiedy dostęp do cyfrowych albumów jest praktycznie nieograniczony. I to właśnie taka forma przygody z muzyczną Zemstą Salazara wydaje się najbezpieczniejsza. Prosty, jednorazowy romans, po którym na półce nie pozostaje dodatkowy, zbierający kurz przedmiot. Brutalne, ale prawdziwe. Partytura Zanelliego, mimo technicznej kosmetyki względem poprzedników, większej różnorodności tematycznej oraz bardziej organicznego grania, jest tylko kolejnym produktem, na którym wyraźnie odciśnięte jest piętno wymęczonego sequela. Nie zrozumcie mnie źle. Z muzyki do Zemsty Salazara można czerpać przyjemność, o tyle o ile zapomina się o całej pirackiej spuściźnie Zimmera, a swoją przygodę z rzeczonym albumem ograniczymy do okazjonalnych powrotów.



Paradoksalne, to właśnie okazjonalne osłuchiwanie się z Zemstą Salazara pozwoli uzmysłowić ile wysiłku włożył Zanelli w formowanie jeżyka muzycznego i brzmienia poprzednich partytur. Mówi o tym nie tylko sposób aranżowania poszczególnych tematów, ale i konstrukcja wielu utworów akcji, oscylujących wokół postaci Sparrowa i Barbossy. Przyjemność doszukiwania się analogii między Zemstą Salazara, a Klątwą Czarnej Perły i Na krańcu świata pozostawiam tym, którzy postanowią sięgnąć po omawiany tu krążek. Oni również będą mieli okazję docenić polichromatykę pracy Zanelliego. I choć aranżowanie klasycznych tematów, jak już to sobie ustaliliśmy, wyszło mu całkiem przeciętnie, to już żonglowanie nowymi idiomami dostarczyć może sporo frajdy. Najwięcej rzecz jasna temat Salazara, słynnego „El matador del mar”, do zilustrowania którego kompozytor zaprzągł elektryczną wiolonczelę. Agresywny, minorowy motyw całkiem fajnie uzupełnia się z zawadiackim, swashbucklerowym motywem Jacka. Powstały w ten sposób swoistego rodzaju „dialog” dwóch wiolonczel najokazalej prezentuje się w ramach muzycznej akcji. A takowej nie brakuje w partyturze do piątych Piratów. Co najważniejsze, nie przytłacza nadmiarem ciężkostrawnej treści. Nie buduje solidnej i szczelnej ściany dźwięku w imię godnego konkurowania z pozostałymi elementami sfery audytywnej. Mimo że pod wieloma względami jest bardziej swashbucklerowa aniżeli poprzednie partytury z PotC, to ostatecznie nie odbija się czkawką na atrakcyjności brzmieniowej i melodyce albumu. No może troszkę w finalnej części soundtracku, kiedy wszystkie tematy i koncepcje ścierają się w nierównej walce z fabularną głupotą.


Dobra przyswajalność materiału soundtrackowego to w dużej mierze także praca dwóch pozostałych tematów: Cariny oraz mitycznego Posejdona… A raczej symbolu jego władzy – trójzębu, który jest obiektem pożądania obu stron konfliktu. W przypadku melodii odnoszącej się do Cariny mamy do czynienia z melancholijną, smutną liryką. Czemu smutną? Tutaj sprawę wyjaśnia dramatyczna przeszłość popychająca dziewczynę do ciągłego poszukiwania odpowiedzi na stale piętrzące się pytania. Mistyczny temat trójzębu równie dobrze moglibyśmy rozciągnąć na wszystkie cudawianki rozgrywające się na naszych oczach od pierwszej odsłony Piratów. Klątwy, artefakty, mityczne stwory, paranormalne zjawiska… wszystko to zawarte zostało w kilku prostych nutach osadzonych w molowej tonacji. Niezbyt to wyrafinowany sposób na interpretacje potężnego zaplecza cudów i dziwów pirackiego uniwersum Disneya, ale na tyle wystarczający, by wprowadzić odpowiednią równowagę na linii akcja-dramaturgia.

Słuchając Zemsty Salazara nie mogłem nie odnieść wrażenia, że Geoff Zanelli stworzył tę partyturę ze szkiełkiem w oku i linijką w ręku. Z wielką pedanterią każącą przeanalizować każdy cal tego filmowego potworka, ale bez ingerowania w ten proces swojej duszy. Można tłumaczyć ten dystans ostrożnością przed utopieniem tak drogiej produkcji. Inną sprawą był czas, jaki Zanelli miał na realizację projektu. Ponoć angaż otrzymał już na półtora roku przed rozpoczęciem zdjęć. Nie trudno tu więc o przesadną pedanterię w rewizji kolejnych pomysłów. Nie zmienia to jednak faktu, że ostatecznie w nasze ręce trafia produkt średnio absorbujący i w każdej mierze odtwórczy. O wojowaniu Hollywood nie ma tu zatem jakiejkolwiek mowy. Ale w kategoriach czysto funkcjonalnych, trzeba przyznać, Geoff Zanelli sprawdził się całkiem dobrze. Szykując kolejną część Piratów z Karaibów, producenci staną przed nie lada dylematem, czy pójść utartym już szlakiem, czy też zdecydować się na jakiś powiew świeżości. Zgadnijcie jak to się wszystko skończy?

Celowo przemilczałem obecność na krążku kolejnej, remiksowej wersji He’s a Pirate. Odpowiednią dawkę jadu na ten temat wylałem już w recenzji czwartych Piratów

Inne recenzje z serii:

  • Pirates of the Caribbean: The Curse of the Black Pearl
  • Pirates of the Caribbean 2: Dead Man’s Chest
  • Pirates of the Caribbean 3: At World’s End
  • Pirates of the Caribbean 4: On Stranger Tides
  • Music From The Pirates of the Carribean Trilogy
  • Najnowsze recenzje

    Komentarze